Czoło
o szybę opieram – zimna, niesie przesłanie z zewnątrz, że dzień nie zacznie się
sierpniowo, lecz bliżej mu do stycznia. Ponoć, jakoś to kolaboruje z
kalendarzem, który machinalnie obrywam w kuchni o poranku, odcinając kupony
niewiele wnoszących dni, więc czasem niecierpliwie zrywam przeszłość, która jeszcze przede mną, ale gdy
tylko słońce oczy zamknie już zamiast być nadzieją stanie się rozczarowaniem i…
ech! Nie ma co narzekać, oddechem zamgliłem szybę w owalu, który podpiera mi
teraz czoło, a spod nosa kolejne strużki ciepłego, wilgotnego powietrza wycinają
w tej mgle kształt litery. Odwróconej litery V. Jakby to miał być symbol
porażki, niekonsumowalnego sukcesu, szyderstwa losu wobec tej mojej bezradności
przytulonej do szyby za którą odbywa się życie.
Pod
kapturem niesione blond-zmartwienia mijają się z wulgarnymi treściami
serwowanymi w szybkich, agresywnych paczkach przeciw komuś, kogo nie ma i nie
może usłyszeć z jak wielką nienawiścią przyszłoby mu się zmierzyć, gdyby jednak
się odnalazł. Dwie kałuże, okrągłe zupełnie tak samo jak zdziwione oczy
potrafią się zaokrąglić i tak samo bezdenne, gapią się na mnie bezceremonialnie
i uczuć w ich wzroku żadnych nie widać, poza mroczną głębią. Jakiś pies
zadziera nogę tak wysoko, jakby to nie drzewo chciał obsikać tylko mnie stojącego w oknie,
chociaż udaje, że mnie nie widzi. Jakieś dziecko kopie plastikową butelkę, a ta
hurgocze po resztkach kocich łbów, aż wreszcie łapie się kurczowo połamanych
drzwi garażowych i popełnia samobójstwo nadziewając się na drzazgę, która nie zdążyła
jeszcze spróchnieć. A może to mróz ją usztywnił i nie pozwolił jej się rozpaść
na fragmenty? Paskudny koniec, nawet dla butelki – tak sobie pomyślałem, lecz
co ja mogę wiedzieć o domniemanych uczuciach pustej, plastikowej butelki po
napoju od którego wypicia zęby wypadają zanim próchnica zdąży się im przyjrzeć?
Ech!
Zły dzień. Bardzo zły. Może lepiej zostać przy tej szybie i pozwolić mu
przesmyknąć się po krawędziach świadomości i zakwitnąć kwiatem północy gęstym od
czerni i niewidzialności? Przytrzymać się tej szyby i zaparować oddechem dzień
i nie pozwolić mu wdzięczyć się płochą nadzieją, jakimś bełkotliwym widzeniem,
pakowaniem drabin, wyrzucaniem śmieci, pobieraniem dzieci ze szkół i
przedszkoli, czy beztroską konsumpcją podłych alkoholi w otoczeniu podłych
ścian, które nie śmierdzą tylko dlatego, że zamarzły. Stoję w oknie i produkuję
żylaki. Stoję i dyszę własną niemoc, ale nie mam wystarczająco dużo
samozaparcia, żeby całą szybę zaparować i odciąć się nieprzejrzystą markizą
wilgoci od tego dnia. Niczego nie mam wystarczająco dużo chyba. Nawet o chceniu
mogę myśleć wyłącznie w kategorii zaprzeczeń i dopełnień. Nie chce mi się
okropnie. Nie wiem i nie domyślam się, czego mi się nie chce, bo to wymagałoby jakiegoś umysłowego
wysiłku, a ja niemalże jak martwa trzcina kołyszę się w bezwietrzu – to choroba
sieroca mną tak kolebie chyba. Świat zostawił mnie na zatracenie i w
zapomnieniu, samotnie kołyszę się i produkuję żylaki tkwiąc beznadziejnie w
oknie i nawet wiatru nie czuję, który pozwala drzewom rozmawiać i plotki z wielkiego
świata im niesie i pocieszy, kiedy pies… no właśnie – mnie nie sięgnął, ale tej
wierzby posadzonej, aby zasłoniła śmietniki, to już owszem tak. Chyba marznie
teraz, bo chwilowe ciepło styczeń zamieni na kościany sztylet, którym pokroi
skórę wierzbie, aż ta trzaśnie i wiosną będzie musiała leczyć rany i grubą
blizną szpetnie straszyć będzie dzieciaczki i udawać dziada – tego, który
zapomniał o higienie, o zmianie odzieży, o własnym zdrowiu i wyższych ideach,
bo żyje światem tymczasowym, gdzie podtrzymanie procesów życiowych jest AŻ jedynym
problemem.
Próbowałem
zakląć, podobnie jak ten pasjonat nienawiści, jednak brak ognia we mnie sprawił,
że zabrzmiało to żałośnie, jak beczenie młodej kozy, która zgubiła drogę
powrotną do matczynego wymienia. Tak się nie klnie, bo to bez sensu.
