Śliczna dziewczyna z malutką, czarną kropeczką na
policzku nietypowo zwiastowała początek widzeń zamiast ich końca. Kropeczka wyglądała
tak uroczo, że musiała mieć naturalne pochodzenie, więc naturalnie – poszedłem i
ja. A dalej to już szły panie (pojedynczo i parkami), które chyba się zmówiły
na minispódniczki i czarne rajstopy, żeby pochwalić się najbardziej ubogą łydką
na świecie – mogły startować w konkursach z dużymi szansami na sukces – o ile
dotrą, bo obawiałem się, czy kolejny krok nie będzie ostatnim, szczególnie,
kiedy materiał nasiąknie mżawką i jako te motyle skrzydła przeważą szalę z
trzaskiem łamanej wykałaczki. Zbyt dużo identycznych widzeń spowodowało we mnie narastającą trwogę,
bo jak mawiał poeta – ziarnko do ziarnka i ucho dzbana się urwie w końcu. Dobrze,
że pojawiła się pani na rowerze w grubych, zielonych rajtuzach i pociągnęła mój wzrok
szlakiem oddalającego się pojazdu. Potem kobiety w kolorze khaki i mężczyźni przyodziani w kolory - jakby na przekór mniemaniu, że koloryt zawdzięczamy płci wdzięczniejszej. Kilka pań o buziach tak malutkich, że z
zachwytem obserwowałem, czy zmieszczą się na nich wielkie, nieśmiałe odrobinę oczy, na wszelki wypadek
zabezpieczone jeszcze większymi szkłami, w oprawkach stanowiących zapewne
element makijażu. Wciąż nie mam odwagi zapytać, co brodacze noszą w tych swoich
gęstych brodach, bo o gniazdo remiza ich nie podejrzewam, a taką kieszeń nosić daremnie aż grzech. Jakiś elegant
zabezpieczył głowę kapeluszem, a kapelusz parasolem, po czym poszedł - najchętniej
arkadą, podcieniem, gdzie deszcz nie nauczył się zaglądać, bo go grawitacja
dusi i ciągnie w płaszczyźnie pionowej jakby silniej. No właśnie – grawitacja ściągnęła
dzisiaj chmury nisko i ciśnienie również, dzięki czemu można było oglądać
ponure miny i ziewnięcia, jakich nie powstydziłby się hipopotam. Sam też pozwoliłem
sobie na niefrasobliwość i uzewnętrzniłem migdałki oddając je na pożarcie anonimowej
ciekawości. Lepiej zdrowo ziewać, niż choro zerkać na cudze migdałki, bo te mogą
w końcu podzielić się jakowymś wirusem potrafiącym podnieść temperaturę do
wysokości tężenia białek. W każdym razie doniosłem suche nogi do szklanki
gorącej herbaty, więc jest nadzieja, że mnie nie zaczepiła żadna Agrypina
ptasia, świńska, czy ta o ludzkim obliczu…
A ja dziś nie rozglądałam się za bardzo, bo gdy deszcz spadł na zmarznięta ziemię, to musiałam uważać, żeby orłem nie pofrunąć...
OdpowiedzUsuńkoło mnie miękko i gdyby granit chodników umiał być miękki, byłoby grząsko, ale nie zachował się i siedzi taki skostniały, a wierzchem ciecze i wypełnia pory chodników.
OdpowiedzUsuń