Napadła mnie cisza. Rzuciła
się na mnie i kolanem do ziemi przydusiła mocno, że oddech straciłem i ani
pisnąć nie dałem rady ze zdumienia. Cichość była tak gęsta, że zgasiła świece,
które dla ciebie zapaliłem i bezwzględną dłonią schwytała pąki kwiatów w wazonie i
zgniotła je, że tylko łzą pachnącą spadły w przestwór podłóg zacienionych brakiem
świateł. Już brakiem, bo przecież zanim cichość do mnie przyszła i agresją mnie
rozszarpała, to po podłodze snuły się kroki tanga, snuły się wszelkie „być może”,
każde „nie spieszmy się” i „pozwólmy trwać”… A teraz w podłodze wbite są
zardzewiałe, toksyczne gwoździe zadrą sterczące, żeby mnie skazić śmiertelnie,
nie dać poczuć słodyczy, bo ona rdzą przysypana, goryczą i otoczeniem
beztlenowym, w którym tylko plastik czuje się dobrze.
Cisza dopadła mnie w
zakamarku codzienności, który pielęgnowałem z myślą o tobie, która pojawić się ma
i zostać ze mną i we mnie. Jak ostatni naiwny układałem własną niezgrabnością życzenia
na stole tuż obok talerza tobie przeznaczonego i sztućce ozdabiałem gałązką
jałowca, szyszką świeżo zerwaną z daglezji, żebyś w zadumie wróżyć sobie mogła,
albo na słowo uwierzyć, kiedy ręce spocą się sokiem ciepła żywicy. Ułożyłem na
stole marzenia w bukiet zebrane i myślałem… mniemałem, nadzieją próbowałem się napełnić,
że przyjdziesz dzisiaj i śmiać się z mojej naiwności będziesz, ale przytulisz
mnie do siebie za moją nieporadność i za to, że stół dla ciebie, na twoją
obecność gotowy, czekający i więdnący z niepewności. Czekałem, biegając od
drzwi, za którymi pies sąsiadki drapał wycieraczkę i oknem, pochłoniętym już
wieczorną intymnością, kiedy niedoskonałość zapory pozwalała pochwycić zmysłami
wrażenia – jakiś błysk kolczyka w blond oprawie, jakieś kroki szpilką metalem
obitą i wystukaną w niecierpliwości granitu płyt chodnikowych, jakiś aromat z nie-mojego-okna,
szukający drogi, wzdłuż której mógłby napełnić nasze talerze, żebyśmy…
„Żebyśmy”, już sugeruje
wspólnotę, a przecież jej nie ma, bo nie ma ciebie. Jestem ja - otoczony,
przyszpilony tym stołem odświętnym, tym postumentem, na którym pragnąłem, żebyś
zakwitła żywą obecnością, żebyś przyszła i śmiechem swoim zmieniła ciemność
wredną w ciepło wzajemności. Żebyś milczeniem, albo słowem napełniła kieliszki
i sprawiła, że czas zapomni o nas na chwilę wystarczająco długą na życie –
jedno, prozaiczne życie, które korzeniami złapie nas i przytuli tak, jak tylko
matka potrafi przytulić – do łez wzruszenia, do granic cierpliwości.
Czekałem, a cisza rzeźbiła
korzeń głogowy misternie kamienistą ziemią dojrzewany, a kiedy wiatr na owym
drzewie wściekłość tajemną zrealizował, to ja, jak złodziej – ukradłem korzeń i
własną ręką wyczyściłem, pociąłem i wydłubałem tkwiące pomiędzy ramionami
pełnymi ścięgien kamienie, powyciągałem, ile tylko dałem radę, ale część korzeń
już zjadł w swoim nienasyceniu, w głodzie życia omotał niektóre i nijak ich
wydobyć, bo już mackami ośmiornicy ogarnięte. Drzewo twarde, pachnące wanilią,
różowe i fioletowe smugi sączy wokół bieli, żółcieni i brązów uciekających w stronę
czerni. Niepokój tańczy mi w oczach, a korzeń patrzy beznamiętnie na twój talerz
pusty, na przekąski usychające z braku zauważenia, jakby to kwiaty bez
tchnienia wilgoci były. Nie ma ciebie. Znowu. A przecież…
Wypijam zwietrzałe wino, w którym
czerwień zwiędła do matowego borda niestarannie wymieszanego z brązem i słone
jest od moich niedoczekań wszelkich. Wypijam swój i twój kieliszek, bo nawet,
jeśli teraz byś weszła, to nie pozwolę ci wypić zgniłego wina, a jeśli nie przyjdziesz
– to już wszystko jedno, jak smakuje, bo nie smakuje wcale – tylko usta kaleczy
cierpką goryczą niezauważenia. Stół jeszcze jakoś sobie radzi i jest sztywny,
niczym konsjerż odziany w te wszystkie szykany mające podnieść wartość nowobogackich
tępych dusz lubujących się w żenujących poziomem demonstracjach. Pies spod stołu
patrzy na mnie z politowaniem i odrobiną wyrafinowania – chce wyżebrać co
bardziej kaloryczne przystawki. Te, co barwy już nie mają, bo świece zimne są
jak bazaltowa ściana w styczniową noc. Dzielę z nim zawartość talerzy, miseczek,
a jego apetyt bezwzględny, bezkompromisowy i obojętny na brak ciebie tu
uświadamia mi, że to tylko mój problem.
Znowu nie przyszłaś, a świt
zaczyna lizać ściany poszarzałą żółcią i próbuje usiąść mi na kolanach. Wino
skisło. Kwiaty nie mają odwagi spojrzeć mi w oczy i wbijają wzrok w podłogę na
miękkich szyjach łodyg, a … ciebie wciąż nie ma. Psi nos dotyka moich dłoni i
kolan i dopomina się o więcej natury i szantażuje mnie ciepłą plamą na dywanie,
albo mokrym tynkiem, udaje, że mi pomoże, że znajdzie ciebie, jeśli tylko ja w
sobie znajdę odpowiednio dużo cierpliwości. I wytrwałości, by szukać, chociaż
to beznadziejne. Bo, skoro sama nie przyszłaś, to co miałbym zrobić spotykając
ciebie? Pies nie ma takich dylematów i wesoło mnie przekonuje, że da sobie
radę, że uwiedzie cię własnym urokiem i przyprowadzi cię tutaj, a ja… miskę mam
ci pod nos podsunąć z łakociami i bezpieczne miejsce do spania zapewnić. Resztą
on się zajmie… Głuptas mnie rozczula, więc zakładam coś na siebie, i drzwiami trzaskam
zbyt nerwowo i tylko siwowłosa sąsiadka wracająca do domu z ciepłymi bułkami dla
wnuczków patrzy na mnie z wyrzutem, że sen niewinnych dzieciąt zakłócam.
A ja nie zakłócam. Ja w
rozpaczy szukam życia. Może nawet dzieciąt szukam tobą powitych i moim genem
znaczonych… nie wiem, nie wiem nic, bo nie ma ciebie, a to ubytek wystarczający
do śmierci każdego innego pytania. Nawet abstrakcja zna swoje miejsce w szeregu,
bo tylko głupota totalna go nie zna. Zapaliłem dla ciebie świece. I miejsce
przy stole świątecznym przygotowałem, ale ty… Znowu byłaś wyłącznie moją
mrzonką, moim marzeniem niedościgłym i fantasmagorią. Bo przecież… gdybyś była…
chyba lubisz tulipany… i wino świeżą różowością oddychające w perłach kropel wędrujących
do gwiazd… Nie ma cię, więc zapewne nie istniejesz, bo cóż może być ważniejszego
od nocy, kiedy świat zapina się w liczbę mnogo ubogą, mieszczącą zaledwie dwoje…
Pies ciągnie mnie pośród
liści mrowie, w zamęt aromatów każdej płci, w tajemnicy przed ludźmi wysłanej
obietnicy, że kiedy tylko… pamiętaj, zostawiam zapach, żeby o pomyłce mowy nie
było… Pies już o tobie zapomniał, bo woła go tak wiele zaproszeń, że zgłupiał
całkiem i z końca języka kapie mu pożądanie i patrzy na mnie błagalnie i trochę
z żałością niewiary, czy dam radę za jego wybrankami nadążyć, kiedy jemu na grzbiecie
już się pręży przyszłe spełnienie lub jęk zawodu. Wyciągam nogi najdalej jak
potrafię – niech chociaż on… zaśnie w spełnieniu.
no i co TU powiedzieć?
OdpowiedzUsuńpsu? jemu można powiedzieć - śpij!
Usuńnocy? żegnam wystarczy, albo bogaciej - nie wracaj taką
marzeniom wystarczy spełnienia życzyć
stołu wytrwałości, a ludzkości spełnienia. niech się wreszcie spotka i dobrym słowem świat ozdobi.
ups! to już nie odsłuchuj linka, skoro tak.
Usuńza późno...
UsuńStrasznie ten Twój bohater niedopieszczony.
OdpowiedzUsuńmusi potrzebuje dopieszczenia
Usuńalbo próbował dopieścić kogoś bez skutku?
...a więc do tego bezskuteczny!
Usuńpatrz pani jaki nieudacznik...
Usuńa kto wie, co jeszcze mu burczy w zanadrzu
Ten pies osadza bohatera w realnym świecie, na szczęście...
OdpowiedzUsuńten pies... dla mnie największa abstrakcja - w życiu nie miałem, chociaż jednego pielęgnowałem kilka dni - bardzo mnie nie lubił i usiłował mnie zagryźć...
UsuńŁadnie czekał, tylko zbyt długo.
OdpowiedzUsuńa który facet zrezygnuje ze śniadania?
UsuńA podobno mężczyźni są prości...
OdpowiedzUsuńMistrzu, Jotka miała rację w swoim wiersz - dedykacji: żonglujesz słowami, a nawet więcej...
podobno - sztampa tak łatwo szablon przyłożyć do płci - dowolnej
UsuńWitam.
OdpowiedzUsuńA jeden z bohaterów Opowiadań Marka Hłaski się doczekał:):
"Począł się ubierać; nie śmiał przy tym dotknąć własnego ciała. Czuł ją ciągle przy sobie; aż po czubki włosów wypełniony był owym dziwnym, cięższym od ołowiu, boleśniejszym od męki umierania, słodszym od najpiękniejszych wierszy uczuciem, jakie daje noc z kimś, na kogo czekało się przez tysiąc chwil, kogo pragnęło się przez wiele bezsennych nocy, kogo widziało się w każdej na ulicy spotkanej twarzy, kogo oczekiwało się przy każdym pukaniu do własnych drzwi; przez kogo nienawidziło się nieba, ziemi i ludzi; i przez kogo kochało się wszystko."
Pozdrawiam:)
niech więc zostanie nadzieją i precedensem.
UsuńA tęsknoty mają różne wymiary całe szczęście (poezja), a jeszcze spać i jeść trzeba (proza), czyli samo życie.
OdpowiedzUsuńżarcie też może być poezją.
Usuń