Park.
Taki najprostszy, miejski, z deptakiem, placem zabaw dla najmłodszych, jakimś
renesansowym pałacem, który podwaliną obecnego parku się stał, będąc wcześniej
przydomowym ogródkiem dla lokalnej szlachty. Miejsce, gdzie czas nawlekany jest
na druty emerytek produkujących w słońcu kolejną, milionową już parę skarpet,
czy czapek, gdzie drobinki czasu tkwią ziarnkiem piasku, skrzypiąc w piastach
wózków pełnych śpiącego drobiazgu, lub wrzeszczących swoje niemowlęce dramaty.
Miejska fosa dopełnia obraz dając przyczynek determinujący kierunki spacerów,
tych schowanych w dłoniach zakochanych w sobie po kres zmysłów, tych
pomarszczonych półwieczem wspólnej drogi, i tych, zziębniętych samotnością, szukających
cudu wzajemności.
Pośród
obecnej tutaj, rozproszonej po alejkach rozpusty, traktującej czas z lekceważeniem
tak wielkim, że ów aż piszczał z wściekłości – ja. Niechcący zupełnie, bo nieświadomie
wkręciłem się w tryby spowolnionego czasu, bo znowu WYDAWAŁO MI SIĘ. Wydawało mi
się, że przez ów park, na skróty, dojdę szybciej, niż czymkolwiek poza rowerem
i wrotkami można dojechać, ale ja wrotek zakładać nie chciałem i dyszeć po
dotarciu również, więc poszedłem pod baldachimem jaworów nieśmiało zrzucających „noski”
nasienne wirujące niby bezdźwięczny wirnik helikoptera, pośród robinii
wzdychających za wiosennym czepcem z białego kwiecia pachnącego bardziej
słodko, niż miód w raju kiedykolwiek pachnąć zdołał, obok dębów zbyt dumnych,
żeby się przyznać do próchniejących ramion i żalu za żołędziami, które daremnie
opadną w wielkiej ilości na żwirowe, czy asfaltowe alejki, bez nadziei na
rozkwit, a jedyną nagrodą mogą stać się drobniutkie, niewprawne rączki, które
pogłaszczą, nim w kieszeń wetkną, albo wronie dzioby unoszące gdzieś poza
ludzką jurysdykcję. Mijałem przyczajone na klombach azalie, posadzone chyba
tylko dla tych pojedynczych tygodni roku, w które oszołomią owady i ludzi
kiściami pełnych barw kwiatów, wyczesane żywopłoty przystrzyżone w geometryczny
porządek uwieczniany konsekwentnie, ilekroć siła natury zaprotestuje.
Wszedłem
w ów park i nie poznałem, nie zorientowałem się wcale, że czas zmienił układ współrzędnych
i objął mnie kuratelą, przeniósł w świat, którego Euklides znać nie mógł, chociaż
w nocnych koszmarach zapewne krwistym potem osiadał mu na lędźwiach, zanim
ociosane, czterowymiarowe definicje postanowiły skwantyfikować świat i osadzić
go w nieskończonej ignorancji objętościowo-czasowej tak płaskiej, że każdy czyn
stawał się uproszczeniem, banałem, kpiną nawet. Świat czekał na Einsteina, na
Heisenberga, na wielu, którzy jeszcze się nie urodzili, a dopiero powiedzą
światu - NIE – nie cztery wymiary, a siedem, jedenaście, sto pięćdziesiąt trzy dopiero
potrafią rozumienie świata przybliżyć, znaleźć odpowiedzi, zadać kolejne, zbyt
odważne dziś pytania i szukać wymiarów, w których spełniają się one. A ja –
kompletny ignorant – wszedłem w świat jeszcze nienarodzony i pośród drobiazgu
szczebioczącego, pośród lip układających pod nosem szarady z kropli nasion, pod
platanami łuszczącymi się niby rosnące węże, śnieguliczki kłębiące się w
jednostajnym memento, że zima w końcu nadejść musi, więc już dziś czas się do
niej przygotować i dlatego owoc na przednówek ptaszynom uwić trzeba, żeby
dotrwały traw, choćby kurz jeść miały ostatnie tygodnie, zanim trawy powiją
ziarno.
Wszedłem
w park i nieświadomością swoją wybijałem rytm obcasami, a głowę schowaną miałem
wciąż w świecie, z którego dopiero wyszedłem, granicy nie zauważając. Słońce
promieniami swoimi próbowało powstrzymać mnie i odpychało mnie, pluło mi w
oczy, dotykało torsu z wyraźną chyba sugestią, że obrałem niewłaściwy kurs,
jednak ja… nie zauważyłem nawet, pchany głową pogrążoną w czterowymiarowości, że
już jestem gościem innego świata. Aż dziw, że się nie potknąłem stawiając
pierwszy krok w nieznanej mi geometrii, w świecie o głębi większej, niż pijana
fanaberia pozwolić może. Ale wszedłem i stukałem swoją płaską, czterowymiarową
obecność w świecie zdziwionym, jak ktoś taki jak ja może trwać. Może miałem
wymiar dziewiętnasty i nie wiem tego do dzisiaj, bo umysł zbyt krótki, zbyt
pochopny i tchórzostwem przeszyty na wskroś nie pozwala na dumę i objęcie
zmysłem posiadacza tak wielkiej rozmaitości. Wszedłem w park i z każdym krokiem
oddalałem się od bezpiecznego, skromnego świata, który namaścił mnie pierwszym
siwym włosem sugerując, że może czas zwolnić miejsce następnym, nakarmić
czekających swojej chwili na osi fizycznego bytu.
Mijałem
gry słońca z liśćmi, w plamach jasno-ciemnych, drżących, szybkozmiennych,
mijałem spokój żółwi płynących ku plamom cieplejszej wody, mijałem ludzi, których
świadomość nie pozwalała im dojrzeć mnie, bo zbyt mizernym byłem, by jedno
zauważenie poświęcić takiemu domniemaniu. Byłem nie-istotą, niebytem, kimś, komu
jedynie WYDAJE SIĘ, że jest i znaczeniem dysponuje, bo portfel pełen kart kredytowych,
wizytówek pysznych i egocentrycznych tak, że trzeba je było gasić, nim się w ten portfel wepchnęło. Szedłem, niosąc własną ignorancję na nieświadomych nogach, obok pomnika zrodzonego mitologią, obok taniego wina, bulgocącego już w
trzewiach niewybrednych. Na moment zaledwie zabrałem gabarytem słońce bawiącej
się dzieciarni, jednak ta spojrzała na mnie bezkompromisowo i niechętnie tak,
że kroku przyspieszyłem, Poszedłem dalej, tam, gdzie niczym i nikomu już zawadzać
nie mogłem, choć nie jest to łatwe zajęcie, kiedy atmosfera mruczy mantry i
kusi miękkością nawet zatwardziałe i cyniczne umysły.
Gdyby
czas miał znaczenie, powiedziałbym, że to chwila była, gdyby pora roku… ech!. Słońce
potrafi dotknąć do żywego nie bacząc na kalendarz… Wniknąłem w park, który inną
epoką do życia został powołany i w innym zatknięty był wymiarze, a topografia
miasta miała się nijak do drogi, którą przebywałem. Nie flirtowałem z zegarkiem,
bo wydawało mi się, że chwilą zaledwie naznaczyłem ów park i moja nieistotność
przemykała pośród innych nieistotności niczym cień kołysanej wiatrem trawy
wyrosłej źdźbłem pomiędzy granitowymi kostkami, żeby ludzki wysiłek obrócić w
niwecz bezterminowo. Bo czas dla przyrody istnieć nie ma śmiałości, on najwyżej
taktuje, towarzyszy, przymila się, jednak wobec kłów, korzeni i pazurów okazuje się
tchórzem, wobec woli życia jest sługą pokornym i papucie przyniesie, herbaty
łyk, czy co kto woli, żeby nie pokalać, nie zakłócić idei życia. Dowolnego,
które odrzuci aksjomaty czterowymiarowe stawiające na piedestale czas, jako
boga mściwego, okrutnego i bezwzględnego – a to przecież pies bezdomny, to
sierota głodna strawy i uczuć. To jedno z bardziej hałaśliwych bóstw, pośród
tych wielkich, których stać na milczenie.
Patrzę
teraz na twoją pochopność i gorączkowość. Patrzę i słyszę wręcz, jak klniesz
mnie mówiąc, że zużywam twój czas, że w miliardzie słów jedno niedokończone
zdanie napisałem – wszedłem do parku… masz rację – w twoim czterowymiarowym
świecie nic więcej - WSZEDŁEM DO PARKU. Sam. Nie z tobą. Tobie mogę - jeśli tylko
chcesz - opowiedzieć to co się stało… Widzę, jak oddychasz z ulgą, bo opowiedzieć,
oznacza, że wróciłem, że nie była to droga w jedną stronę, więc historia nie
będzie tragedią. Masz rację – wróciłem lecz dzisiaj pewien nie jestem nawet,
czy gdziekolwiek byłem. Może organizm zmęczony zwisł na oparciu ławki, jak
kurtka w ciepły dzień przewieszona, może pogrążyłem się w fantasmagoriach
nierzeczywistych, jednak próbuję opowiedzieć. Nie dla chwały i medali – tobie,
żeby można było zrozumieć demony pośród których krąży moja głowa, kiedy pozwolić jej na beztroskę.
Wszedłem
w park, ciepły słońcem i śmiechem bliźnich, nieletnich tak, że nawet myśli
potrafią wyrażać wyłącznie całym gabarytem, śmiechem po kres ostatniego włosa i
rozpaczą bezdenną, głębszą nawet, niż podejrzewa się u czarnych, kosmicznych
dziur. Szedłem w słonecznych promieniach, nie jak w melodramacie, nie jak w
tragedii – szedłem otoczony miłością świata, lecz ta miłość nie do mnie
kierowana, a jednak pozwalała mi grzać się w jej blasku. Czułem się absurdalnie,
jak nieistniejący kochanek, a przecież czułem własne ciało i emocje również.
Widziałem cud poczęcia skupiający się w zbiorze komplementarnym – matka i
niepoczęcie już pragnące wzajemności, chociaż wie, że dostanie ją na wieczność
trwającą całe życie.
Długo
mógłbym opowiadać, chociaż wszystko, co zdążyłem napisać zawiera się w policzalnych
krokach, w spełnionych sekundach, w drgnięciach zmysłów zauważalnych,
definiowalnych i prostych. Chyba kochałem ten dzień bezzasadnie całkiem, jednak
szczerze i do ekstazy. Pojedynczy krok stawał się życiem, a aleja drzewem
rodowym sięgającym od Ewy, aż po sąd ostateczny. Długa droga, ale tak
sympatycznie ścieląca się pod nogi że nie zauważyłem, jak mijają wymiary
rzeczywistości. Wiesz? Na mapie ponoć mierzy się tę odległość w metrach, bo
jest to miara adekwatna geograficznie do wyczynu czterowymiarowej
rzeczywistości – ja wtedy mierzyłem ją w istnieniach. Własnych. Bo doszedłem do
ławki, zwyczajnego, parkowego mebla, na którym wiatr, i atmosfera grawerowały
wzajemne życzenia w liszajach farby, w nieostrożnych ekstazy spękaniach własną
zaborczość ryły dłutem, aby w czasie zaistniała deklaracja sumy zdarzeń – ty plus
ja, to razem my, niezatapialny, prozaiczny i pożądany układ, w którym świat
staje się zbiorem dwuelementowym, a cała reszta stanowi zaledwie dopełnienie,
które wymaga uwagi, żeby je dostrzec.
Znowu
pogrążam się w dywagacjach, jednak świat w słowach opisać, to zbyt wiele, a we
mnie niepokój wciąż i nadzieje uzasadnione słabo, albo wcale. Doszedłem do ławki,
jakich w parku spodziewać się należy. Jedynym wyróżnikiem tej właśnie ławki był
fakt, że pomimo słońca szepczącego nadzieję wprost do serca – była pusta. Szedłem
w stronę ławki opuszczonej, jak się okazało niechętnej gościom tak, że omijały
ją starsze panie i panowie z siateczkami grzechoczącymi etanolem w stężeniu
równie błahym, jak niosące je istoty. Szedłem i rosła przede mną ławka, na której
usiąść miałem zamiar dojrzewający we mnie, chociaż czterowymiarowy świat grzmiał
i usiłował…
Zbliżałem
się we wszystkich znanych i nieznanych mi wymiarach do tej ławeczki parkowej, a
na jej oparciu słońce, lub coś bliżej mi nieznanego wypaliło w zielonej olejnicy
brutalny przekaz:
-
Usiądź i zostań tu! Niedługo, w twoim rozumieniu, na chwilę zaledwie. Usiądź i rozmawiaj.
Bądź. Stań się wreszcie istotnością i zapomnij o negacjach. Poświęć chwilę na
życie, a nie na dążenie do niego. Czekam na ciebie właśnie.
Usiadłem…
Ostatnie zdanie może być przesłaniem dla wszystkich, a dla piszących nade wszystko. A na ławeczce zawsze warto przysiąść i przyglądać się światu, a Ty to potrafisz:-)
OdpowiedzUsuńusiąść?
Usuńzdarza mi się korzystać z parkowych ławeczek.
teraz dla odmiany świat miał przyglądać się mnie.
O, to coś nowego...
Usuńżeby nie wpadać w rutynę.
UsuńPodoba mi się ten pomysł...
Usuńja jeszcze nie wiem, bo przerwałem pisanie - ciąg dalszy będzie niespodzianką i dla mnie
UsuńTo cudne doznanie, wejść niespodzianie do innego świata, znaleźć się nagle w innym wymiarze.
OdpowiedzUsuńzobaczymy - jeszcze nie wiem, bo cd przede mną
UsuńTak, ale w inny wymiar już wszedłeś. A mnie się to czasem też zdarza i to w realnym życiu. Takie nagłe poczucie, że wszystko wokół mnie jest jakby patrzyła na inny świat, a sama była niewidzialna i nie stąd.
Usuńa jak wracasz?
UsuńJakoś tak... samo się wraca, tak jak i samo się wchodzi.
Usuńmało dramatyczne - niemalże nudne - niechby jakie ekscesy chociaż, żeby było o czym mówić
UsuńWyrosłam już z ekscesów...
UsuńNo, piątek, piąteczek, piątunio... Pora na deser. To znaczy zakończenie Rozdziału VIII.
OdpowiedzUsuń