Pochopność sprawiła zapewne,
że jeszcze nie rozpieczętowana paczka papierosów wylądowała na bruku, a wzrok byle
jaki, zogniskowany na walorach przechodniów i licznych witrynach pachnących na
pół świata wyszukanym menu serwowanym niemalże na bieżąco. Patrzyłem. Na tę
paczkę i twarze młodych kobiet, gładsze, niż można sobie wyobrazić. Nie
wiedziałem, gdzie wzrok posiać, bo pokusy zewsząd, ale przecież tutaj – pokusy stanowią
aksjomat, bo po to przychodzą ludzie – kusić samemu, lub dać się skusić,
słodyczy nieustannie patrolującej okolice o dowolnie wybranej godzinie, w
poszukiwaniu wzajemności.
Kłamię. Jak bardzo kłamię i kluczę,
żeby tylko uniknąć tego, co miejsce miało i wydarzyć się musiało. MUSIAŁO. Mnie
oczywiście, bo ja skazę mam genetyczną i zdarzenia dzieją się mi właśnie, kiedy
innych łaskawie i litościwie omijają. Ktoś, kto chciał mi dobrze życzyć
powiedział, że mam w sobie siłę, żeby się zdarzało, bo zamiast mnie rozszarpać
na strzępy i krwawym ochłapem położyć na wykuszu okiennym, gdzie wrony i inne
spragnione mięsa ptaszyny nieustająco ostrzą szpony na każdy krwawy kęs niosący
nadzieję przetrwania – kładzie mi na kolanach wspomnienie. Niegrzeczne,
rozpękające wargi i kaleczące uszy, a przecież wciągające i odbierające spokój
duszy, szukającej ujścia w puencie uwalniającej ciśnienie, niczym gwizdek
lokomotywy parowej.
Powiem, bo dusić za długo i
tak nie dam rady. Podszedłem. Tak. Ja – podszedłem. Możesz pluć, lub kląć.
Znaki krzyża lub innych klątw możesz na mnie położyć i anatemą wieczną obarczyć,
a jeśli masz w sobie aż tyle determinacji, to na pięcie się zawinąć, kończąc
policzkiem siarczystym i pójść w niebyt, w odległość mi niedostępną i czas, w
którym ja znaleźć się nie mam prawa. Nie masz… Wiem, że nie masz, albo tylko pyszałkiem
jestem, jednak widzę, że kolana masz ściśnięte bardziej niż gardło, że
wykrzyczeć chcesz do mnie, żebym dotarł wreszcie do sedna i powiedział, czym i
dlaczego…
Podszedłem. I byłem tam,
gdzie ekonomia potrafi cofnąć intymność w wymiary o ujemnych wielkościach i bieliznę
roztrzaskać o rafy zapomnienia. Byłem tam, gdzie kobiety potrafią pachnieć
wulgarną obietnicą spełnienia, jeśli tylko potrafisz bogato zaśmierdzieć walutą.
Patrzyłem na twarze zbyt młode, żeby mogły być kobiecymi, bo jeszcze dziecięcego
tłuszczyku pozbyć się nie umiały. Patrzyłem na hardy wzrok podparty piersiami
budowanymi po wielekroć w gabinetach chirurgicznych wyspecjalizowanych
dokładniej niż laboratoria NASA. Patrzyłem i ze stoickim spokojem tasowałem
banknoty patrząc na nieświadome ciała drażnione szelestem mamony. Młodziutkie,
jeszcze zawstydzone i doświadczone tak bardzo, że wiek żadnym wyróżnikiem być
nie mógł, lecz wiek banknotami był już zmierzony do cna. Do braku złudzeń.
A ja miałem złudzenia, więc
mieliłem w ręku banknoty, żebym nie był traktowany jak darmozjad, którego nie
stać na widzenie. Patrzyłem, a kwiaty dojrzałe i nowalijki zupełne otwierały
się piżmowym aromatem, starając się we wnyki obłędu schwytać moje zmysły. Siedziałem
i pozwalałem im płynąć szeregiem obok mnie i żadna nie zacisnęła pętli lassa na
mojej nierozbudzonej żądzy. Wielobarwne motyle, ważki jednej nocy i kwiaty paproci
rozkwitające w niewiedzy postronnych. Pośród – ja. Niezdecydowany, szukający,
tropiący niemożliwe.
