Czasami
pozwalałem ciszy wybrzmieć w cieple domu i rozplenić się niczym perz na zagonie
ogórków, gdy tylko wiosną spuścić go na chwilę z oka. Siadałem w fotelu na
biegunach, patrzyłem na widnokrąg lekko nadgryziony gałęziami lipy rosnącej na
podwórku i chylącym się ku ruinie parkanem z próchniejących desek. Wzrok kąsał
zmierzch pojawiający się tak dyskretnie, że rzadko kiedy zdążyłem się z nim
przywitać. Wtedy zza pociemniałych ze starości mebli dobiegał mnie ulotny śpiew
świerszcza. Ukrył się nieborak przed jesiennymi przymrozkami i łkał rzewne
wspomnienia dostatniego lata.
Zgodziłem
się go przechować przez zimę. Pewnie udałoby mu się, gdyby nie rodzina chcąca
mi pomóc w utrzymaniu porządku. Posprzątali sprawnie i do cna wszystko z
poddaszem włącznie. A kiedy znów zapanował spokój – nie było już słychać
świerszcza. Przykre. Zmierzch nie był już tak pluszowy i nawet skrzypienie
wikliny nie potrafiło przywrócić równowagi. Samotność wgryzała się w zmarszczki
i szeptała ponure wizje.
Mój
świerszcz – tak o nim myślałem – zaginął. Zbyt wolno uciekał przed ścierką
nasączoną chemią gospodarczą? A może został utłuczony szczotką i wymieciony
wraz z pajęczynami i mysimi bobkami, które niechybnie leżały pod komodami i
szafą. Myszy również kryły się przed chłodem w starej chałupie. Bez śpiewaka
czułem się niedokończony. Jesień spłakana liśćmi i mżawką posępniała wraz ze
mną i nawet czyste ściany zdawały się szarzeć, gubiąc kolory. Melancholia.
Niezwykłe,
że tak niewielki uszczerbek mógł spowodować tak rozległe straty. Zima napadła
na mnie i zniewoliła mnie przy piecu. Żeby przynieść opał z drewutni, musiałem
walczyć z zaspami i mrozem. Wychodziłem najrzadziej jak się dało. Raz na
dwa-trzy dni, wybierając chwile, kiedy słońce dawało choć złudzenie ciepła.
Nosiłem drwa i rzucałem je wokół pieca aby przeschło, nie bacząc,
że po jesiennych porządkach niewiele już zostało. Piec przekomarzał się ze mną
i chwalił apetytem większym, niż mogłem zaspokoić. Pożerał każdą kłodę i
szczapkę błyskawicznie. Chrupał i mlaskał jakby w życiu nic nie jadł.
Żeby
nie popaść w obłęd wymyślałem sobie zajęcia pozwalające przetrwać choć kilka
godzin bez świadomości pustki wokół. Przekładałem miski i talerze, czyściłem
srebrne sztućce nieużywane od dawna. Strugałem z kory świątki i wieszałem je na
ścianach. Kiedy wyschły i zaczynały pękać – wkładałem je do pieca, aby zawyły
ostatni raz i ogrzały moja samotnię.
W
pustej, porcelanowej cukiernicy znalazłem jakiś paproch i wysypałem go na
pożółkłą gazetę stanowiącą rozpałkę do pieca. Długo siłowałem się ze wzrokiem
przy niedostatecznym świetle. Wzrok miałem doskonały tylko w pogodne dni.
Chmury i mrok nie pozwalały na wiele, nawet w elektrycznym świetle. Dlatego
rozpoznanie znaleziska zajęło więcej niż chwilę;
-
Mój świerszcz! – zdumiałem się – Jak wlazł do cukiernicy? Zahibernowała go
zima, czy padł spryskany zagranicznym płynem czyszczącym?
Uzbroiłem
się w okulary i uniosłem gazetę bliżej stołowej lampy. Świerszcz budził się do
życia! Niesamowite odkrycie sprawiło, że niemal usiadłem z wrażenia. Nie
zdawało mi się. Poruszył odnóżami raz i drugi. Czyżby ożył w cieple marnej
żarówki? I jak u licha znalazł się w cukiernicy pieczołowicie wyszorowanej z
pedanterią, która zdawała się zetrzeć nawet blady kolor z różyczek malowanych
ręcznie na porcelanie?
Aby
pozbyć się złudzeń, sięgnąłem po lupę. Nie przyznawałem się rodzinie, że w
elektrycznym świetle, oko plus okulary, to nie wszystko. Aby dostrzec więcej,
posiłkowałem się także lupą. Spojrzenie wyostrzone dodatkowym powiększeniem
ukazało prawdę. Świerszcz ruszał się. Ba! Zaczynał nawet coś śpiewać. Problem
leżał gdzie indziej. Owad był wytworem zaawansowanej technologii. Może padł mu
akumulator napędzający mechanikę i dopiero pod wpływem ciepła żarówki znalazł
resztkę energii by…
-
No właśnie! Do czego zużywał energię? Leżał niemal bez ruchu ale śpiewał!
Czyżby wysyłał jakieś sygnały? Zdawał raport komuś nieznanemu? A może wzywał na
pomoc zmiennika?
Kciukiem
stwardniałym od roboty zgniotłem robala… Robota… Intruza. Zdrajcę domowego
miru. Usiadłem na fotelu. Przynajmniej on skrzypi poczciwie i jednoznacznie.
Widnokrąg rozkołysany płozami fotela opadał się i wznosił monotonnie. Zamknąłem
oczy. Straciłem złudzenia. Nawet świerszczom nie potrafię już zaufać. Nigdy.
Ale dlaczego? Przecież Swierszcz niczego złego nikomu nie zrobił...
OdpowiedzUsuńbył elektronicznym szpiegiem. mikro-dronem przekazującym na zewnątrz co dzieje się w środku.
UsuńDzisiaj nawet sobie nie mozna ufac. Poniosa nas nerwy (o co nietrudno) i wio... kolokazja
OdpowiedzUsuńtrudno żyć bez nerwów. a świat pląsa taki taniec który nie pozwala na obojętność. nawet kibicom z zaścianka.
UsuńMoja cykada- samiczka grała za głośno na swojej błonie dziewiczej, drażniąc przyszłego kochanka. Była jakieś 500 metrów ode mnie, ale co to dla harcerza. Zanim z nią wróciłem bekon na patelni dojrzał. Uśpiłem ją szybkim zanurzeniem w kompocie z gruszek i na patelnię. Na samce nie poluję, są mniej mięsiste i nie mają chyba błony.
OdpowiedzUsuńbrat Stefka
koneser błon? a to tylko sztuka na raz. pięćset metrów to spory dystans dla tak małej porcji białka.
UsuńZ tymi świerszczami to teraz różnie się dzieje. Kiedyś grzebałem sobie w szufladzie i też znalazłem świerszcza... A właściwie świerszczyka - takiego ubiegłowiecznego, na wzór skandynawski ukształtowanego.
OdpowiedzUsuńwyrzuciłeś? teraz już można mielić suszone i dodawać do mąki albo do pizzy. dopiero co wprowadzono przepisy regulujące przydatność do spożycia rozmaitych drobiazgów.
Usuń