czwartek, 11 października 2018

Układanka.


A kiedy nie miałem już żadnego pomysłu na siebie, bo świat sprzysiągł się przeciwko mnie i demonstrował niechęć skomasowaną, bezwzględną i uporczywą, a może nawet globalną, wymyśliłem sobie, że ucieknę. Jak tchórz, który nie ma sił walczyć. Interpretacja moich czynów i tak została przeprowadzona, zanim w ogóle wpadłem na pomysł i dojrzewała niezależnie ode mnie plotką, ciesząc się nadwagą rosnącą w postępie geometrycznym, a może i logarytmicznym. Niczym talia wszechświata rozdymanego entropią. Niby nikt nie dokarmiał, nie futrował świątecznej gęsi, ale ta i tak tyła, za motto życiowe sobie biorąc powiedzenie, że wróblem wyfrunąwszy może gołębiem wrócić.

Ta postanowiła eskalować i gołąbek pokoju był zdecydowanie poniżej aspiracji wielkomocarstwowych Jej Wysokości Plotki. Ptak MUSIAŁ być koronowany, choćby z nieprawego pochodził łoża. Na początek plotka postanowiła objąć ramionami (przepraszam – skrzydłami) równik i pogrążyć go w mrokach maści karej. Nie potrafię definiować widma światła wystarczająco zrozumiale, jednak wydaje mi się, że czerń, to zaprzeczenie idei istnienia, punkt zerowy skali. Powyżej tego bezwzględnego zera zaczynają się rodzić fale barw, dźwięków i zapachów. Zaczynają się rodzić zmysły, które w czerni usychają, jako bezzasadne. Nasiona w jałową glebę rzucone i czekające na olśnienie. Na słońce. Być może antymateria gromadzi się po drugiej stronie czerni, tym odkurzaczu mordami dziur kosmicznych zasysających nawet niepojęte. Powiem otwarcie – bałbym się połknąć grawitację, a dziurom nawet się nie odbija po takiej przekąsce i rozglądają się za wykałaczką, żeby w zębach podłubać.

Jako jednostka aspołeczna, niewdzięczna i przejawiająca apetyty rewanżysty, w niedoskonałości ziemskich nocy zawzięcie przygotowywałem się, dokształcałem, werbowałem wiedzę tajemną i mrzonki, żeby ucieczkę uczynić nie tylko skuteczną, ale dotkliwą dla ciemiężcy. Knułem. Schodziłem do podziemia, żeby się ukryć przed ciemnością i tam zapłonąć słusznym gniewem. Powoli i niepostrzeżenie. Dyskretnie. Po angielsku. Łajany i napominany, wyszydzony. Schodziłem. Dniem i nocą, wsparty o betonowe ściany zapuszczonych więzień przemierzałem przestrzenie w krokach mrówczych, w atomowych czkawkach przeskoku elektronu. I pięści zaciskałem mocniej niż zęby, aż w poduszeczkach dłoni trwale wydrukowałem Braillem bezsłowny protest krzyczący przesłanie. Dość!

Trudno walczyć z mrokiem, z czernią nieskończoną i z początkiem skali. Trudno broń skuteczną znaleźć, żeby mieć choćby iluzoryczne szanse powodzenia. Bo samobójców było już wielu i nikt wrócić nie zdołał. Szukałem słabości. Drgnięcia opasłego cielska, skrawka ziemi niczyjej, z której mógłbym desant poprowadzić, albo choć przyczółkiem osiąść jak jakiś pionierski mech atakujący przestworza z wysokości poroża renifera, gdy ten zwiedzał będzie tereny nieosiągalne dla botaniki, by zacumować na posiwiałym od mrozu głazie, czy szkielecie polarnego niedźwiedzia, z nadzieją na pocałunek słońca, by przetrwać kolejny rok. Szukałem idei, dzięki której przynajmniej niepewność posieję.

Skali barw jakoś nikomu do głowy nie przyszło wyprostować, żeby znaleźć oba końce. Zabawa w ideały pochłonęła odkrywcę i zapiął życie w ideał koła, gdzie barwy prymitywnie przesiąkały się wzajemnie, starannie pomijając kwestię czerni doskonałej, mamiąc publikę zalążkiem szaleństwa w obliczu siedemnastu miliardów odcieni zieleni, czy brązu. Ja rozpiąłem pas i od zera zacząłem układać chaos rozmaitości. W mojej biblii na początku była czerń, a za nią w wyniku niepojętych zdarzeń rozsypały się trociny barw paletą bogatszą od słownika. I trzeba bardzo subtelniej kobiety, żeby ponazywała własnym czuciem widziane. Nie katalogiem RAL, skalą RGB, lecz duszą i mniemaniem. Układałem puzzla długo i wciąż strącałem w niebyt własne próby, tak były nieudolne i żadnej nadziei nie zostawiające. Klocków więcej, niż drobin kurzu leżała w bezładzie i tylko czerń przyssana do początku skali naigrywała się z sąsiadów.

Miałem się już poddać, kiedy sąsiadka przyszła po przysłowiową szklankę cukru, dziecię zasmarkane na biodrze niosąc. Myśli miałem rozpierzchłe po wszechświecie barw, więc trwało nim znalazłem w głowie pojęcie „cukier”, nim zlokalizowałem umysłem kuchnię, szafkę, torebkę. Sąsiadka widząc moje rozproszenie dziękowała dłużej, niż dziękują politycy przed wyborami i bezskutecznie szukała w moich oczach duchowej równowagi, a może czegoś więcej niż garści kryształów? Nie wiem, bo zaprzątnięty knuciem nie zwróciłem uwagi na feromony, które spod niedopiętego szlafroka pełnymi eskadrami być może atakowały mnie usiłując przebrnąć szczelną tarczę roztargnienia. Ale…

Narybek pozostawiony samopas na dywanie, z braku lepszych pomysłów i z nieświadomości dokleił ciąg dalszy. Trochę go opluł, lecz ułożył puzzla i zanim go zburzył rechocząc złośliwie, wylądował tam, gdzie wylądowałbym ja, gdyby stać mnie było, by się ślinić za dziecinną wskazówką do pełnej, ciepłej piersi. Niestety. Albo mnie przerosło, albo już tak byłem przesiąknięty ideą. Ekstremista. Fanatyk. Matka podwiesiła geniusza od idealnej skali kolorystycznej na biodrze i poszła, a ja ledwie cierpliwość utrzymałem w sobie, żeby drzwi zamknąć za nimi. A potem? Ryknąłem pieśń tryumfu! Chyba tak ryczą zwierzęta spełnione. Kolory tkwiły sztywno niczym nity w konstrukcji wieży Eiffla i brakowało tylko jednego klocka, aby wzór dopełnić. Koloru nieskończoności. Drugiego końca skali poczętej w czerni.

Już wiedziałem jak mam się odgryźć! Jak walkę rozpocząć i jak domknąć dzieło genialnego gówniarza. Skąd wiedział? Kto mu pomógł i drogę pokazał? Nawet w ferworze entuzjazmu pytania kłębiły się we mnie. Ale wiedziałem, co muszę zrobić – muszę się stać PRZEŹROCZYSTY! Jak najszybciej. Póki sił do walki z czernią mam wystarczająco. Usiadłem na dywanie i gapiłem się na niedokończony ciąg barw. Długo dumałem, zapomniałem się, zasnąłem, straciłem przytomność – nie wiem – popadłem w stany odległe od fizycznego, gdy ktoś mnie popchnął…

Popchnął mnie i wpadłem w szereg. W kolory. I stanąłem w tym szeregu na szarym końcu… na końcu przeźroczystym. W nieskończoności stanąłem i dopełniłem wzór… Mną… I nie wiem, kto wygrał, bo jestem na swoim miejscu. Tak długo, aż ktoś stłucze układankę. Ale wiem, że jestem u siebie.

6 komentarzy: