Dzień przeszył mnie melancholią. Ciemny, zimno-wilgotny,
jak nos psa spragnionego zabawy, chociaż całkiem niewesoły. Zaczepiam na
pajęczynach własną bezradność i sznurki plączę w skomplikowany labirynt niezrozumienia.
Rozwiesiłem je wokół siebie, w spękaniach ścian cegłą kruszących się, w
narożnikach pochłoniętych mrokiem, w rysach i załomach całą sieć nieistotności,
żeby się czaiła na sens- nawet nie cały, ale chociaż jakiś fragment, który
mógłby udawać całość nieporadnie, bo przecież dla takiego-mnie-dzisiejszego to
już zupełnie wystarczająca rekompensata. Sieć chwytała bezruch łapczywie,
pazernie i dała się pochłonąć bez reszty temu zajęciu, a ja ramionami wzruszałem
bo nie tego się po niej spodziewałem. Plunąłem – wiem dobrze, że nie było to
ani ładne, ani mądre, jednak plunąłem na tę ścianę i sieć, a pośród kurzu kropla
wilgoci obrastała w kolory, żeby roztrzaskać się na podłodze kleksem rdzawo-czerwonym.
Zostawiłem sieć w jej daremnych wysiłkach i poszedłem rozwiesić kolejną, już
nasiąkniętą wilgocią świata.
Sosna zdawała się czekać mojej wizyty, bo
pomachała do mnie ramionami owłosionych gałęzi i skrzypnęła zachęcająco
kłaniając się delikatnie. Na końcach igieł skrzyły się perły niezliczone, które
ukradła deszczom porannym i teraz wystrojona, uśmiechała się słodko, lepko i
żywicznie do tej nie-zimy padającej wciąż z nieba, jakby wiedziała, że tak jest
najpiękniejszą na świecie. Wstydziłem się zaczepiać na niej pajęcze sznurki
własnych wątpliwości, kiedy ona taka strojna i dostojna i życzliwa ponad
ludzkie pojęcie, a przecież powiesiłem. Myśl pierwszą, za którą następne wysnuły
się i kolejne wciąż niekończące się, niczym jelita z trzewi wydarte co końca
mieć nie chcą całkiem. Te najbrzydsze starałem się zawieszać nisko, na suchych
gałęziach, które może litościwie wiatr obedrze ze skóry i złoży ziemi na
pożarcie, ale nie przytłoczy życia wybujałego w sosnowych stożkach wzrostu.
Powiesiłem cały smutek i wszystkie niespełnienia, jakby to negatyw choinki był,
gdzie zamiast nadziei i piękna powiesić można skargi i przekleństwa. Sosna
milczała wytrwale i już nie wdzięczyła się, ale poprzez te gwiazdozbiory
mrugające niebieską źrenicą kropel wiszących próbowała wydrzeć z mojej duszy
odpowiedzi szuka na pytanie, dlaczego to robię i co chcę osiągnąć, kiedy stroję
ją w moją melancholię. Ona… cóż… ona odda ją na zatracenie wiatrom, odda ziemi,
żeby w niej zgniła karmiąc miniaturowe żywoty solą i cierpką goryczką – niech się
stanie przyprawą obojętności nadając jej charakter.
I zupełnie nie rozumiała,
dlaczego wczoraj mówiłem do niej „moja”, a dzisiaj już nie potrafię. Nie
potrafię, bo gdzieś we mnie odezwał się robal szydzący z moich mniemań, urojeń
i fantasmagorii – potrafię, bo mówić potrafię i każdą mrzonkę ubiorę w słowa, uzasadnię,
otumanię wdziękiem obcych. Ale siebie? Siebie tumanić i zgubę niezrozumienia
samemu sobie przynieść zarazą czarnej ospy? Powiedzieć, to mało, uwierzyć
jeszcze gorzej, więc jak dorozumieć się z własnym przeświadczeniem, które
haftuje we mnie dendryty ścieżek przyszłości, w której nie ma miejsca na „my”,
ani na „moja”? Sosna pogodziła się dość filozoficznie kiwając dostojeństwem, a
parę zaledwie łez, którymi mnie dotknęła nie zrekompensował żałości. Ona znów
żyje w świecie własnych aspiracji, a mnie toleruje, dokładnie tak samo, jak
motyla wiosną szukającego nektaru lub oddechu. Jak mrówki wspinające się, żeby
z jej szczytu poznały bezkres świata, jeśli ich wzrok nie odbierze im rozumu.
Miałem odejść zupełnie już, bo przecież nie wolno tak, żeby dorosły płakał,
żeby lamenty podnosił pod nosy poszukujące innych idei i doznań, a sosna chwiała
się niezdecydowanie, jak dziewczyna, którą chłopiec prosi o buziaka, a ona nie
wie jak smakuje ciepło bliskości i czy służyć będzie jej urodzie, chociaż
nieśmiało domyśla się, że jednak tak. Kiwała się ta sosna już nie moja przede
mną żałosnym, bo melancholie snują się i kiwają i chociaż babim latem nie są,
chociaż czepiają się każdej, najbardziej mizernej nadziei, to przecież w końcu
pójdą precz łzami o barwie tak przeźroczystej, że zawstydzić potrafiłyby najszlachetniejszy
brylant.
Patrzyłem, jak pęka jej skóra żywo - pomarańczowa, jak w łupieżu
drobnych zmarszczek dzieje się chwila, a ja nie mogę nic – palcem powstrzymać czas,
czy życie, dzianie się bądź nie… chciałem ją przytulić, okłamać nadzieją płonną,
udawać z miną dziarską, że dobrze się stało i jest całkiem do rzeczy zdarzeń
kolejność, ale przekonania jakoś unieść nie potrafiłem w oczach zeszklonych, bo
to za trudne, żeby siebie samego wystawiać na wiarygodne kłamstwa. Nie były i
chyba wiedziała lepiej ode mnie, że być nie mogą. Milczała, bo to rozsądne,
kiedy słowa zawodzą. Milczała, bo życie popełnia się w milczeniu, a w słowach
tylko płochość własną można objawić wszem. Miałem pójść i nic mądrzejszego
wymyślić nie sposób, kiedy tak stałem wobec cekinów i wdzięcznej, głębokiej
zieleni sukni do samej ziemi, skrywającej kręgosłup twardszy i bardziej odporny
niż mógłbym samemu sobie życzyć. Jak się z drzewem pożegnać? Jak podeprzeć jego
jutro, żeby było początkiem, a nie końcem istnienia? Czym skusić, żeby… Głupiec
we mnie ciągle się łudzi, że znaczy i może wpłynąć na coś więcej niż – no właśnie!
Niż co? Chyba nic jest wystarczająco duże?
Coś co mija nas brakiem słowa moje otwiera nowe możliwości. Może jutro pojawi się modrzew lub dąb, a może katalpa. Proces życia jest zaskakujący a nam pisana niewiadoma, aż do chwili, w której stanie się rzeczywistością jaka dotyka... nie gorszą lecz inną.
OdpowiedzUsuńa ponoć lepsze jest wrogiem dobrego
Usuńa sosna jest dobra
Nie przypisywałabym wagi - inne nie znaczy ani lepsze ani gorsze. Czasem warto oswoić coś czego nie brało się pod uwagę wcześniej, bo może się okazać, że to brakujący element naszego życia, którego wcześniej nie widzieliśmy.
OdpowiedzUsuńwięc będę patrzył bardziej intensywnie.
UsuńMoże zaowocuje równie piękną liryczną epiką...
Usuńbyle nie do przesytu.
UsuńSłów szukać nie trzeba tam, gdzie tajemnica i wielkości natury porażają majestatem, wystarczy czerpać, ile się da...
OdpowiedzUsuńnatura powinna być naturalna a nie tajemnicza. monumentalne są tylko dzieła człowieka z dumą włącznie
UsuńJuż poeta podziwiał - cóż piękniejszego, niż wysokie drzewa? Dzieła człowieka monumentalne? szczyt pychy raczej...
Usuńniech będzie - natura nie wpada na "genialne" pomysły, tylko realizuje życie najprostszymi metodami, a kiedy się nie da inaczej, to umiera, lecz też nie daremnie.
UsuńTaki sam głupiec we mnie siedzi...
OdpowiedzUsuńniestety - to mnie nie pociesza...
Usuńmam jakiś defekt patriotyzmu - nie czuję się lepiej, kiedy komuś jest gorzej.
To nie było pocieszenie, tylko konstatacja. A swoją drogą sosny są piękne. Najpiękniejsze!
Usuńi jak pięknie pachną latem...
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuńDziś fragment z Mistrza Niedomówień, Niedosłyszeń:):
"Słyszysz, kochana, oto wznoszę dłonie -
słyszysz: ten ruch...
Wokół samotnych w każdej świata stronie
rzeczy zmieniają się w słuch.(...)
Odbicie najmniejszego poruszenia
w jedwabnej ciszy staje się widome;
ślad niezniszczalny odciska wzruszenie
w zasłonie oddalenia nieruchomej."
(Rainer Maria Rilke, "Cisza")
Pozdrawiam:)
nie ustaję w zdumieniu, jak szerokim spektrum dysponujesz...
Usuńchciałbym, żeby wyszperane z Twojej pamięci cytaty znalazły choć trochę oparcia w moich treściach.
Czy sugerujesz, że moje komentarze są "nie na temat":)?
UsuńPozdrawiam:)
nie - mam tylko życzenie, żeby wartość treści choć troszkę dogoniła wartość komentarza
Usuń