Poszedłem,
bo chodzić lubię, nawet wtedy, kiedy celu jakoś specjalnie jasno nie widzę.
Poszedłem, choć zima nieudana, mokra i balansuje wokół zera nie mogąc się
zdecydować, czy zapaść na wieczną zmarzlinę, czy pozwolić naturze oszaleć i
powołać do życia przebiśniegi, krokusy i fiołki. Szczerze mówiąc miałem pewne
obawy i wierzyć tej naturze przestałem, bo nawąchała się jak głupia do pełna
wszystkiego, co ludzie potrafili wymyślić i wysłać w kosmos z luf półkilometrowych
kominów, albo luzem nawet z własnych wydechów. A ludzie karmią się teraz tak
syntetycznie, że globalne ocieplenie mogą własnym potem zrealizować bez trudu –
wystarczy klimatyzację wyłączyć na tydzień i po sprawie – burze i wybuchy jak
na słońcu gwarantowane, a księżyc zamiast biegać w żółcieniach, spłoni się niczym
dziewica wobec słów bezkompromisowych i wulgarnych i toczyć będzie walec nocy
przed sobą w kolorach kardynalskich.
Ciekawość
(z tych bezinteresownych, bo jaki mieć mogę interes, kiedy niezależnie ode mnie
rzeczy się dzieją) popchnęła mnie na spacer. Jako, że z raczej prymitywnych
egzemplarzy pochodzę, na dodatek skażonych historią, to wiedziałem, że wracanie
jest procesem żmudnym i bardzo często bolesnym, więc na drogę koniecznie trzeba
zabrać „zestaw przetrwania”, czyli napoje, bo bez żarcia, to radził sobie z bożą pomocą Mojżesz, a i obecnie połowa kobiecości zapadła na chroniczne niedożywienie i żre
trawnik, wydzielając sobie porcje zbyt małe nawet dla chudej kozy. A jakoś
żyją. Więc sklep marki monopol, sześciopak tzw „granatów”, czyli piwa w
konserwie (bo psuje się dopiero po mniej więcej pięciuset latach ze względu na
zawartości zaszyfrowane pod kodem literowo-cyfrowym) i poszedłem.
Ręce
w kieszeniach, plecak z granatami, zima wiosną śmierdząca na kilometr, gasnące
widzenia geometryczne, sukcesywnie uzupełniane naturą. Jakieś drzewa, chwasty
zeszłoroczne smętnie kołyszące się w sierocej chorobie, lecz tylko pozornie, bo
w każdym drgnięciu sypią na ziemię ziarno, nasienie przyszłej ekspansji.
Szedłem szukając barw żywych, bo martwej, śpiącej natury miałem w sobie powyżej
progu ciekawości. Szukałem nowalijek, rzodkiewek rosnących na rzecznym wale,
kwitnących, żarłocznych muchołówek, zawilców i kaczeńców, a słońce sprzątało
moją ścieżkę z szarych gołoborzy zastygłych, błotnych kałuż. Zupełnie, jakby
chciało do mnie rzec:
- Poszukam z Tobą cienia, któremu zawsze z Tobą po drodze będzie i zostanie
nawet wtedy, kiedy wszyscy inni uciekną.
A
ja głupi się ucieszyłem. Że jest ktoś, kto nie tylko do mnie mówi, ale gotów
jest zostać, chociaż niezgrabiaszem jestem i nie do końca udanym osobnikiem. Nie
oczekiwałem takiej wyrozumiałości i tak wielkiej cierpliwości, żeby pomimo
niedoskonałości cokolwiek trwać przy mnie mogło i malować na mnie obrazy
pachnące latem. Słońce próbowało mnie powstrzymać i opierało się o klatkę piersiową
usiłując zapobiec kolejnym krokom, w oczy strzelało mi jadem żółtej, jadowitej
posoki, po której łzy mi ciekły i szedłem spłakany jak przedszkolak, któremu
lizak upadł tak niefortunnie, że nikt absolutnie nie chciał się po niego
schylić. Szedłem ślepcem. Pod prąd cudzych myśli, jakbym był maszyną nakręconą
do oporu i musiał wystrzelać się z tych kroków niepotrzebnych, pechowych,
niedookreślonych niczym.
