Nie bardzo lubię przeciągać się w
łóżku. Czuję się wtedy jak wąż, któremu lada chwila popęka skóra i będzie tak
delikatny, że nawet niechętny wzrok gotów rozognić świeżą skórę. Sięgam za
głowę, gdzie przezornie (?) zostawiłem „Grę w klasy”.
Stać mnie najwyżej na parę rozdziałów,
bo potem w głowie rodzą się sprawy, jakich lepiej nie badać zbyt dokładnie i na
trzeźwo. Jak można napisać zdanie na nieomal cztery strony? Pomieszać wszystko
ze wszystkim, pokruszyć, rozdrobnić do absurdu i scalić w jeden wielki
mezalians? Udowodnić, że ciągłość czegokolwiek, to iluzja małego umysłu,
nadzieja tych, którzy pieczołowicie wypełniają kupony gry z gruntu
niesprawiedliwej, bo przecież na wstępie pięćdziesiąt procent ginie po stronie
administracyjnej.
Ostrożnie sprawdzam, czy pod wpływem lektury
nie rozmieniłem się na drobne. Przykro byłoby, gdyby własny palec wpadł mi do
oka kołyszącego się gdzieś na prześcieradle w rytmie tanga z pępkiem, czy łopatką.
Szczęśliwie dziś (znów!) się udało. Odkładam książkę i łykam zalecone piguły na
nieśmiertelność. Wchodzą opornie – najwyraźniej zniesmaczone, że taki konus
sięga majestatu. Wstaję i uciekam do łazienki. Nago. Szerszym niż trzeba łukiem
omijam grzechotnika z półpełnym pudełkiem ingrediencji zapakowanej perfidnie w
kapsułki, zdające się jedną stroną być dla małych dziewczynek, a z drugiej dla
chłopczyków. Starałem się… naprawdę starałem się być grzecznym i łykać je tą
stroną, która jest dla chłopców, ale nie zawsze się udaje. I co? Wyrosną mi
cycuszki? Jak mamie? I nie będę już mógł grać w piłkę, pokera, pluć na ulicy i
pić piwo okraszone wulgarnym słowem?
Łazienka… Tam również nie za dobrze.
Lustro rozciąga się w sardonicznym uśmiechu opowiadając mi prawdy stworzone
podczas JEGO bezsennej nocy. Siwy łeb? Zarost na gębie? Przecież wczoraj
najwyżej trzy pryszcze zdobiły mój rodowodowy nos o trzy numery za duży. W
oczach gaśnie wściekłość, ale przedwcześnie. Kiedyś… No właśnie – kiedyś dałbym
temu lustru do wiwatu. Pokazałbym, co się kryje za tą gładką, śliską elewacją.
Przecież stamtąd właśnie bohatersko uwalniałem swoją Alicję, która potem
wybrała życie możliwie najdalej od wybawcy, czyli mnie. A teraz nie pamiętam
już pierwszego jej dojrzałego uśmiechu, kiedy odzyskała przytomność pośród
bandaży i bólu.
Upiekło się meblowi dzięki wodzie.
Niechcący trąciłem kran, który wykorzystał okazję i spłynął brylantową
czystością, jakiej lusterku zabrakło – najwyraźniej jakieś nocne muchy
popstrzyły je i dlatego szydzi ze mnie dodając mi lat i odbarwiając wyliniałą
grzywę. Woda szemrała wspomnienia z daleka, ale rozpoznałem w nich górskie
strumienie i jaskiniowe roztopy. Jeziora, w których ukrywałem erekcję na widok…
Nie! Nie wolno. Są sprawy, o których się wie i to wystarcza. Nie trzeba się
dzielić WSZYSTKIM. Są zakamarki, w które wchodzi się samotnie. Jak w ten deszcz
zakrzyczany w pustym lesie, kiedy tańczyłem taniec wojenny wybitego bez litości
plemienia Indian. Na samo wspomnienie zmarzły mi łydki, a po kręgosłupie
spłynęły tłuste krople rozgorączkowanej wody.
Czas wyjść. Ku cywilizacji. Ku
przesądom i kodeksom. Pozorom. Otwieram szafę, gdzie leżą wyprane dusze. Fizjonomie
uprasowane tak starannie, że niemal dziewicze. Znów będę potulnym chłopcem… No
dobrze – nie chłopcem. Wyrosłem już. Doświadczyłem. Pokory nabiera się z
wiekiem, więc skoro potulnym, to prędzej staruszkiem. W kącie szafy łypie na
mnie laska po pradziadku. Pamiątka rodzinna, którą co jakiś czas ktoś
przymierza. Ojciec już z niej nie korzysta, bo nie łykał tabletek na
nieśmiertelność. Dziadek nawet nie wiedział, że takie są! Może w jego czasach
jeszcze nie było?
Ignoruję laskę. Buńczucznie, z ogniem
w oczach. Może ostatni raz wyjdę po chleb BEZ. Cieszy mnie jej zawstydzona
postawa. Odwracam się i chcę zatrzasnąć drzwi, ale szafa ma drzwi przesuwne. I
(cholera!) też z lustrem. Trzaskać lustrem? Ale jak? Minę mam zbitego
szczeniaka, który chciał tylko obsikać nogę obcego, żeby ten stał się starym,
dobrym znajomym. Przy drzwiach stoi torba z kółkami. Przezorność. Przypominam
sobie, że zanim pokonałem bezsenność i udałem się na odpoczynek w zaświatach
postawiłem ją tam, żeby poranek nie skazał mnie na dźwiganie kartofelków i
cebuli – trzy kilo zakupów może być niczym dla młokosa, ale dla mnie? Torba z
długim dyszlem służy czasem za podpórkę na nierównych chodnikach, czasem
pozwala ukryć małe grzeszki, kiedy prócz tego-co-niezbędne pozwolę sobie na
rozpustę i kupię butelkę czerwonego…
Może dziś? Sąsiadka z trzeciego
piętra, ta, co farbuje włosy na różowo i śmieje się ochryple, jak Louis
Armstrong. Żartuje tak pikantnie, że nieodmiennie zostaję z zaczerwienionymi
policzkami nawet wtedy, kiedy przez trzy dni zapomnę o golarce. Ale w oczach…
ona wciąż ma iskierki, jakie mają dziewczynki, zanim ktoś im opowie o
dojrzewaniu. I klaszcze w dłonie pomarszczone i pełne plamek, piegów, odcisków –
pełne życia, które nie biegło jak w kinie, lecz w mozołach niepojętych. W
wojnach i ucisku reżimu. Czy mam siłę, żeby dziś zaczepić ją, kiedy będzie
wracała z przychodni, gdzie znowu nastraszą ją madejowym łożem, bez nadziei na
nadzwyczajne złagodzenie kary?
Patrzę na siebie krytycznie i wstyd
mi. Założyłem wczorajsze skarpety i (jak to latem) znów zapomniałem o
bieliźnie. Czy wypada zaprosić kobietę, kiedy spodnie kryją nagą prawdę? Ona
chyba zrozumie, że to nie żadna groźba, tylko starcze figle. Zresztą – nigdy nie
sięgała po moje ciało, więc jeśli nie przyznam się, to nie będzie wiedziała.
Chociaż jest podejrzliwa., jeśli akurat zbudzi się w bojowym nastroju.
Zobaczymy. Warto czasami pozwolić sobie na improwizacją. Na wszelki wypadek
zmieniam skarpety, bo nawet improwizacje powinny opierać się na doskonałym
planie, jak na rusztowaniu szkieletu utrzymuje się ciało.
W skrzynce na listy same groźby –
rachunek za prąd, podwyżka czynszu, reklama czegoś, co pozwoli mi zaoszczędzić,
jeśli wydam trzy i pół tysiąca. Oszczędzanie przez wydawanie. Świat oszalał.
Skąd niby miałbym wziąć taką kasę. Nie stać mnie na oszczędzanie. Idę wydawać.
Rozrzutnie kupie dziś nie pasztetową, ale prawdziwą szynkę. Dziesięć deka. Może
piętnaście. Tak! Jeśli przyjdzie Różyczka z Trzeciego warto mieć w lodówce coś
więcej jak chłodne dno. Że szynka nie pasuje do czerwonego? Może faktycznie.
Ale truskawki będą dopiero na wiosnę, a sery mają ceny w astronomicznych wartościach.
Może będzie jakaś promocja. Byle nie taka, co to trzeba kupić trzy, żeby
oszczędzić, bo taką rozrzutność odpokutuję pod koniec miesiąca. Ale tak – ser pasuje.
Mam czas, a marketów sporo wokół. Pogoda sprzyja. Pokręcę się. Powolutku i
nienerwowo…
Rozrzutnie to jest jak kupujemy: proszę 10 deko kaszanki cienko pokrojonej. Kolokazja
OdpowiedzUsuńjak widać nędza też może być stopniowana... to przykre.
UsuńAle, to nie miało być tak pesymistycznie. To zdanie słyszałam lata temu... za ciężkiej komuny. Kolokazja
OdpowiedzUsuńczyli ciężka aluzja na ciężkie czasy. z pamięci i ku pamięci. kto wie, co nas czeka.
Usuń