Świt rozsypał
garść wróbli na betonowym chodniku i czekał na wiatr, żeby z nim zagrać w
warcaby, ale wiatr nie przychodził, więc musiał zadowolić się grą w samotnika.
Po kolei zdejmował z planszy piony, zbitym pozwalając schować się w cieniu
rozłożystej kaliny. Człowiek-brudnopis utykał na jedną nogę, jakby ciężar
tatuaży na łydce przygniatał go do ziemi. Bujne panie w letnich sukienkach
roztaczały masę wdzięku, budowlańcy zapach świeżo wyciśniętego z ramion octu. Ktoś
czytał książkę (niebywałe! papierową!), starsza pani rozmawiała z własnym psem,
nie szczędząc mu skarg na ciężki los emerytki i utyskiwała na zdrowie i
drożyznę, a piesek cierpliwie to znosił i ani myślał zszarzeć, albo okryć
śnieżną biel sierści jakąś krowią plamą czerni, niczym te brudasy-dalmatyńczyki,
łażące po błocie i wiecznie ochlapane niebosko wręcz. Gdzieś usłyszałem, że już
co trzeci „tubylec” jest moim bratem, względnie siostrą, a mi jakoś nie po
drodze z tak liczną rodziną. Wolę kameralne spotkania. I mniej jazgotu.
Dlaczego oni muszą być tak hałaśliwi?
Kobieta brudnopis wyprowadzała na spacer psa, ale raczej z telefonem gadała, niż z czworonogiem...i tak się zastanawiałam, kiedy lewą stronę ciała zadrukuje, bo na razie zapełniła prawą.
OdpowiedzUsuńjotka
trzeba czasu żeby się pogryzmolić do cna.
Usuń