Przestałem. Próbowałem ponieść więc pod moją grzywką, która wcale blond być nie
zamierzała, własne zmartwienia, ale ich nie znalazłem, a o wielkim szukaniu to przecież
mowy nie było, bo jeszcze spociłbym się i dyszał głośno charcząc – dlatego poszukałem
tak leniwie, jakbym dużym paluchem w piasku szukał ziarenka nieco większego od
innych, żeby się podrapać gdzieś w czubek zrogowaciałej skóry. Czyli i zmartwić
się nie umiałem i powodu nie znalazłem i może byłby to przyczynek
wystarczający, jednak martwienie się (jak uznałem) wymaga jakiejś konsekwencji,
a tej sobie odmówiłem. Wolałem tkwić beznadziejnie i martwo. I te żylaki niech już
sobie będą, bo nie poradzę, a fotela taszczyć do okna, to już mi się najszczerzej
na świecie nie chce.
Sprzątaczka
kończy zamiatać minioną jesień. Grabi te liście od końca sierpnia, a one, jako
ten feniks z kurzu podwórza podnoszą się z niebytu, powstają wagonami całymi i
choćby nie-wiem-co, to jutro znowu tu będą… No, chyba, że jutra nie będzie. Sprzątaczka
– taka jak każda sprzątaczka na świecie, miła, bo z każdym chętnie pogada, żeby
na chwilę zapomnieć o ciężarze i kilometrach chodników pełnych niespodzianek jeszcze
ciepłych i śmierdzących sobie beztrosko. Jakiś emeryt ukrywa się za skrzydłem
wrót garażowych, gdzie jedną ręką karmi kaszą gołębie, a w drugiej piwo przemycone
trzyma, żeby go małżonka-emerytka nie przechrzciła za piwko przed obiadem wypite.
Sąsiadka martwi się barytonem o zdrowie sąsiada, który z rowerowej wycieczki wrócił
siedemdziesięciolatkiem, a za chwilę zamieni się w wesołego wieloryba, albo
karpia, który przeżył wigilijne uniesienia pomimo religii i będzie pluskał w
wannie, a potem… nie – nie powiem, co potem, bo znam, bo ściany zbyt kruchutkie
dla żywotności sąsiadów.
Produkuję
elipsę mgły i podtrzymuję jej życie, jakby OIOM-em jej był, a ona płakać już zaczęła
i rzeźbić w szybie ruczaje, którymi spływa sobie beztrosko na parapetu
przestrzeń nieskończoną. Znaczy – płacze, ale nie interesują mnie powody owego
płaczu, a fizyką cieczy i ciał stałych bawić się nie zamierzam. Stoję w
poczuciu misji i niechcenia. Bo chcieć mi się absolutnie nie chce, a misję mam –
te żylaki. To ciężka praca jest – i nie przypominam sobie, żeby ktoś reklamował
działalność w takim zakresie – ale poczekam, bo listonosz płci delikatniejszej właśnie
dzwoni (znowu do mnie, chociaż dobrze wie, że mnie nie ma) – może w-ten-właśnie-czas reklamę roznosi, że w jakim
dyskoncie już polecają usługi związane z produkcją żylaków – był taki czas w
historii, że sprzedawane były razem z chlebem, mięsem, czy innymi dobrami
niezbędnymi do życia, ale tamte definicje zużyły się i ludzie chcieli skosztować
innych, co skwapliwie czynią do dzisiaj, chociaż niektórzy pamiętają jeszcze
ugłaskane czasem historie i wzdychają głupio do starych, ponoć dobrych czasów. Ja
wzdycham do szyby i nawet to zajęcie wydaje się zbyt trudnym, kiedy widzę sąsiadkę,
co samotnie wychodzi w noc, a teraz wraca równie samotna o poranku i potrafi
się do mnie uśmiechnąć zadając nieodmiennie to samo pytanie: „zgadniesz, gdzie
jeszcze mam tatuaż?”
Na
nodze zaczyna mi pulsować zalążek żylaka, ten pierwszy, o który najtrudniej,
potem ponoć jakoś to leci, zupełnie podobnie do telewizyjnych seriali. I teraz,
to już zupełnie nie wiem, czy trwać w tym oknie podglądając i konsumując cudze
życie na chwałę żylaka, czy może jakoś inaczej zagospodarować (znowu praca…)… Więc
może... Postoję jeszcze w tym oknie, jakbym był martwą muchą powieszoną na pajęczej
nici i przyklejoną do tego obrazu spoza szyby, który obrasta w banalne
zdarzenia, w detale nieistotne i starzeje się w takt zegarów i kościelnych
dzwonów skrupulatnie tłukących własne memento mori, aby rzucić na kolana ludzi
i czołobitnym hołdom poddać, dopóki życie trwa. Stoję i czołem zmuszam do
wysiłku plamę mlecznej wilgoci pod nim przyklejoną i patrzę na zwieńczenie
odwróconej litery V, dającej początek dwóm łzom w drżące ruczaje płynące aż w
pustynię parapetu i obrazek ten przypominać zaczyna minaret i tylko czekać na
muezina wzywającego na modły… Zaczekać na niego? Tu w oknie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz