Zatrudniać
psy wojny i nigdy ich z łańcucha nie spuścić? Dysponować bronią i nie wiedzieć
jakie wrażenie zrobi na wrogach? Cóż to za irracjonalny pomysł? Żaden poligon
nie jest w stanie wiarygodnie odpowiedzieć na ważkie kwestie polityczne. Rzecz
należy zbadać w morzu ognia.
Na początek trzeba jednak znaleźć wroga. Najlepiej w miarę blisko. Misje samobójcze nie wywołają entuzjazmu nawet w patriotycznych szeregach, a armia wystawi słony rachunek za podobną szarżę.
Robiąc
przegląd wad sąsiadów łatwo udawało wykryć się różnice:
-
Ci na wschodzie byli bladoróżowi górą i ciemnozieloni dołem – ohyda. Estetyczne
faux-pas.
-
Na zachodzie dla odmiany gustowali w pożeraniu insektów, mięso ssaków uznając
za nieczyste.
-
Na północy samice były zbyt urodziwe i zawracały w głowach tubylczym samczykom.
Spontaniczne zdrady i dezercje zdarzały się nagminnie.
-
Od południa nie było lepiej. Niczym włos na czworo, tak tam podzielili świętą
trójcę i obecnie dysponują bogami na każdą okazję. Ba! Wykorzystują te ułamki
boskie nawet podczas zawodów sportowych i kto wie, czy to legalny doping, czy
używka, która wkrótce zostanie zakazana przez MKOL.
Atakowanie samic nie przyszłoby armii łatwo i kto wie, czy nie zrzuciliby bomb na własne żony, gremialnie przechodząc na wrażą stronę. Z ćwierćbogami też lepiej nie zadzierać. Robakożercy, przy dogłębnej analizie nie stanowili konkurencji, a często bywali pożyteczni. Dzięki nim prawdziwe mięso dojrzewało spokojnie nawet wtedy, kiedy nieświadomie przekroczyło granicę, a ilość fruwającego tałatajstwa w powietrzu zmalała, jak po dywanowym nalocie nietoperzy, względnie jerzyków.
W
wyniku politycznej eliminacji, najdoskonalszym wrogiem okazali się więc bladoróżowi,
z ciemnozielonymi odwłokami i nóżkami. Nieszkodliwi może nawet przyjaźni. Teraz
wystarczyło przeprowadzić kilka przygranicznych prowokacji, parę gorących
wystąpień przed kamerą i ogłoszenie święta, pod niezbyt starannie ukrytym w
podświadomości hasłem: „tydzień walki z abstynencją społeczną”. Upojone głowy
podpalały się łatwo. W koszarach rozgorzała gorączkowa krzątanina, a atmosferą
zawładnął ryk silników. Broń ładowano do wygłodniałych komór ładunkowych, na
okręty wodne i powietrzne, na samobieżne działa i w broń podręczną. Magazyny
rzygały wręcz przesytem i uwalniały coraz to nowe zapasy.
Cel
został już namierzony i trzeba było sforę spuścić z uwięzi, nim się zadławi
wściekłością. Ruszyli hurmem. Niezbornie nieco, bo nikt nigdy wcześniej nie
próbował pospolitego ruszenia, a co bardziej zatwardziali zawodowcy zapomnieli
już, jak działa ów sprzęt. Chyba był ciut zbyt nowoczesny dla starszej
generacji mundurowych. Ostatecznie jednak wzniósł się w powietrze szwadron
śmierci. Szczęśliwie wzniósł się tylko ten fragment przewidziany do podniebnej
pacyfikacji. Naziemni ruszyli zgodnie z oczekiwaniami przez bezdroża
przygraniczne, a wodny patrol zaanektował nieodległe cieki wodne ze strumieniami
włącznie i fachowo mianował je basenem działań wojennych. Zbiorowy i
bezkształtny akwen pogodził się z faktem niechętnie i pod naciskiem jednostek
nieco się rozlał na boki weryfikując tym samym prawo Archimedesa. Innych objawów niezadowolenia nie zauważono w galopie
ku wrażym miasteczkom i wioskom.
Widnokrąg
zaczynał krwawić. Łuny pożarów i lament bladoróżowych zawładnęły horyzontem.
Broń była zbyt doskonała, co udowodniły już pierwsze dni. Po niecałym tygodniu
wschód ogarnęła mroczna cisza. Dym unosił się ponad każdą sadybą. Ostatni kruk przekroczył
granicę i podążył za stadem sępów w celach rozpustnej konsumpcji, usiłując na
pogorzelisku wypatrzyć choć jedno martwe oko.
Świat z pietyzmem otworzył wielką, czerwoną księgę gatunków zagrożonych i wpisał pięknie kaligrafowanymi literkami bladoróżowe plemię pod kolejną pozycją we wciąż aktualizowanym spisie zlikwidowanej różnorodności biologicznej. W teren ruszyły zastępy zoologów, aby ocalić do ogrodów zoologicznych ostatnie okazy zielononogich indywiduów. Parki rozpłodowe na czarnorynkowych giełdach osiągnęły zawrotne ceny, bijąc rekordy ustanowione wcześniej przez genetycznie odtworzone tygrysy szablozębne i samicę yeti lekko tylko pokancerowaną niedoskonałością procesu.
Jedni potrzebują wrogów, żeby móc pokazać że istnieją, a inni szukają/zdobywają przyjaciół...A że przeciwieństwa się przyciągają...więc wygląda na to, że z czasem konfrontacja jest nieunikniona.
OdpowiedzUsuńJednorodność i zgodność bywa dla wielu nudna, więc szuka się pretekstu do... zabicia nudy?
skoro wyprodukowało się broń a nie ma przed kim się bronić więc ktoś musi się poświęcić i zaatakować... paradoks?
UsuńCzy w takim razie wyginięcie ludzkości nie jest gwarantem, że znów zapanuje (s)pokój na ziemi, a następna generacja ufo-ludków będzie może bardziej udana....?
Usuńbyć może Ziemia pamięta więcej niż jeden cykl rozkwitania i przekwitania życia. trudno wyczuć bo milczy zawzięcie.
Usuń