Rzeka
łaskawie zakręciła, a wał wraz z nią, przez co słońce pchało mnie w lewe ramię
i tylko jedno oko wierciło laserem strumienia ostrzeżeń. Szedłem wciąż, bo nie
nasyciłem się jeszcze drogą, nie zakwasiłem mięśni niosących mój brak
istotności tam, skąd rzeka wpraszała się w miasta progi, chociaż to ona pierwsza
tu była, a ludzie zaczęli rozpychać się o wiele później, strofując rzekę i ubierając
ją w kagańce granitowych portali. Szedłem z myślami tak głęboko schowanymi, że
nie było ich widać na zewnątrz, jakbym chodzącą bezmyślnością był, golemem,
pomnikiem z brązu ożywionym siłą ludziom nieznaną. Wiatr sprzyjał rzece i pchał
wody w kierunku morza i w moje oczy, które chyba stały się wrogiem owego
spaceru, bo skoro słońce i wiatr wespół postanowiły mnie oślepić, to jak ja –
nieborak miałem sobie poradzić z takim bezkresem?
Szedłem
na wpół ślepy słuchając, czy żwir pod stopami wciąż chrzęści ścieżką, czy już zaplątałem
się w szuwar, w chwasty i gnić zaczynające trawy zeszłoroczne. Ktoś mnie sklął,
bo rowerem jadąc miał dylematy na wąskiej drodze, ale ja go tylko słyszałem nie
widząc absolutnie. On, z wiatrem i na kołach, a naprzeciw ja ślepy, zatopiony
we własnej głowie. Koniec wiązanki rozpłynął się w domysłach, bo jechał szybko
i może wystarczy mu żywiołu, żeby na tej klątwie do domu aż zajechał nie łajając
już nikogo więcej po drodze. Szukałem fiołków bezwzroczem, domysłem,
niepewnością, a słońce wciąż mówiło mi nie, nie patrz nawet. Zostań, albo wróć,
wiatr też chciał być moim ręcznikiem kąpielowym, który na plecy najchętniej się
narzuca, a połami okrywa awers kadłuba. Chciał, lecz ja nie chciałem zawracać,
bo mi do tam spieszno, gdzie nikt na mnie nie czeka i nic pewnego powiedzieć się
nie da.
Kroki
pod prąd stawiane więcej wymagały samozaparcia, ale kiedy zmysłów brak, to
chociaż poczucie kierunku we mnie i przekora pchały mnie wbrew żywiołom. Pierzasta chmurka zlitowała się na chwilę wystarczająco długą, żebym odzyskał barwy w
oczach i mógł spojrzeć, dokąd mnie zaniosło. W stronę rzeki płynął jakiś rów
zarośnięty, a nad jego brzegiem płakały wierzby. Miały powody, bo przeszły wiatr
nieuczesany powalił jedną tak, że mostem butwiała nad rowem, chociaż do życia
wyciągała ramiona wzdłuż całego, na wpół martwego korpusu. A obok, na połamanym
pniu grasował człowiek. Jakby ślepotą obdarzony dotykał tego pnia szorstkiego,
spękanego i szpilkami ostrych igieł skarżącego się pod niebiosa. Dotykał
drzewa, jakby lekarzem od drzew był, ale nie. Bo kiedy znalazł, czego szukał,
to szarpnął mocno wbijając palce drzewu pod skórę i obdarł je z niej. Patrzył
na strzęp skóry i na stos wcześniej wyszarpanych rzucił, a ręce powróciły do tej
pieszczoty tak brutalnie finalizowanej.
Zauważył
mnie w końcu, bo na tym wale stałem jak martwa lipa o jasnym drewnie, miękkim i
ciepłym od samego zauważenia. Pomachał ręką, że widzi i że nie potrzebuje pomocy,
ale towarzystwem nie pogardzi. Podszedłem, bo przecież wszystko jedno, gdzie
tych fiołków w styczniu będę szukał i usiedliśmy na pniu zwalonym pośród
zbielałych, martwych traw czesanych wiatrem. Wyjąłem z plecaka dwie puszki, bo
to pozwala na elastyczność kontaktu i gawędę dłuższą niż zdawkowe uwagi o klimacie.
Pokazałem palcem na stos kory i zanim słowa we mnie wezbrały za gestem, to mi
odpowiedział najlepiej, jak potrafił. Wziął w rękę pierwszy z brzegu, ułamał,
jakby chleb przełamywał i resztę odłożył zostawiając pajdę w dłoni. Wyciągnął z
kieszeni kozik i wprawnymi ruchami, jakby kartofle obierał oskrobał z nadmiaru
wyschniętego, pokruszonego materiału, aż doskrobał się do brunatnej, zwartej
masy poprzecinanej żyłami warstw, jakby to był agat, albo jaspis. Patrzył na
mnie i niemal od niechcenia strugał zerkając z rzadka na ów kawalątek kory, bo
zajęty był mną. Zupełnie, jakby wąchał moją twarz, wrażenie głodu, lizania,
dotyku nie chciało mnie opuścić, aż chyba speszyłem się pod tym wielozmysłowym dotykiem.
Patrzyłem
na plecak odpoczywający w trawie przed drogą powrotną jeszcze nie zapłodniony
plonem, na filcowy kapelusz z szerokim rondem o barwie nieokreślonej,
przysypanej przeszłościami tak wieloma, że początków jego istnienia można było się
tylko domyślać. Człowiek mruczał coś do siebie i tego kawałka kory, jednak
życzliwie i bez cienia ironii, czy złych myśli. Pogodzony z kształtem, z
pęknięciem biegnącym wzdłuż, z łzą żywicy cieknącej brzegiem, bo dłońmi ogrzał
strzęp – miał w sobie tak wiele zgody na zastane, że milczałem sycąc się widokiem
spełnionego człowieka. Nie potrzebował nic i nic nie wymagał. Brał, co w rękę
wpadło, ale bez grymasu, kiedy okazywało się, że jest inne od spodziewanego.
Może nie spodziewał się niczego. Może miał w sobie tak wiele wyobraźni, że we wszystkim
znaleźć potrafił wartość.
Siedziałem
jakby zdjął ze mnie każde napięcie i nerwy uziemił, a on patrzył na mnie, a w dłoni
to jabłko obierał z nadmiaru materiału. Gdyby to glina była – powiedziałbym, że
lepił mnie z niej, posługując się sprzężeniem wzroku i czucia, ale to kory
kawalątek był, niewyszukany, lecz przypadkowy, spękany, żywiczny, kruchy. Okruchy
spadały mu na kolana i malowały mapę nieistniejących światów, wiatr szukał w
nich życia, albo grał nimi w pchełki, czy wręcz w samotnika.
Chłop
był zarośnięty, brodaty niedbale i z wąsem hodowanym od lat, który pobielał od
wiatru i słońca i dwoma skrzydłami okalał policzki prześlizgując się wiatrom
przez palce. We włosach miał strzępki mchu, resztki kory, pajęczynę, a może
sierść psią, choć psa nie było widać nigdzie wokół. I ta postura, której i
budda mógł pozazdrościć, a krawcom spokój święty odbierająca. Zapewne z tego
powodu chodził w dresie i swetrze tak niemiłosiernie powyciąganym, że pasować
mógł równie dobrze na jeden z księżyców Saturna, jak i parowóz z muzealnej
bocznicy. Butom z wyglądu niewiele brakowało do tych kawałków kory w suchej
trawie leżących. Twarz… – tak spokojnej twarzy nie spotyka się co dzień. W
ogóle nie spotyka się ludzi o takich twarzach, bo na niej wyrzeźbiona w
zmarszczkach została zgoda na kosmos, na chaos, na niepojęte i niezrozumiałe, a
nawet na niesprawiedliwe, czy krzywdzące pozornie.
Nikt
w życiu mnie tak nie wylizał wzrokiem, nikt tak głęboko nosa we mnie nie wcisnął,
jak ten chłop przepocony, poplamiony światem wolnym od cywilizacji. A ja nawet
nie wiem, czy mówić potrafił, bo jednego słowa nie powiedział do mnie, a ja do
niego nie miałem co powiedzieć i tylko piwem poczęstować mogłem, bo szczęśliwie
miałem przy sobie. Wziął i drugie i trzeciemu również nie przeciwstawiał się,
lecz kiedy trzecie zabierał z mojej dłoni przytrzymał mi rękę i wyjąwszy z niej
puszkę włożył kawałek kory. Ciepły, pulsujący jego tętnem, rytmem idealnie do
świata dopasowanym. Wcisnął mi w dłoń i moje palce zacisnął na kory kawałku,
jakby to miał być talizman na dobrą przyszłość, amulet na życie beztroskie. Czułem
ciepło jego dłoni spływające z kory wciąż drżącej od ostatniego szlifu, czułem
zmarszczki kory i życie w szramie spękania. A on… patrzył na mnie ze spokojem
wykluczającym pytania, wykluczającym wątpliwości i niepewność. Potrząsnął moją dłonią
i widziałem po jego twarzy, że był zadowolony ze swojego dzieła. Może nawet ze
mnie? Że powstrzymałem w sobie każde „dlaczego” i „po co”?
Postawił
puszkę w trawie i zaczął plecak pakować, jakby już mnie nie było, jakby o mnie
zapomniał. A ja, przeźroczysty, cichy i z ręką pełną kory o kształcie nieodgadnionym,
lecz ciepłym dłońmi spełnionego człowieka… poszedłem. Wróciłem na wał i
pozwoliłem wiatrowi popchnąć mnie w stronę codzienności. W prozaiczność
powtarzalną, w dzisiaj. Lekki już plecak nadymał się, że musiałem go poskromić,
a sam szedłem cichy. Potrafiłbym? Cieszyć się tak, jak on się cieszył? Znaleźć
w sobie zgodę na dzisiaj? Każde dzisiaj, jakie przyjść może, lub nie?
Za
trudne pytanie. Zbyt wiele we mnie niepewności, żeby zaryzykować, zamknąć oczy
i zęby zacisnąć i powiedzieć światu – idę do ciebie – cieszmy się wzajem! Wracam
do domu, a wiatr zaciera ślady, żebym nie trafił więcej w tę okolicę, gdzie dylematy
drążą w moim sumieniu dziury, których nie da się zatkać palcem, czy sękiem.
Otwieram dłoń gnany ciekawością, a wiatr kradnie mi ciepło drewna. Kradnie mi
smak i zapach zostawiony dla mnie. Ze wszystkich zmysłów okradł mnie wiatr, a w
dłoni trzymam nieokreśloność, której zrozumieć nie potrafię. I nie muszę rozumieć,
bo wystarczy mi czucie. Trzymam obietnicę zrozumienia. Gdy czas przyjdzie –
zrozumiem, gdy odczytam przekaz, który we mnie jest zapisany, a kora draśnięta
scyzorykiem ma tylko pomóc – ma dopełnić zmysły. Chowam w kieszeń na piersiach
i wzdycham westchnięciem, w którym splatają się marzenia i nadzieje. Wiatr pstryczka
w ucho mi daje i uczy niecierpliwości, namiętności i stara się jak potrafi,
żebym zapomniał, bo to już historia…
Może
ma rację, ale ja mam kawałek kory, który czeka na odcyfrowanie i pamięć
niedoskonałą, w której pływa obraz rzeźbiarza posiadającego w sobie więcej
odpowiedzi, niż ja pytań. A ty? Jeśli chcesz pytać, to pytaj – nie odpowiem, bo
nie potrafię. Mogę udawać, mogę próbować, ale to bez znaczenia – pytaj, jeśli
chcesz, żebym skłamał.
"Pozwoliłem wiatru"? "Wiatrowi" przecież.
OdpowiedzUsuńI czy Mojżesz "niejaki" w zamierzony sposób taki malutki?
"Szedłem ślepcem" cudne - brzmi mniej więcej jak "płynąłem kraulem".
dziękuję za czujność - wiatr poprawiłem, a nijakość usunąłem.
OdpowiedzUsuńa ślepca zostawiam, niech cieszy i zastanawia
Może wystarczyło powiększyć niejakość?
Usuńpiszę w wordzie, a kiedy dopisuje słowo w panelu bloga, to zmienia mi zarówno krój, jak i wielkość - ale to słowo było beznadziejne - nadawało się do kubła. Mojżesz, to nie jakiś Kamil z Pasłęki - jeszcze raz dziękuję.
UsuńA ja uważam, że niejaki Mojżesz jest lepszy od Mojżesza.
Usuńwydaje mi się, że dla polskojęzycznych czytelników Mojżesz jest rozpoznawalny z racji kultury w której dorastamy. zabawy w deprecjonowanie kogokolwiek (nawet niezamierzone i niezłośliwe) są niesmaczne - a tak mogłoby to zostać odebrane. Dużo łatwiej o mnie powiedzieć - "niejaki" (już wolałbym "rzekomy")
UsuńIii tam...
Usuńale sama widzisz - nie zrozumiałem pytania, że o rozmiar czcionki zapytałaś - do mnie dotarło zapytanie o jakość słowa - i słowo było słabiutkie. no i się nie obroniło (huncwot jeden)
UsuńSkandal!
Usuńnieważne - ważne, że zauważyłaś i można było je na śmietnik wystawić i nie będzie w archiwum gniło.
Usuńa może jeszcze kto to przeczyta? szacuneczek za wskazanie raz jeszcze, bo generalnie nikomu się nie chce, bo jeszcze autor się obrazi, albo co gorszego wymyśli.
Ach, jaka ja jestem fajna!
Usuńno widzisz?
Usuńwięcej optymizmu!
Optymizm wyłazi ze mnie wszystkimi tkankami.
Usuńnie wypuszczaj tak łatwo - niech Cię wypełnia. najlepiej trwale.
UsuńSpodziewałam się prostego rozwiązania, żeby nie powiedzieć banalnego. Portret mógłby to być, drewniane wyobrażenie częstującego piwem i umiejącego milczeć. Jednak takie zakończenie podoba mi się bardziej.
OdpowiedzUsuńsztukę trzeba czuć, a nie rozumieć. dzisiejsze znaczenie pojutrze może nieść inną wartość.
OdpowiedzUsuńmogło być wszystko - bryły zatopione w płynnej fakturze, kontur nieistniejących kontynentów - cokolwiek.
często jest tak, że kawałek kory sam decyduje o tym, czym będzie i wymusi efekt końcowy. nieokreśloność, która nie jest zwierciadłem rzeczywistości daje duże możliwości interpretacyjne i nie ogranicza.
Spotykasz niesamowite postaci lub takowe wyobrażasz sobie - poplamiony światem wolnym od cywilizacji- warto spróbować sobie takiego wyobrazić...bardziej straszny był czy swojski?
OdpowiedzUsuńznam człowieka od dawna. rzeźbi wciąż. byłem z nim w górach i w kamieniołomach. życie zostawia na nim ślady i na jego ubraniu też - zdaje się, że nie przejmuje się tym absolutnie i plamy brudu z tego lekceważenia czasami usychają, robiąc miejsce na następne.
Usuń