Wyciągnąłem
rękę i podałem ją tej pani, której czarne włosy błyszczały jakby pomalowała je
sadłem niedźwiedzim, czy gęsim chociażby. Długie, ciężkie kryjące uszy i myśli
zerkające spomiędzy błyszczących cekinami oczu. Wzięła tę moją dłoń i schowała
we własnej, ciepłej, dużej i miękkiej. Spracowanej i noszącej ślady wielkich garów
i monstrualnych patelni, żeby nakarmić rodzinę w której chyba pięć naraz pokoleń
siada do stołu, albo do ognia, albo po prostu siada gdzie się da i siedzą w
kręgu zamkniętym dla obcych, lecz dla siebie otwarci i z dobrym słowem. Ręce
miała tak przyjemne w dotknięciu, tak kojarzące się z babcią i pajdą chleba z
masłem i czosnkiem posypaną, że na chwilę zapomniałem zupełnie gdzie jestem i
przeniosłem się do świata, który dawno już minął. Zamknąłem oczy i znowu miałem
lat osiem i buzię tym masłem umorusaną, bo pajda chrupiąca skórką, gruba na
trzy palce i masłem bez wstydu posmarowana, a na nim łzy czosnku pocięte śmiały
się do mnie i płakały, bo solą oprószone. Czułem smak na podniebieniu, a ciepła
dłoń zdawała się chcieć mnie do piersi przytulić i zanurzyć się w moje włosy i
dobrym słowem obdarować, żeby ten dzień znów smakował jak ów chleb z masłem…
Umysł pływał w nieistniejących poza moją
głową światach, a pani bez złości, lecz chyba z zaciekawieniem zerkała na mnie miękkimi
ruchami i bezgłośnie zliczała moje palce, odciski i dawno zapomniane blizny.
Ślizgała się dłońmi po paznokciach i próbowała poczuć kształt każdego z
paliczków. Potem podniosła moją dłoń do twarzy, jakby ją chciała powąchać, albo
zjeść, niby ten chleb z masłem od babci, ale została tak z moją dłonią otwartą
przed jej twarzą pobrużdżoną, zwiędłą jak pozimowe jabłuszko z kopca dopiero
wyjęte. Nawet na tę dłoń nie patrzyła, tylko w moich szukała oczach tych
kolorów, które na jej spódnicy zdawały się przekomarzać i walczyć o
pierwszeństwo, wijąc się niczym koralowe węże, którym w głowie figle jedynie, a
nie strzykanie jadem. Patrzyła i milczała, bo o czym tu rozmawiać, kiedy ja
poza światem jestem i nic nie usłyszałbym wtedy. Pociągnęła lekko, żebyśmy na
ławce jakiejś usiedli, bo nogi ma już zmęczone życiem, bo zdążyła już świat
dokoła obejść i teraz marzy się jej ciepły, pachnący kąt i więcej niż chwila
bezruchu. Patrzyła na mnie wciąż, jakby wzrokiem mnie poznać mogła po samo dno,
do każdego, najmniejszego brudu duszy i nadziei bezzasadnej.
Może to popołudnie było, kiedy się ocknąłem,
ale nie pamiętam, czy dłoń podałem jej rano, czy wieczorem młodym, więc czas
znaczenia specjalnego chyba nie miał, bo ani mnie, ani jej nie spieszyło się zupełnie.
Siedziała słońca pledem owinięta na ławce zielonej jak wiosna i dłoń moją trzymała
bez pośpiechu i cienia niecierpliwości. Na jej dłoniach żyły tańczyły,
fioletowe fale rzek wijących się, szukających delty ujścia, lub choćby katarakty,
z której skoczyć mogłyby w przyszłość bez lęku, a ja syty już chlebem zjedzonym
w widzeniu, ogrzany wspomnianą dobrocią poddałem się pulsującym falom i pływom
i zewom tej krwi, która tyle cierpliwości dla mnie miała. Popatrzyłem wreszcie
odrobinę przytomniej i pośród chust w nieistniejące kwiaty barwniejsze od
najbarwniejszej łąki znalazłem panią, rumianą jak matrioszka i malutką taką, jakby
już jedną z ostatnich laleczek w zestawie była.
Pani patrzyła mi w oczy tak głęboko, że
nic nie musiałem mówić, bo brała ze mnie wszystko, czym nasiąknąłem od
niemowlęcia. Widziała mnie, jakbym był przeźroczystym zegarem, który w ziarnach
piasku kapie zdarzeniami minionymi i uczuciami przyszłymi. A ja jej rękę
podałem i wiedziała po co. Wiedziała, że chciałem zapytać, albo usłyszeć
odpowiedź zanim zapytam. Milczałem nadzieją, że mi powie, że chociaż ust nie
mogę otworzyć, to ona już wie i pomoże, rozwikła i uprzedzi nieuniknione, ale
ona wciąż milczała i patrzyła we mnie, jakbym strumieniem był, na którego dnie
pstrąg ma zakrzyknąć tęczą zanim schwytany zostanie mocną, bezkompromisową
dłonią. Nie sądziłem, że można mnie obrać tak do końca, z każdego wstydu i
zakurzonej pamięci, jak główkę kapusty włoskiej na gołąbki rozbieraną listek po
listku. A przecież rozbierała mnie tak właśnie i nad żadnym listkiem nie
wydziwiała, nie skrzywiła się i nie połamała własną nieuwagą, czy
niezrozumieniem. Siedziałem przed tą panią już raczej jako idea życia, niż samo
życie, bo otwierała we mnie karty tak mocno zakurzone, że aż nieczytelne, ale
przecież we mnie istniejące i dające podwalinę dzisiaj.
