Odziana była czarno, jakby dla
podkreślenia bladości cery. Kiedy rozmawiała przez telefon i uśmiechała się
podle na mysl, co wespół z prawnikiem zdolna będzie uczynić, dostrzegłem w
uśmiechu kły wyostrzone tak, jakby każdego dnia (pardon – nocy) pożerała żywe
mięso wprost z tętniącego strachem opakowania. Łysy paker przeżuwał tuż obok
jakieś niecenzuralne potrawy czy słowa. W rozpiętej bluzie (patrzcie na tors) z
biało-czerwoną opaską na prawym ramieniu, z zaciśniętymi do białości pięściami
i wzrokiem zliczającym pogłowie podróżnych i bezbłędnie wyławiającym obcych.
Srogi mars na czole powiedział mi wszystko – odsetek takowych przerastał jego
narodowościowe ambicje po wielokroć. Młoda (w przewidywalnej do znudzenia czerni)
pani, z kreskami podciągającymi oczy nieomal do uszu zatopiła się w mantrze
płynącej z słuchawek, więc nie zauważyła nawet że kierowca powożący jakby
pszczoły luzem wiózł pokonał święte rondo z gracją kierowcy bolidu formuły
nieostatniej na pewno. Za to piersi tej pani zauważyły, bo przeniosły się w
przestrzeń absolutnie nie przewidziana na takowe pomimo oporu, jaki stawiała
obcisła poniekąd bluzeczka. Patyczak w przygasłej bieli i pełen pryszczy miał
kłopot z utrzymaniem pozycji siedzącej, jednak nie z powodu o jaki podejrzewać
można dojrzewające patyczaki. Uśmiechał się trzeźwo do mocno wyeksploatowanego
monitora, jednak odnóża miał tak długie, że kolanami zaczepiał przeciwległych
siedzeń. Gdzieś za oknem mignął mi stereotyp niemieckiego turysty. Stał na skąpej
wysepce między jezdniami, gdzie najwyraźniej zatrzymał go GPS i rozglądał się
nieco niepewnie, gdy obok kłusowały staruszki w beretach usiłujące przemknąć na
jednym wdechu przez obie jezdnie, choć światła w moim Mieście lekce sobie ważą
piechotę i osiągnięcie celu staje się wyczynem godnym odnotowania w Miejskiej Księdze
Ewenementów. Gdyby tylko ktoś taką zaprowadził.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz