Jaki umysł, takie i pomysły.
Zerknąłem sobie bladym świtem na świat – ach! Jaki niepoukładany, jak
beznadziejnie bezpański! Natychmiast się trzeba rozprawić z owym bezkrólewiem i
objuczyć go obowiązkami i należnościami. Zgiąć ten kark hardy, nieznający bata
i na kolana rzucić, żeby dowolny majestat, ale poznał. Znaczy mnie. Bo dzisiaj
moja kolej porządzić się troszkę w tym bałaganie i chaos uprasować, żeby był
jak świąteczny obrus, zanim go młodzież pochlapie barszczem łapczywie pożeranym
nim choć trochę ostygnie. No! Już ja ci pokażę świecie, jak ma być!
Na początek, zupełnie
incognito poszedłem na zwiad, bo podejrzewałem, że jak już będzie wiedział, kto
ja, to się ufryzuje, przypudruje i w papierek kolorowy zawinie każdą śmierdzącą
cząstkę teraźniejszości. A teraz idę i niech świat podciąga sznurki kalesonów i
niech nie udaje, że śpi. Bo ja, już z kapownikiem w dłoni i notuję takie drobne
dygresje, zanim jakiś plan całokształtem we mnie eksploduje jako ten atomowy
podgrzybek.
Na przykład takie drzewa… wzięłyby
i się uczesały jakoś przyzwoicie – fryzjerów bez liku i mogliby odrobinkę bałagan
przylizać – niechby jakoś geometrycznie – w stożek, kuleczkę… eeee… lepiej nie,
przecież to już było – wystarczy pójść w miasto i okiem rzucić – są już
kuleczki wokół najnowszych budynków i tych najstarszych, a przy tych udających
nowe, to są nawet prostopadłościany i tylko w jednym ptak-desperat gniazdo
uwił. Może to jakiś żebraczy ptaszek i chce być na posterunku, bo tamtędy
turyści ciągną bezrefleksyjnie. Skreślam pomysł, bo on ciut za nowoczesny do
takiego starego świata i gryzłoby się to z kształtem ptasiego drobiazgu, a tu
zapewne trudno byłoby przeforsować pomysł i nadać im kształt brył idealnych –
znowu pamięć podrzuca, że to także człowiek próbował osiągnąć i w maluteńkich
klatkach zamykał rosnące kurczaki, żeby wyhodować odmianę sześcienną, łatwą w
transporcie i magazynowaniu, ale kurczaki zdychały tak szybko, że tylko zmasowana
dezynfekcja octem zorganizowana przez amerykański koncern uratowała świat od
epidemii gnijącego mięsa.
No to może wodę złapię za pysk
i ucywilizuję? Zerkam cokolwiek podejrzliwie w fosę, bo najbliżej, a tam szlam,
śmieci i egotyczna fauna. Zamiast karasi to jakieś chińskie karpie, żółwie i
kto wie, czy nie aligatory. Wydry, czaple, kormorany – wersja ozima przyrodzie
nieznana zupełnie, ale miastu owszem tak. I co z taką fosą? Przefiltrować
podmalować, żeby kolorem przypominała laguny bezludnych wysp i żeby szumiała i
pachniała słońcem i drinkami z parasolką. Tylko te liście – fruwają sobie
samopas i skaczą do tej wody samobójczo zupełnie – najchętniej skaczą te z robinii
i jaworów, ale jesiony i kasztanowce robią co mogą, żeby dorównać. A ja, to
niby co? Zamiast rządzić, to w Kopciuszka się będę bawił i cedził te liście? O
nie! Odpuszczam, chyba, że te liście same się posortują, popaczkują i wyślą
gdzieś na kompost. Gruba krecha i fosa niech trwa w tym syfie i zarasta po
brzegach plastikowymi butelkami i woreczkami.
A wiatr śmieje mi się w
twarz i łzy bezsilności ze mnie wydusza – może jego spacyfikować, wyznaczyć
korytarze, zezwolenia, kodeksy, trasy przelotu i pojemność, czy co tam taki
wiatr zawiera? Gorzej, kiedy się obrazi i pójdzie gdzie pieprz rośnie, albo
dalej, bo wtedy to już tylko smog i skaranie boskie. Lepiej takiego nie tykać
bez sensownego pomysłu na zagospodarowanie.
Coś ten dzień taki byle
jaki, że może kalendarzem trzeba się zająć na początek, bo to też choroba
jakaś, żeby dni w tygodniu siedem było, a miesięcy dwanaście, i nikt nie wie do
końca, dlaczego trzydziestkami mają się napełniać – ktoś pomieszał wszystkie możliwe
skale i trwamy w tym skrzeczącym, alogicznym układzie powołując się li tylko na
instynkt stadny. Czyli bezmyślność, za to bardzo popularną. A skoro tak, to opór
materii będzie zapewne ogromny. Po co światu środa? Albo listopad?
Idę coraz mniej pewnie,
kapownik schowałem w kieszeń, bo bez sensu nosić go tak na wierzchu i tylko
skreślać zapisane. W mieście ktoś zdążył już wyprasować wysokość nad poziom
morza, a także szerokość i długość geograficzną i zrobił to bardzo skrupulatnie,
zostawiając zaledwie parę pryszczy zewnętrznych ku uciesze dzieciarni. No i
ziemię schował, żeby nie rodziła mimochodem. Zalepił masą bitumiczną, betonem,
ukamieniował i wygładził. Ciekawe, jak daleko się posunął i czy gładzi dalej –
dawno nie byłem na zewnątrz, to nie wiem. Może warto sprawdzić?
Rzucam kapownik do
najbliższego śmietnika i żwawszym krokiem wędruję już w stronę horyzontu, żeby
zajrzeć pod spódnicę naturze i zobaczyć, czy nie kryje się tam zbyt wiele
harmonii. Idę tam, gdzie kończy się geometria i słowa nie są potrzebne do
życia. A świat niech się samorządzi, albo niech zapomni – daję mu dzisiaj wolne
– a co! Jak król łaskawie te… igrzyska dla poddanych, bo z chlebkiem krucho…
Gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, powiedziałabym, że z wszystkich żywiołów najbardziej kocham wiatr. Nie umiem powiedzieć, dlaczego. Moja córka ma to samo, jakieś wietrzne istoty jesteśmy... Lubię, kiedy wieje mi prosto w twarz, odczytuję to jak przyjaźń niepisaną - i lubię, gdy wyje posępnie za oknami. To, od czego inni się wzdrygają, mnie przynosi poczucie spokoju...
OdpowiedzUsuńwiatr życiodajny.
Usuńczasem pomstuję, ale żyć bez niego nie potrafię.
Bardzo dowcipnie, ale jak zauważyłeś, kapownik na nic, bo nie ma na życzenie, gdyby było...
OdpowiedzUsuńczasami się przydaje - pamiętam siebie w rynku, jak zapisywałem nadmiar widzeń, a każde ponad normę niezwykłe
Usuń