Jak
wielu niespełnionych konkwistadorów miałem aspiracje mocarstwowe, nie poparte
niestety pirackim, czy książęcym rodowodem, ani nawet tłusto wypchanym
portfelem z cielęcej skórki dawno wymarłego gatunku prehistorycznego bydlątka,
sfabrykowanym z wyzysku istot bardziej uległych. Nie zmniejszało to jednak
pazerności i głodnego spojrzenia na każdy spłachetek ziemi – łącznie z klombem
parkującym za oknem mikroapartamentu, całe piętnaście metrów kwadratowych
brutto. Mikroapartament – tak żałośnie nazwałem siedzibę firmy w której tliłem
się i wegetowałem niczym kaktus – z rzadka podlewany, często przeschnięty i
zapomniany przez Boga i ludzi. Ale zawzięty byłem i trwałem. Mimo niepogody. Bo
w moim przypadku, pogoda, to rzecz dla bogaczy. Sam zasiedlałem negatyw
uzupełniający pogodę.
Lata
spędzone na kontestowaniu ubóstwa i płonnych, mokrych snach o prywatnym
imperium, wywiodły mnie na ścieżki desperacji. Skrajnie posunięte skąpstwo
pozwoliło mi na eskalację zbrojeń. Niemal anonimowo kupiłem scyzoryk marki
McGiver plus rulon srebrnej taśmy. Paczkę trytytek ukradłem beztrosko, udając
że to nie ja. W pocie czoła wyostrzyłem na brzytew siekierkę pradziadka i
własnoręcznie uszyłem pochew do maczety. Tak. Pochew. Pochwa kojarzy mi się z
czymś miękkim i przesiąkniętym aromatami nieuniknionej fizjologii. Pochew brzmi
szlachetnie - niemal jak broń zaczepna, którą można pokarać ironiczne uśmieszki
gawiedzi.
Byłem
gotów na podboje. Sarmackim zwyczajem wiedziony… Ach… przepraszam, że nie
wspomniałem. Szlacheckie korzenie wyimaginowałem sobie bezczelnie i
bezwstydnie. Herb nawet jakowyś starożytny wyrychtowałem i zachwyconą moją
wielkością pannę barmankę z niezbyt ekskluzywnej karczmy naciągnąłem, żeby mi
go wyhaftowała na dżinsowym pancerzu, rzecz realizując między nieskomplikowanymi
zamówieniami. Gdy tylko wdziałem na się oną starożytną godność szlachecką „Ę” i
„Ą” wypływało ze mnie z wdziękiem i nawet „Ł” przedwojennym zacząłem się
posługiwać mimowolnie, że tylko napomknę o francuskim „H” (ehr). W tym momencie
przysługiwało mi już przed podróżą walnąć strzemiennego szlacheckim zwyczajem.
I dysponowałem orężem. Pół litra „Sobieskiego”, drugie pół „Smirnoffa”, plus
omszałe 0,7 „Napoleona”.
Strzemienny,
po sarmacku, trwał jakiś tydzień, czy dwa – kto by kalendarzowi pod karteluszki
zaglądał – a służba musiała po wielokroć odświeżać nieodnawialne zapasy
okowity. Zagryzłem całą padliną z lodówki i zamiast białych myszek widmo głodu
zaczynało mnie straszyć. Musiałem wyruszyć. Wiedziony ekonomicznym imperatywem,
musiałem błyskawicznie spacyfikować bardziej dostatnie wyspy, czy inne
egzotyczne krainy. Zacząłem (gdzieś trzeba było przećwiczyć taktykę napaści,
okupacji i bezlitosnego wyzysku) od pani Madzi, powielającej rzewne melodie na
waltorni dwa piętra poniżej mojej rodowej posiadłości. Madzia omdlała, nim
zdążyłem na nią huknąć… chuchnąć… no… nim cokolwiek zdołałem. Omdlała, więc
schwytałem w dłonie i zniewoliłem na leżance zbyt wąskiej dla dwojga. Nim się
ocknęła pod wpływem szklanko-wody, spenetrowałem jej zasoby kuchenne,
przywłaszczając pęto kiełbasy – jedyne białko, nie pierwszej zresztą świeżości.
Pani Madzia najwyraźniej właśnie zmieniała wyznanie na weganizm i trzymała truchło
wyłącznie jako memento minionego okrucieństwa. Uwolniłem ją od nienawistnych
zasobów, nim straciły wartość spożywczą dla szlachetnie urodzonych drapieżników.
Popiłem cienkuszem staropanieńskim – bożole – że tak z francuska zagaję.
Mętniały jakieś resztki w lodóweczce. Widać pani Madzia pozwalała sobie na lampkę
dziennie, resztę odstawiając na lepsze czasy. Bożole niemal skisło, albo było
od początku kwaśne, widocznie z zielonych jabłek je pędzili, a nie z dojrzałego
na południowych stokach, szlachetnego grona. Pani Madzia ocknęła się i
wciągnąwszy perkatym noskiem aromat barbarzyńcy czule nad nią pochylonego,
pisnęła zachwycająco wysokim „C”
-
Ach! – i omdlała powtórnie.
Pomyślałem,
że zapewne chce dokończyć ulotne wizji ledwie napoczęte w pierworodnym
omdleniu, więc wymościłem jej legowisko niczym troskliwy borsuk i łaskawie
odstąpiłem. Teraz mogłem przywdziać bezkompromisowy mars na czoło, opancerzyć
sumienie i wzrok ostrząc na poczwórnych ostrzach polsilvera, uderzyć na
innowierców. Zlustrować, spacyfikować i upodlić. Gwałt zadając ich wolnościowym
aspiracjom, schwytać pod siebie i zajeździć na śmierć niechby! Zmotłoszyć!
