Uczyli
mnie, że uczciwie jest żyć z pracy własnych rąk. Nawet uwierzyłem, bo co innego
mi zostało? Wyrzec się ojca? Obłożyć klątwą matkę? Nie godziło się być takim
odwrotnym wyrzutkiem i skazywać rodzinę na banicję. Dorastałem więc w kulcie
pracy i tych rąk własnych, niezbyt chyba udanych. Za wiele nie potrafiłem.
Więcej się psuło niż naprawiało, a dziecięca ciekawość pogrążała mnie w oczach
moich mentorów. No tak… O rodzicach mówiłem mentorzy, albo seniorzy. Oni chyba
nawet nie zauważyli, że czas przyprawił mi włosy łonowe i głos wymienił na
nowy. Ciągle tylko szemrali o pracy i rękach, nawet głaszcząc mnie okazyjnie.
Znaczy z grubsza dwa razy do roku z powodu jakichś niedookreślonych rodzinnych
świąt, kiedy ilość robótek ręcznych zmniejszała się dramatycznie i była
rozpatrywana w kategoriach straty ekonomicznej.
Jednak
coś widzieć musieli, gdyż pewnego dnia zostałem wezwany przed oblicze… dwa
oblicza. Srogie raczej i lekko zamyślone. Krótki instruktaż dotyczący wątłej
siły nabywczej karty debetowej, oślinione dwa policzki i pożegnalny kopniak na
szczęście. A zaraz potem zamknęły się za mną drzwi z informacją, że na święta,
to owszem, ale broń boże wcześniej. Walizka była chudsza ode mnie, kiedy
pokonywałem ostatnie znajome kąty i zapoznawałem się z szerokością świata. Nie
było źle. Było inaczej. Szczęśliwie ciekawość wciąż mieszkała we mnie, więc
oglądałem i oglądałem. Nie umiałem napatrzeć się. Tak wiele rzeczy się działo, kiedy
nie musiałem zerkać na własne ręce… Czas oswajał mnie z wiedzą, że kosztuje
wszystko. Nawet to moje patrzenie nie było patrzeniem bezinteresownym, gdyż w
tym samym czasie inne patrzenia patrzyły na mnie i usiłowały mnie spieniężyć.
Zmonetyzować – jak się to ładnie nazywało w rodzinnym domu.
Kłusowałem
po niebiańskich łąkach niczym niewinna owieczka, beztrosko trwoniąc potencjał
karty. Dzieciństwo jednak zamierzało odkleić się ode mnie możliwie szybko i
bezboleśnie (dla niego bezboleśnie, mnie zostawiając już pozbawionego złudzeń).
Fundowałem sobie wakacje lekkoducha nie dbając o jutro. Obciążony mamoną stałem
się leniwy. I obrastałem w to lenistwo z wdziękiem niewinności. Dno pojawiło
się zdecydowanie szybciej niż święta, a pomny nauk nie ośmieliłem się wracać
przed terminem. Domyślałem się, że to moje wygnanie jest próbą hartu ducha. Nie
do końca jasnym było, po co miałem się hartować, skoro mogłem barłożyć, bumelować
i trwonić – w czym, jak się okazało, byłem całkiem utalentowany.
Moją
beztroskę podsiadła jakaś mniej utalentowana istotka płci słabszej (tak mawiają
ci, co się nie znają na rzeczy) i dryfowaliśmy wespół ku ruinie, bankructwie,
czy podwodnym rafom koralowym, nieświadomi niczym postaci z komiksów, aż nastał
dzień, w którym karta pokazała twarde dno i lądowanie na bruku stało się nie
tyle alternatywą, co smutnym obowiązkiem. Z potłuczonymi pupkami zaczęliśmy
debatować nad niesprawiedliwością losu, a pouczeni kalendarzem w kwestii
rozpiętości interwału czasu do najbliższych świąt uznaliśmy swój upadek za ostateczny
i nieunikniony.
Cóż.
Z braku lepszych pomysłów wypadało wrócić do tematu „życie z własnych rąk”. Nikt
nie zamierzał ich kupić, ani wynająć, chyba że do robót ręcznych z zewnętrznej krawędzi
legalności. Przyklejona do mnie istotka patrzyła z zachwytem, kiedy oddawałem
się rozmyślaniom nad poprawą naszej sytuacji materialnej. I wyraźnie gotowa
była do poświęceń. Ja również. Nie zamierzałem zmarnotrawić takiego oddania. Wysłałem
ją do roboty. Niezbyt ciężkiej. Leżącej. Trudno było to nazwać pracą rąk, ale
efekt finalny zaskoczył nas pozytywnie. Na tyle, że skromnie postanowiłem
usunąć w cień własną gotowość do poświęceń i korzystać z jej gotowości. Póki
była żarliwa.
Czas
mijał już mniej mrocznie i nim ulice otorbiły się świąteczną reklamą zdołałem
pozyskać kolejne istotki spragnione poświęceń na rozmaitych ołtarzach, czy
zgoła gdzie indziej. Łaskawie pozwoliłem, ku wzajemnej satysfakcji. Wszystkie uwielbiały
mnie rozpieszczać. Ja również lubiłem być rozpieszczanym, więc spełnialiśmy się
życiowo aż do granic świadomości. Początkowe niesnaski między ochotniczkami
wygasły pod wpływem napływu kolejnych. Istotki zrozumiały, że muszę dzielić się
miłością ze wszystkimi chętnymi, tak jak chętne musiały dzielić się napływem
gotówki.
Jeszcze
przed świętami kupiliśmy nam dom. Niezbyt duży. Kilka pięter z mnóstwem
sypialni i łazienek. Gdzie mu tam do drapaczy chmur, jednak wszyscy patrzyliśmy
na tamte łakomie i kto wie, kiedy uda się nam przeprowadzić do bardziej strzelistej
lokalizacji. Może na kolejne święta? Odpasiony po chudym okresie byłem gotów
stawić czoła świętom na łonie. Ubrałem się adekwatnie, a może i z uzasadnionym przepychem,
żeby łono nie myślało sobie i poszedłem. Adres łono miało ciut gorszy od mojego
obecnego, ale nie zamierzałem się chwalić jawnie. Pobłażliwość, to ja! Niech
znają gest. Wszedłem, jak pieniądz wchodził w intymność moich istotek. Usiadłem
i byłem. Zgodnie z życzeniem. Nie wcześniej. W sam raz. Rodzina miała rację. Dobrze
jest żyć z pracy własnych rąk. Trzeba tylko zadbać, żeby tych rąk było
wystarczająco dużo… Ale to już po świętach. Zobaczymy, jaką mądrością dzisiaj
zostanę namaszczony. Trzeba się uczyć z doświadczeń przodków. Historia wszak
lubi się powtarzać.
Świetne, po prostu znakomite!
OdpowiedzUsuńMoje uznanie:-)
taplam się w zachwytach. dzięki - przyda się kąpiel
UsuńTo ja napiszę że .... rewelacyjne!!!
OdpowiedzUsuńTakże i moje uznanie...:-)
uznanie na drugą nóżkę - nie będę się chwiał.
Usuń