Blond dziewczę na bluzkę z długim
rękawem założyło sukienkę króciutką po odwagi kres. Na piszczelu, siniaczki z
zapisaną alfabetem Morse’a treścią IT, za to na rewersie łydki kogut cietrzewia
właśnie pożerał coś, czego nie rozpoznałem. Najwyraźniej z robalami mi nie po
drodze, wbrew zachętom rozmaitych firm wychwalających pod niebiosa ich przewagę
nad wołowinką.
Młodzież w podkoszulkach z
grawerowanymi po angielsku sentencjami tłoczy się i przepycha ku przyszłości.
Czyżby nasza mowa była wstydliwa? Nie rozumiem tego bałwochwalczego uwielbienia
dla języka z marginesu Europy. Dojrzałe owoce rokitnika rozświetlają ubóstwo
skwerów, na których mrą w wielkiej ciszy czerwone głogi i rajskie jabłonie, gdy
przysiada się do mnie piękna pani zapięta w kok, oddając się bez reszty
elektronicznej konwersacji. Makijaż niewzruszenie trwał na posterunku pilnując
doskonałości rysów, aby żadne uczucie jawnie nie pokalało wizerunku.
A kiedy wreszcie oddałem się spacerom, wzrok mój usiłował dogonić dziewczę o słusznej budowie, odziane w coś obcisłego
w barwach dojrzałych i nieco podsuszonych dyni. Dziewczę kłusowało z wdziękiem,
beztrosko pozwalając, by miękkie tkanki powtarzały rytm stóp z lekkim
opóźnieniem. Inna, bardziej stateczna i wybujała w każdej możliwej osi,
przepasała sukienkę nereczką, która mogłaby być sporządzona z jamnika – byle
tylko zwierzątko było wystarczająco dorodne aby opasać tę kibić.
Chwilę potem mój wzrok potyka się o
początkującego Buddę garderobianie intensywnie różowego i kwiecistego. Pan miał
dredy związane na czubku głowy, a stoki czaszki pokryte trzydniowym zarostem.
Niósł tę swoją tężyznę wyćwiczoną i hodowaną w cieple telewizora, pozdrawiając
ręką mijane egzemplarze nieco mniej ekstrawaganckie zewnętrznie. Dziwię się
bladości młodych ciał – czyżby skrajne ubóstwo pozbawiło je wakacyjnego słońca?
Jednak… na miejskich chodnikach można się również opalić – może nie tak, jak dziewczęta
o afrykańskich korzeniach, ale jednak!
Wracając dostrzegam długi, ukraiński
warkocz z polskim bursztynem na nadgarstku, płowych cherubinkiem w wózku i
matką niosącą przeszłość o kulach. I chłopinę ledwie zipiącego z upału i
schładzającego wnętrze piwem w puszce koloru sugerującego podwyższoną zawartość
procentów. Na ławeczce wetkniętej w wątłą zieleń przy chodniku, niczym cień pojawia
się drugi powielając dostrzeżone, lecz nieco bardziej stacjonarnie. Łączność
zrywa kobieta w rzadkiej czerni długiej sukni mająca łydkę szeroko obwiązaną
bandażem. Z braku lepszych pomysłów zastanawiam się, dlaczego bandaży w czerni
i wszystkich kolorach tęczy jeszcze nikt nie rozprowadza…
Po prostu spacer .
OdpowiedzUsuńno właśnie.
Usuń