To wtedy właśnie, kiedy już
miałem dać się pochłonąć rezygnacji i na szczęścia los rękę wyciągnąć i wziąć
ciało niedoświadczone, żeby ostatni, stłumiony krzyk przejęcia utopić we własnej
głowie z nadzieją, że ciało odwdzięczy się spełnieniem w podobnym krzyku –
zobaczyłem.
Siedziałaś z boku i piłaś
herbatę z kubka porcelanowego i udawałaś blondynkę niezbyt starannie. Oczy
śmiały się na wskroś wszystkich mebli i ścian, a czoło falowało w zmarszczkach
szybkozmiennych. Głos miałaś głęboki, starszy po dwakroć od chichotu gładkolicych
rozmaitości usiłujących młodością przykryć niedostatki pewności siebie śmiechem
zbyt nerwowym na szczerość. Ty śmiałaś się tak, jak śmiać się może człowiek bezpieczny
i świadomy własnej wartości. Czasem chowałaś uśmiech pod własnymi palcami,
które nosiły już ślady używania w trakcie życiorysu.
Wyciągnąłem rękę po ciebie
właśnie. Tę samą, w której szeleściłem dowodami, że stać mnie na przekroczenie
granic. Wyciągnąłem rękę bezwstydnie, żeby kupić chwilę twojego życia, a ty
wzięłaś banknoty, jak dziki kot bierze z obcej ręki surowe mięso. Uciekłaś z
banknotami w zacisze biustonosza, chociaż zapłaciłem, żeby roztrzaskał się na
podłodze, kiedy tylko poproszę o to. Patrzyłaś na mnie, jak patrzyłaby
szamanka, jak patrzyłby dzikus, który zaufał, że nie ma wyboru i dla jedzenia
gotów jest poświęcić całego siebie. Gładkie ciała poszły precz do swoich chichotów,
perfum, plotek i czekania na kogoś, kto za włosy je weźmie i zaciągnie pod
okno, pod ścianę, pod siebie… kto groszem zatknie knebel skrupułom i kolanom
wskaże przeciwległe strony świata.
Zamknęłaś drzwi i zostaliśmy
sami – ja i ty z moimi banknotami już rozgrzanymi ciepłem twojego ciała. Chciałem
ci powiedzieć, że dłonie mam zmarznięte i też chciałbym jak one poznać ciepło
twoich piersi, lecz ty już ściągałaś tekstylia, topiąc je w podcieniach podłogi
i bosymi stopy przyszłaś do mnie smutna. Naga i smutna. Położyłaś obie dłonie na
moich ramionach, zajrzałaś we mnie wypłowiałym błękitem oczu, a smutek mgłą spowijał
cię całą, niczym jedwabiem najgładszym i zimnym na wylot. Stałaś drżąca w
nagości i całe ciało chciało się schować w moją koszulę, a ty chciałaś mi coś
powiedzieć, zanim szorstkie słowa złapią krtań nieuleczalnym nowotworem.
Wstyd mi się zrobiło i uciec
chciałem, a ty stałaś pachnąc niespełnieniem, niedowierzaniem i błaganiem, żebym
wreszcie zrozumiał, żebym zauważył, bo przecież potrafię patrzeć. Stałaś przede
mną ze swoją dojrzałą kobiecością i chciałaś, żebym się tobie zdarzył, a nie,
żebym zapłacił. Patrzyłem martwymi, nierozumiejącymi oczami na ciebie, a ty już
bez uśmiechu na ustach, bez kłamstwa na użytek gawiedzi, stałaś dumna i
niezależna, chociaż naga kompletnie wobec mnie, który nawet krawata nie
rozluźnił i teraz pot spoza uszu wypływał na rafę kołnierzyka i wilgocią znaczył
koszulę, jakby to był sok ze świeżej cebuli – ostry, drażniący zmysły i
odbierający wzrok. Stałaś naga dla mnie, moim pożądaniem kupiona, a ja jak sztubak,
jak nastolatek pociłem się i dłonie mokre na wskroś, a w głowie tornado
wirujące, chaosem kipiącym naprzeciw twojej uległości. Nie dałem rady. Nie wytrzymałem
łagodności twojego spojrzenia i uciekać chciałem, więc strząsnąłem twoje dłonie
z moich ramion i do drzwi, jak tchórz ostatni bez słowa cofałem się nie
odrywając wzroku od twoich oczu, jakbym się bał, że tygrysem na plecy mi
wskoczysz i wydrapiesz krtań i serce jeszcze bijące pożresz klęcząc na mnie w
dzikiej nagości pośród moich soków w ostatnim drgnięciu pulsu podskakujące.
