Usiadłem.
Z braku innych pomysłów, z tego rozciągnięcia w czasie każdej sekundy tak
bardzo, że pomiędzy nimi trawy nadążały przekwitać i wobec bezczelnego nakazu
ze strony ogrodowego mebla. Może to zdziwienie wynikające z zaproszenia, bo
przecież nie co dzień mebel w gościnę zaprasza. Usiadłem i zanim zdążyłem
łokcie na oparciu powiesić niczym nietoperz prezentujący z dumą własne,
błoniaste skrzydła, mebel obszukał mnie nietaktownie. Trudno od mebla oczekiwać
dobrego wychowania, choć w szlacheckim ogródku trwa od niepamiętnych czasów i
mógłby odrobinę zarazić się taktem. Tymczasem jednak czułem, jak przebiegają po
mnie niewidzialne ramiona przeźroczystej ośmiornicy wślizgując się w każden
wstyd i intymność, wpływając pod sekretne myśli schowane głębiej niż świadomość
sięga i dotykając bezbronnego jądra, w którym idea mnie została życiem
zaimplementowana, wzięła mnie w posiadanie, jak kompleks maszyn podtrzymujących
funkcje życiowe, mimo tego, że same życia dać nie potrafią.
Świat
usłużnie omijał mnie łukiem, nie plując nawet pod nogi i zdawał się mnie
ignorować. Może faktycznie zapomniał o mnie na tę chwilę rozciągniętą do
granic? Pewnie miał ważniejsze sprawy na głowie, niż ja, na ławce siedzący
beztrosko, w zdumieniu, które gwarantowało, że szybko nie wstanę. Uśmiech
rozciągnięty w czasie zapewne przypominał grymas, bo uśmiech podzielony na
kadry prędzej kojarzy się z pasją i głodem niż z błogostanem, a przecież nie
umiałem się powstrzymać od próby rozciągnięcia ust. Do samego siebie się
uśmiechałem i własnej myśli, że na takiej ławce pomyślenie CAŁEGO ZDANIA, to
już wyczyn, bo w trakcie myślenia początek lub koniec giną w niebycie. W
przeciągu prozaicznej na zewnątrz sekundy, tu mogłem stać się własnym
przodkiem, albo prawnukiem. Mogłem przepisać encyklopedię w piętnastu
egzemplarzach, albo przeczytać życiorysy wszystkich malarzy posiadających choćby
bardzo ubogi życiorys.
Wróbel
zerkał na mnie z alejki przekrzywiając ciekawie głowę i zapewne chciał o coś
poprosić, zanim jednak wysłowił się, to już zapomniał, albo zrezygnował i
pofrunął szukać tego, czego zgubić nie zdołał. Jakaś pani, pomiędzy ławką, a
fosą, drobnym kroczkiem szła niespiesznie i zanim mnie minęła już laseczką
stukała w asfaltową wstążkę alejki. A przecież taką piękną dziewczynką
nadeszła, warkoczykami, które próbowały miękkimi końcami pędzelków domalować
kolejne piegi na uśmiechniętej buzi. Minęła mnie, z głową pełną dobrych
wspomnień, chociaż siedem drobnych kroczków zaledwie zajęło jej życie, a w
moich oczach mniej nawet niż jedno mrugnięcie powiekami. Pulchniutki bobasek
zbliżał się już do ławki trzymając w obu wyciągniętych dłoniach gumową piłkę i
chyba chciał ze mną zagrać, lecz zanim doszedł – wydoroślał, na zegarek rzucił
okiem i usta otworzył, a kiedy krok kolejny wykonał, to tylko skarga na
kręgosłup bolący z niego spłynęła.
Siedziałem
niczym w kokonie z którego czas został wyssany lecz poza kloszem ów czas
odbierał sobie wszystko, czego wewnątrz klosza dosięgnąć nie mógł. Trudno o
większe zgliszcza, o zniszczenie postępujące i wandalizm tak wszechstronny. Na
moich oczach starzały się lipy i przewracały w wodę spróchniałe, dzieląc ją na
baseny, w których puchło życie wodnego zwierzyńca i w tym niespiesznym tańcu
łańcucha pokarmowego niczym w paciorkach różańca powtarzało się nieskończonym
cyklem. A kiedy asfalt zakwitł kobiercem wielobarwnym i próbował dosięgnąć
moich stóp miękką czupryną zupełnie nieznanych mi traw, pośród których
przemykał drobiazg owadziego mikrokosmosu wyciągałem ręce, i nogi, i myśli, i
chciałem podążyć za widzeniem, żeby w tej trawie zachłysnąć się jej aromatem,
oczy zamknąć i pozwolić źdźbłom na pieszczotę delikatną. Murszały mury i to one
pierwsze położyły się pośród traw rozsypując się w znikających płaszczyznach,
na których jaszczurki robiły to, co zawsze robią jaszczurki gdy odrobina słońca
zalśni na płaszczyźnie, a drapieżnik poluje w innych stronach.
Próbowałem
mrugnąć powiekami, chociaż raz, jednak zajęcie to przychodziło mi z tak wielkim
trudem, że miałem już zrezygnować. Wtedy zupełnie znienacka udało się i to nie
raz, a wielokrotnie. Asfaltowa ścieżka wróciła na miejsce, chłopczyk podawał mi
piłkę nieśmiało, a dziewczynka z lizakiem w buzi śmiała się oczami większymi od
oceanów. Wiatr pogłaskał lipom głowy, a te natychmiast obdarowały mnie
zamszowymi kulkami nasion, zupełnie, jakby prosiły abym je posiał. Jedna
schowała się w kieszeń, druga przepadła we włosach i tę podejrzewałem nawet, że
nie pytając mnie o nic mości już sobie legowisko, aby zakwitnąć dojrzałym
drzewem. Wróbel, teraz na oparciu ławki balansując dokończył nieskończoną
wcześniej myśl i wciąż przechylając łepek pytał o jakieś okruszki, albo nawet
pół chleba, bo ma dużą rodzinę. Nie miałem, bo żeby mieć pół chleba, żeby tak
siedzieć na parkowej ławce i mieć pół chleba, i uśmiech dla dzieci, i łagodność
w spojrzeniu… trzeba mieć lat więcej i sił mniej. Trzeba mieć cierpliwość i
świadomość, której nie da się kupić nijak. Trzeba dojrzeć. Nie miałem chleba
dla wróbli, jednak uśmiech dziewczynce zwróciłem, a chłopcu piłkę podrzuciłem,
więc pobiegł, po trzech zaledwie krokach o mnie zapominając.
Wstałem
i jak po głębokim śnie otrząsnąłem ramiona, wzrok wyostrzyłem na krawędziach
ogrodzenia, a dźwięki poskładałem w paczki zrozumiałe dla wspomnień. Wstałem, a
ławka szepnęła do mnie cicho, żeby nikt więcej nas nie usłyszał:
-
Wrócisz. Wiem, że wrócisz, bo przecież jeszcze nie zaczęliśmy rozmawiać, jeszcze
nie poznaliśmy się i nie czas na rozstania. Idź teraz, ale wracaj za każdym
razem, kiedy czas zbyt mocno popchnie cię w plecy.
Kokon i klosz! To jest to! Słowa, których zabrakło mi wczoraj.
OdpowiedzUsuńczyli znów Mikołaj się spóźnił...
Usuńech - wciąż więcej dzieci i biega taki zasapany i nadążyć nie może, a koncert życzeń wciąż trwa...
Chromolę Mikołaja. 49 lat czekałam na wymarzone prezenty i do tej pory mi ich nie przyniósł. Niech się wypcha słomą i tłuczoną porcelaną i przestanie męczyć renifery.
OdpowiedzUsuńznaczy ze mną łatwiej? bo tylko jeden dzień czekania... hmmm...
Usuńi co dalej? kolejne brakujące słowa mam sam z siebie wygenerować? (byle nie brązowe, ani fioletowe)
Na razie mi nie brakuje. Wczoraj nie szło pisanie, ani w gigantycznym Notesie Do Pisania Wszystkiego, ani w komentarzach na Twoim blogu. Dzisiaj dla odmiany ledwo nadążam za długopisem.
UsuńPisz w takim razie - Notes... (w skrócie NDPW) niech się wypełnia treścią.
UsuńWypełnia się jak szalony. Zdaje się, że mój umysł działa jak mechanizm skokowy.
Usuńcyfrowy świat wymaga kwantyfikacji wszystkiego, a to nigdy płynne - zawsze skok o ziarno do przodu. coraz gęściej od tej cyfryzacji - aż rodzą się tęsknoty za analogiem.
UsuńAle ja nie jestem cyfrowa!
UsuńSkojarzyło mi się z Matrixem...czasoprzestrzeń rozciągliwa, ławka jak przepustka do wrót przyszłości i przeszłości.
OdpowiedzUsuńagenta Smitha, ani facetów w czerni nie widziałem ani pół
UsuńBo to Twój Matrix...
Usuńtym gorzej, bo nie wiadomo, czego i kogo się spodziewać.
UsuńMasz taką swoją ławkę? ja nie...
OdpowiedzUsuńJuż nawet nie pamiętam, kiedy miałam czas usiąść i poprzyglądać się ludziom ;)
nie mam, ale wiem gdzie szukać, bo ten park istnieje - całkiem niedaleko
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuńTak mi się introwertycznie nieco pomyślało:
"Cokolwiek zrobię ze światem: czy nim wstrząsnę, czy go zmienię, to znaczy: będzie mi się wydawało, że go zmieniam, czy się nim posłużę, czy wreszcie polecę na inne planety, on zawsze będzie tym, czym jest i cóż właściwie znaczy: to? Nie ma nic potężniejszego niż zdziwienie, że on jest "tym" i że ja jestem tutaj. Gdyby nawet udało mi się otworzyć wszystkie drzwi, zostałyby zawsze drzwi, których otworzyć nie można, wrota zdziwienia."
(Ionesco, "Poznanie")
Pozdrawiam:)
ładnie powiedziane.
Usuńpoznanie aż do zdziwienia
Bez fascynacji życiem ławka będzie pusta, a słowa się nie narodzą, bo brak zadowolenia z małych radości jest zabójczy dla równowagi. I pomyśleć, ile można zobaczyć i przeżyć z perspektywy parkowej ławeczki.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
nieważne skąd patrzysz - ważne, co widzisz
Usuń