wtorek, 3 stycznia 2023

Na własnej skórze.

 

Uczyli mnie, że uczciwie jest żyć z pracy własnych rąk. Nawet uwierzyłem, bo co innego mi zostało? Wyrzec się ojca? Obłożyć klątwą matkę? Nie godziło się być takim odwrotnym wyrzutkiem i skazywać rodzinę na banicję. Dorastałem więc w kulcie pracy i tych rąk własnych, niezbyt chyba udanych. Za wiele nie potrafiłem. Więcej się psuło niż naprawiało, a dziecięca ciekawość pogrążała mnie w oczach moich mentorów. No tak… O rodzicach mówiłem mentorzy, albo seniorzy. Oni chyba nawet nie zauważyli, że czas przyprawił mi włosy łonowe i głos wymienił na nowy. Ciągle tylko szemrali o pracy i rękach, nawet głaszcząc mnie okazyjnie. Znaczy z grubsza dwa razy do roku z powodu jakichś niedookreślonych rodzinnych świąt, kiedy ilość robótek ręcznych zmniejszała się dramatycznie i była rozpatrywana w kategoriach straty ekonomicznej.

 

Jednak coś widzieć musieli, gdyż pewnego dnia zostałem wezwany przed oblicze… dwa oblicza. Srogie raczej i lekko zamyślone. Krótki instruktaż dotyczący wątłej siły nabywczej karty debetowej, oślinione dwa policzki i pożegnalny kopniak na szczęście. A zaraz potem zamknęły się za mną drzwi z informacją, że na święta, to owszem, ale broń boże wcześniej. Walizka była chudsza ode mnie, kiedy pokonywałem ostatnie znajome kąty i zapoznawałem się z szerokością świata. Nie było źle. Było inaczej. Szczęśliwie ciekawość wciąż mieszkała we mnie, więc oglądałem i oglądałem. Nie umiałem napatrzeć się. Tak wiele rzeczy się działo, kiedy nie musiałem zerkać na własne ręce… Czas oswajał mnie z wiedzą, że kosztuje wszystko. Nawet to moje patrzenie nie było patrzeniem bezinteresownym, gdyż w tym samym czasie inne patrzenia patrzyły na mnie i usiłowały mnie spieniężyć. Zmonetyzować – jak się to ładnie nazywało w rodzinnym domu.

 

Kłusowałem po niebiańskich łąkach niczym niewinna owieczka, beztrosko trwoniąc potencjał karty. Dzieciństwo jednak zamierzało odkleić się ode mnie możliwie szybko i bezboleśnie (dla niego bezboleśnie, mnie zostawiając już pozbawionego złudzeń). Fundowałem sobie wakacje lekkoducha nie dbając o jutro. Obciążony mamoną stałem się leniwy. I obrastałem w to lenistwo z wdziękiem niewinności. Dno pojawiło się zdecydowanie szybciej niż święta, a pomny nauk nie ośmieliłem się wracać przed terminem. Domyślałem się, że to moje wygnanie jest próbą hartu ducha. Nie do końca jasnym było, po co miałem się hartować, skoro mogłem barłożyć, bumelować i trwonić – w czym, jak się okazało, byłem całkiem utalentowany.

 

Moją beztroskę podsiadła jakaś mniej utalentowana istotka płci słabszej (tak mawiają ci, co się nie znają na rzeczy) i dryfowaliśmy wespół ku ruinie, bankructwie, czy podwodnym rafom koralowym, nieświadomi niczym postaci z komiksów, aż nastał dzień, w którym karta pokazała twarde dno i lądowanie na bruku stało się nie tyle alternatywą, co smutnym obowiązkiem. Z potłuczonymi pupkami zaczęliśmy debatować nad niesprawiedliwością losu, a pouczeni kalendarzem w kwestii rozpiętości interwału czasu do najbliższych świąt uznaliśmy swój upadek za ostateczny i nieunikniony.

 

Cóż. Z braku lepszych pomysłów wypadało wrócić do tematu „życie z własnych rąk”. Nikt nie zamierzał ich kupić, ani wynająć, chyba że do robót ręcznych z zewnętrznej krawędzi legalności. Przyklejona do mnie istotka patrzyła z zachwytem, kiedy oddawałem się rozmyślaniom nad poprawą naszej sytuacji materialnej. I wyraźnie gotowa była do poświęceń. Ja również. Nie zamierzałem zmarnotrawić takiego oddania. Wysłałem ją do roboty. Niezbyt ciężkiej. Leżącej. Trudno było to nazwać pracą rąk, ale efekt finalny zaskoczył nas pozytywnie. Na tyle, że skromnie postanowiłem usunąć w cień własną gotowość do poświęceń i korzystać z jej gotowości. Póki była żarliwa.

 

Czas mijał już mniej mrocznie i nim ulice otorbiły się świąteczną reklamą zdołałem pozyskać kolejne istotki spragnione poświęceń na rozmaitych ołtarzach, czy zgoła gdzie indziej. Łaskawie pozwoliłem, ku wzajemnej satysfakcji. Wszystkie uwielbiały mnie rozpieszczać. Ja również lubiłem być rozpieszczanym, więc spełnialiśmy się życiowo aż do granic świadomości. Początkowe niesnaski między ochotniczkami wygasły pod wpływem napływu kolejnych. Istotki zrozumiały, że muszę dzielić się miłością ze wszystkimi chętnymi, tak jak chętne musiały dzielić się napływem gotówki.

 

Jeszcze przed świętami kupiliśmy nam dom. Niezbyt duży. Kilka pięter z mnóstwem sypialni i łazienek. Gdzie mu tam do drapaczy chmur, jednak wszyscy patrzyliśmy na tamte łakomie i kto wie, kiedy uda się nam przeprowadzić do bardziej strzelistej lokalizacji. Może na kolejne święta? Odpasiony po chudym okresie byłem gotów stawić czoła świętom na łonie. Ubrałem się adekwatnie, a może i z uzasadnionym przepychem, żeby łono nie myślało sobie i poszedłem. Adres łono miało ciut gorszy od mojego obecnego, ale nie zamierzałem się chwalić jawnie. Pobłażliwość, to ja! Niech znają gest. Wszedłem, jak pieniądz wchodził w intymność moich istotek. Usiadłem i byłem. Zgodnie z życzeniem. Nie wcześniej. W sam raz. Rodzina miała rację. Dobrze jest żyć z pracy własnych rąk. Trzeba tylko zadbać, żeby tych rąk było wystarczająco dużo… Ale to już po świętach. Zobaczymy, jaką mądrością dzisiaj zostanę namaszczony. Trzeba się uczyć z doświadczeń przodków. Historia wszak lubi się powtarzać.

4 komentarze:

  1. Świetne, po prostu znakomite!
    Moje uznanie:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. taplam się w zachwytach. dzięki - przyda się kąpiel

      Usuń
  2. To ja napiszę że .... rewelacyjne!!!
    Także i moje uznanie...:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. uznanie na drugą nóżkę - nie będę się chwiał.

      Usuń