Uciekałem od ciebie, chociaż
właśnie kupiłem cię na chwilę. A teraz, zamiast wziąć cię, jak bierze się talerz
przekąsek przed właściwym daniem, uciekałem drzwi szukając plecami, a w twoim
wzroku usiłowałem zaszczepić przeprosiny. Westchnęłaś tylko… Westchnęłaś i to
było coś, co mnie przewróciło na podłogę, bo wielu rozmaitości się spodziewałem
po tobie, lecz nie westchnięcia. A ty patrzyłaś na mnie smutniej niż umiałem
sobie wyobrazić i patrzyłaś na mnie w tę podłogę zaplątanego, a może nawet w
twoją bieliznę tam leżącą i to ja miałem w oczach strach, ból i błaganie. A ty z pogardą westchnęłaś tylko…
- idź już. Idź. Czekałam na ciebie zbyt długo, a kiedy
wreszcie przyszedłeś, zamiast wziąć mnie… co ty chciałeś kupić kretynie???
Straszna niedojda ten Twój bohater.
OdpowiedzUsuńznaczy po mnie to ma - wybacz mu, bo taki niekumaty chłopina
UsuńAleż wybaczam! Kiedyś drażniły mnie męskie niedojdy, ale potem poszłam po rozum do głowy i po rozwód do sądu.
Usuńgdyby był bardziej udany, w pół zdania skończyłby i wyszedł - o czym wtedy napisałbym?
UsuńCo prawda, to prawda.
UsuńDziś muza i dla mnie łaskawa - włożyła w mój odrętwiały mózg pomysł na kolejny podrozdział, więc zadowolona dzióbię z przenośnym śpiewem na ustach.
dziobanie ze śpiewem trudno się łączy, chyba, że odrębne organy czynią zdarzenia.
Usuńudanej produkcji.
Oczywiście, że ta. Moje dziobanie długopisem się odbywa, a i śpiew na ustach przenośny, to znaczy metaforyczny. W gruncie rzeczy mogłabym jeszcze jeść na ten przykład.
Usuńwielofunkcyjne urządzenie twórcze (znaczy konstrukcyjno-destrukcyjne, bo przeżuwanie raczej niszczy jak tworzy, a wytwory przeżuwania są g. warte)
UsuńTrudno odmówić Ci racji, nawet tej gównianej.
Usuńech - bohater byle jaki, to chociaż reszta niech się broni
UsuńBroni się bezproblemowo!
Usuńgorzej, jak się pojawią problemy, bo wtedy może się już nie obronić...
UsuńChi, chi... Na razie nie daję szans obrony jednemu z moich. Dobrze mu tak! Chi, chi...
Usuńmiłością wręcz pałasz do tych swoich bohaterów - taką zjadliwą - przeżyją, czy już czas gromnice z kurzu obetrzeć?
UsuńZe dwie na pewno nie zaszkodzi przyszykować.
Usuńonych bohaterów masz w pęczkach, na wagony, albo ławicą płyną jako sardynki?
Usuńi co się który zbliży, to go dziabnąć jakim scyzorykiem, żeby za lekko mu się nie działo w podrozdziale dalekim od ostatniego...
Tak, produkuję ich hurtowo, bo taniej wychodzi. I potem będzie w co dziabać.
Usuńpolecam broń maszynową, albo biologiczną - jak przyjdzie utłuc ławicę bohaterów, żeby średniówkę masy wyrobić wirus! zdecydowanie wirus - czarna ospa, dżuma, i te zarazy toksyczne, co po świecie biegały jak bezpańskie psy.
Usuńzostaw choć jednego dla przykładu, żeby miał kto ostatnią stronę przewrócić
Coś wymyślę. A ostatnie słowo i tak należeć będzie na pewno do bohaterek żeńskich.
Usuńone też występują en masse?
UsuńBa! Dopiero!
Usuńprzetwórstwo rybne... albo subiektywna historia świata
Usuń...seksmisja?...
Usuńmnie nie pytaj, bo to Twoje dzieło - chyba wiesz, co popełniasz?
UsuńNie zawsze i nie do końca. Toto lubi nagle zaczynać żyć własnym życiem i wtedy przestaję nad tym panować. ale i tak dobrze się bawię, zwłaszcza dzisiaj.
UsuńEch...
OdpowiedzUsuńotóż to.
UsuńTo były najłatwiej zarobione pieniądze tej pani ;)
OdpowiedzUsuńa jeśli nie?
Usuńjeśli to były pierwsze pieniądze, które nie cieszyły w ogóle?