Ograbić do ostatniego złotego zęba. Wysłać na ciężkie roboty za jeszcze cięższy
grzech, o którym dopiero zaczną napomykać, kiedy skończą orkę w kieracie.
Wychodząc
na spotkanie z wrażymi tambylcami potknąłem się o dwudziestolitrową torbę, osiadłą
na podłodze przedpokoju, tuż obok innej torby z pustymi słojami, niechybnie po
zakąskach. Chaos w szeregach! Grawitacja bezlitośnie pchnęła mnie i
wypoziomowała na glazurze, czy innej terakocie. Hańba! Wstyd było się skarżyć i
chlipać. Wracać do Magduszki również nie mogłem. Nawet ona nie chciałaby
współżyć (no, nie przesadzajmy – współistnieć) z pokonanym. Mężczyznę poznaje
się po tym, jak kończy – tak mawiały nasze prababki i coś w tym być musiało
niewątpliwie.
Dźwignąłem
członki. Wydałem ryk ochrypły i zniewoliłem torbę z (jak się wkrótce miało
okazać) ziemią, w przelocie zagarnąłem również słoikowe mrowisko. Zabrzęczało,
zadrżało i poszło. Ze mną poszło. Oszołomiony zapomniałem azymutu i nogi wzorem
dorożkarskiego konia zawiodły mnie do mojej niewielkiej ojczyzny. Stajni.
Mikroapartamentu. Wróciłem. Zasapany, zdruzgotany porażką, pozbawiony idei,
która raczyła się zaplątać w soczystych przekleństwach niemocy tak precyzyjnie,
że jej ocalenie stawało się li tylko mirażem. Na zmęczeniu najlepiej ćwiczy się
organizm. Ale co miałem ćwiczyć? Upadanie? Nic więcej nie przyszło mi do łba,
więc upadłem. Na wyrko. Na wznak. Na chwilę.
Kiedy
się obudziłem… ech! Magduszka z talentem godnym prezesa IPN właśnie
archiwizowała mój stan posiadania, bez litości wietrząc ojczyznę moją udręczoną
brakiem nadziei. Przy okazji odzyskiwały blask utracony trofea z lat
poprzednich – zapomniane zdobycze z przeszłości. Poprawiłem kąt patrzenia na
świat i w obliczu wulkanu energii skromnie zająłem miejsce na marginesie.
Wulkan był czynny wielce i nienasycony w docieraniu do dna wszechrzeczy.
Mikroapartament mozolnie odzyskiwał centymetry w każdej z możliwych osi, aż w
końcu mogłem zeskoczyć z marginesu – wewnątrz mieściliśmy się już we dwoje
swobodnie. Wulkan wezbrany niekończącą się torsją, wyemitował komunikaty
zawierające niezawoalowane groźby. Skazał mnie na współudział. I ogłosił co
następuje:
-
Rusz się (po prawdzie wulkan skierował ów wywód w kierunku mojego zaplecza
usadowionego nieco poniżej nerek) i pomóż.
Ruszyłem.
Się i nerki wraz z przyległościami. Pani Magda scałkowała przestrzeń pod
objętością i zaordynowała:
-
Skoro już przydźwigałeś tę ziemię i słoje, to teraz posadzimy rośliny. Chyba
nie za często otwierasz okna, więc część stanie na parapecie, a resztę
powiesimy na sznurach spod sufitu. Potrafisz wydziurzyć sufit? To do roboty!
Potrafiłem.
Pod jej światłym dowództwem mógłbym wydziurzyć nie tylko sufit, ale i w
kosmosie wywiercić czarną dziurę. Słońce przezornie przemknęło poza zasięg
moich rękoczynów. Noc rozcieńczona kilkoma żarówkami pozwoliła dokończyć
dzieła. Pani Magda otrzepała dłonie i szykując się do wyjścia, zagroziła:
-
Jutro przyniesiesz resztę ziemi i doniczek. U mnie też trzeba powiesić trochę
roślin w szkle. A spróbuj ich nie podlewać, to uszy oberwę!
Nawet
drzwiami nie trzasnęła z delikatności, albo zmęczenia. Patrzyłem w zadumie na
kołyszące się lekko naczynia pełne roślinności dziewiczej i w tumanie błędnych
myśli powiłem zasadniczą. Iskra oświecenia spłynęła na czoło i sprawiła, że
powrót z krucjaty, miast być porażką – stał się sukcesem godnym rodzinnych
annałów i dodatkowego kamienia w koronie.
-
Zyskałem ziemię! Na własność! – Jako zaborca poczułem dumę. Władca dalekich
krain. Na razie bezludnych, ale kto wie, czy wkrótce nie osiedlą się tam moi
poddani.
Kładąc
się spać pomyślałem jeszcze, że podczas następnej konkwisty warto byłoby
pozyskać zesłańców, którzy skolonizują nowe ziemie. Nawet Bóg zorganizował coś
tam na początek. Warto skorzystać z przykładu.
No i proszę, niby mikroapartament, a może być wielopoziomowy...I jest czym w końcu oddychać...
OdpowiedzUsuńDWA PIĘTRA NIŻEJ. żeby mieć dom w płaszczyźnie pionowej trzeba jeszcze kogoś spacyfikować albo udomowić.
UsuńMyślałam o poziomie kwiatków 😁
Usuńw temacie
a ja o podboju przestrzeni dzielącej narratora od Magduszki.
UsuńDlatego warto rozmawiać...
Usuńmówisz i masz - kłaniam się nisko ale nie uniżenie.
UsuńOdkłaniam się.
Usuń