A kiedy już dzień postanowił pożegnać
się z nami i spłynąć gdzieś poza zasięg wzroku, to tylko cekiny w jej oczach
zdradzały, że wciąż jeszcze czyta we mnie i dopiero gwiazdy zazdrosne mrugać
poczęły, żeby już przestała w końcu, bo to ich zadanie jest. Ławka przestała
być wiosenną, a pled słoneczny pociągnął za słońcem i zostawił kobietę drżącą
od wilgoci, która skradała się tak dyskretnie, że trzeba było dłuższą chwilę nasiąkać
i poczekać na jęzor wiatru, żeby rozpoznać, że już jest i wspina się mackami
wilgotnymi po łydkach, po szyi, po nerkach. Zadrżała i ja zadrżałem i
ocknęliśmy się razem chyba z tego letargu, z tej medytacji moją historią
wzbudzonej, jakbym ja miał historię tego wartą. A przecież wiem doskonale, że
nie. Że pamięć moja nie niesie nic, czego nie noszą pamięci innych.
Popatrzyła na mnie, jakby usłyszała moją
wątpliwość i głowę przekrzywiła jak wróbelek, co psotę obmyśla zapewne, jak
dziecko, które oczami próbuje przyciągnąć inne oczy do wspólnego śmiechu, który
sięgnąć potrafi czubka włosa i duszę rozśmieszyć bez powodu. A ona patrzyła i
ramionami wzruszyła, aż w końcu odezwała się głosem bardziej szorstkim, niż papier
ścierny, czy gruboziarnisty granit i uwolniła moją dłoń wciąż zatopioną w jej dłoniach
miękko-ciepłych, strudzonych. Odezwała się wstając, żeby wykąpać się w
mroczniejącej nocy, bo wstała, żeby odejść i już więcej nie wracać, co poznałem
po nie-wiadomo-czym, lecz pewność miałem, że to nasze ostatnie spotkanie jest. Wstała
i szła, jakbym przestał istnieć i słowa tylko dla mnie snuły się za nią niby
woń perfum dyskretnie ciągnięta wiatrem, gasnącą smugą złudzenia. Poszła zostawiając
niedosyt, zostawiając mnie ze zbroją codzienności leżącą obok ławki, a ja jak
jakaś larwa bezbronna, stałem na drodze słów płynących z mroku, w którym jej już
nie było, bo stała się tylko domysłem i interpretacją czerni tak doskonałej, że
pochłonęła jaskrawość kwiatów na chustach i fale płynących strumieni barw w spódnicach
zanurzonych.
- Po
co ci to? Czemu chcesz wiedzieć? Tobie niepotrzebna taka świadomość. Naprawdę
chcesz nosić w sobie piętno przyszłości? Nieuchronność, od której ani uciec,
ani ją dogonić? Chcesz być nosicielem jutra tylko po to, żeby zgasić niedosyt
wczoraj? To głupie – uwierz, że głupie. Lepiej zostaw, jak jest, a jutro
znajdzie cię niechybnie i nie zostawi samopas. Ani nie zapomni przyjść, ani nie
zaśpi. Jeśli już koniecznie chcesz, powiem tylko, że dłoń masz miłą w dotyku i
można w niej zamieszkać na dłużej, a w oczach… ech… stara jestem, ale poszłam z
tobą jak dziecko na chleba pajdę i wciąż mi w brzuchu ciepło od niej…
Nigdy nie dałam się namówić na wróżenie przyszłości ani z ręki ani na wizytę u wróżki...
OdpowiedzUsuńAle panią opisałeś pięknie, soczyście i namacalnie :-)
ależ... ja również nie.
Usuńza to wróżenie PRZESZŁOŚCI - bardzo chętnie.
jeśli panią zobaczyłaś, to gratuluję podwójnie - Tobie wyobraźni i sobie odwagi w formułowaniu określeń. to nie jest łatwe, kiedy "metoo" dojrzewa w sieci - ja powoli wstydzę się, kiedy mam się ogolić...
Hej, ja też zobaczyłam tę panią bardzo wyraźnie, ale widzę, że mój komentarz zginął w czeluściach internetu lub przepadł w spamie. ;) Bardzo obrazowo piszesz. Podziwiam styl. :)
OdpowiedzUsuńja... wymagam od siebie więcej - ale pilnie ćwiczę, żeby wreszcie się udało
Usuń