Na piorunochronie
spinającym wszystko, co pionowo zejść musi pod ziemię siedziały wróble. Zapewne
z konkurencyjnego gangu, gdyż te „tutejsze” zarażały wciąż hałasem tuje i
drzewa wystrzyżone starannie na afro. Te, co siedziały na drucie przyglądały
się kolonii osiadłej we wnętrzu, blokowym z lekką zazdrością. Chyba, bo z
dialektem obcych wróbli radzę sobie słabo – jak z każdym językiem obcym. Ale
siedziały jakoś tak, jakby zamierzały skomponować na nowo symfonię na jedną
strunę Chaczaturiana. Jakie czasy, taka okupacja, jednak wykonanie trwało
przyzwoitą godzinę, więc wstydu nie ma. Obrońcy wykazali się czujnością godną
pamięci Tych z Westerplatte, Poczty Gdańskiej, czy Szarych Szeregów, gdy
krwawiła stolica. Do walki wręcz nie doszło, ale nieustraszeni obrońcy poszli chyba
spać. Względnie – udali się do Mc Donalda na śniadanie, bo w moim Mieście
wróble dokarmiają się tam, korzystając z miękkiego serca sponsorów nie mogących
wyjść z podziwu, że takie karzełki potrafią z gorącej, papierowej tytki trzymanej
w ręce wyjąć frytkę i czmychnąć ledwie trzy kroki od mimowolnego dawcy.
PS. Patrząc na
strój kobiet stojących na przystanku autobusowym – trudno wieszczyć pogodę na dzisiaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz