czwartek, 19 stycznia 2023

Pragnienie.

 

Odpiąłem skrzydła i beztrosko rzuciłem w kąt. Dzisiaj nie powinny być już potrzebne. Koniec pracy. Otworzyłem lodówkę w nadziei, że zachowało się w cudowny sposób, względnie w cudowny sposób zmaterializowało się, jakieś zimne piwko. Przed kolacją lubiłem umoczyć wargi w piwie i ścierać pianę z wąsów, nim utknę przed odbiornikiem telewizji kablowej i zasnę przewijając niekończącą się galerię kanałów pełną blichtru, przemocy i kompletnie jawnej pornografii.

Nalatałem się dziś do cna, jednak w lodówce znalazłem jedynie niedopite resztki z wczoraj, kompletnie pozbawione gazu i nie nadające się do spożycia. Lecieć do sklepu? W slipkach? Przecież zdążyłem na skrzydła rzucić spodnie i przepoconą koszulę…

 

- Nie jestem aż tak bezduszny – pomyślałem – Poza tym, jeszcze mnie ktoś przyuważy (nie cierpię owego słowa) z prawie gołym tyłkiem… Niby tacy wyzwoleni i przesiąknięci wszędobylskimi oparami seksu, a plotki nie cichną, kiedy tylko komuś pierś wyleje się z biustonosza, albo puści szew w kroku. Nie. Nie zamierzam świecić przykładem i z rasistowsko białą dupą paradować aleją piw, w supermarkecie czynnym po dzień sądu ostatecznego, bez żadnych wyjątków.

 

- Ubierać się? – smak piwa drążył we mnie tunele, aż sumienie obrosło mi liszajami – Napiłbym się. Jak człowiek. Ale nie bardzo chce mi się ubierać. Może wyskoczę po ciemaku do samoobsługowego automatu? Ale tam mają tylko mocne alkohole w miniaturowych dawkach. Niemal czopki terapeutyczne. A mi chce się pociągnąć godziwy łyk z archaicznie szklanej butelki. Trudno!

 

Westchnąłem i wciągnąłem portki na siebie. Przepocona koszula protestowała i powoływała się na rzecznika praw koszul i niemal piała odezwę do ciemiężonego ludu pracującego, więc poły związałem na supeł, jak jakiś hippis. Wdziałem skrzydła nawykłe do pracy po godzinach i wgramoliłem się na parapet. Nad widnokręgiem budziła się pierwsza z gwiazd i niczym latarnik zapalała kolejne, skwapliwie omijając srebrną patelnię księżyca. Ciężko odbiłem się z palców (pamiętaj, najwyższy czas obciąć szpony, bo onuce drą się na potęgę) i wystartowałem. Start, podobnie jak w przypadku podróżowania samolotem, nie należał do przyjemności. Żołądek przeciskał się przez przełyk, myśli czarne podsuwały szereg scenariuszy, z których żaden nie kończył się baśniowo. Mijałem kolejne piętra szukając ciągu i wznoszących prądów.

 

Pani Basia śpiewała pod prysznicem i sprawdzała dyskretnie, czy płeć jej nie spierzchła po ostatniej, przegranej partyjce pokera, pan Bolek (szczęściarz cholerny) wywalił nogi na blat stołu wcześniej obciążony czteropakiem i butelką zbrązowiałego ze starości bimbru, Kazik z kolegami namawiali się na sąsiadkę z piętra niżej, która właśnie czyniła z koleżankami postępy w strategiach dotyczących kontrofensywy na bieżącą pozycję Kazika i jego zastępów. Wreszcie, kiedy już niemal witałem się z konsjerżem pilnującym analogowego wejścia do budynku, chwyciłem tchnienie wiatru, koszmarnie wolno wyrównałem lot i poszybowałem parkową alejką, niemalże szorując podwoziem o starannie wystrzyżony żywopłot. Aż się skurczyłem tam na dole, gdy czarne myśli podrzuciły obraz cielesnego batożenia niezwykle kolczastymi zasiekami, pełnymi trujących (skądinąd wiedziałem o tym) jagód.

 

Machnąłem nerwowo skrzydłami i podciągnąłem się na wysokość umożliwiającą swobodne mijanie drzew, trakcji elektrycznej i znaków drogowych. Trochę przesadziłem w emocjach i zamiast lecieć korytarzem dla tubylców, sięgnąłem tranzytowej wysokości przelotowej. Wypadało zniżyć lot, choćby po to, żeby nie przegapić miejsc postojowych na stropach marketu. Wyprofilowałem lotki i przyjąłem pozycję aerodynamiczną. Wiatr chłodził ciało nawet tam, gdzie powinno pozostać ciepłym. Trudno. Ogrzeję się w klimatyzowanych alejkach, w których wiecznie pieką chleb. Ale najpierw piwko, bo smali mnie wyschnięte gardło.

 

I stało się! Wszystko przez tę zasraną robotę! Człowiek zmęczony nie myśli i nie patrzy. Szukając lądowiska zaniedbałem ostrożności i jak grom z jasnego nieba spadł na mnie sokół wędrowny, wbijając szpony w ciało, mimo głośnych protestów koszuli. Spadaliśmy. Gwałtownie i brutalnie. Ale tylko jedno z nas było gotowe na lądowanie. I (niestety) nie byłem to ja. Wyrżnęliśmy o ziemię z impetem bezwładnie rzuconej masy. Zatrzeszczało. Ugięło się i pękło Znów spadaliśmy i tym razem nie byliśmy przygotowani ani ja, ani napastnik. Za to lot był krótszy i lądowisko mniej łaskawe. Kanciaste, pełne kątów prostych i brzęczenia. Otworzyłem oczy. Wokół niczym w ulu brzęczały strwożone i wzruszone butelki. Szpony znikły równie nagle jak się pojawiły.

 

Kiedy odzyskałem równowagę spojrzenia, sokół atakował właśnie stertę owoców morza więdnących na lodowej wyspie. Wyciągnąłem spod pleców (nie całkiem pleców, ale publicznie nie chciałbym lokalizować dokładniej uwierania) coś, co się wrzynało i dopominało ostrożności.

 

- A niech mnie! – zdumiałem się szczerze – Flaszka browaru! I to pełna!

 

Zębami zerwałem kapsel i pociągnąłem solidnie.

 

- Pyszne! – sapnąłem – Bogu niech będą dzięki. Szkoda tylko, że nie schłodzone! A może rzucić nim w sokoła, albo pójść tam i włożyć głęboko w lód ze dwie flaszeczki? Czekając na postęp chłodzenia mógłbym przekąsić martwą naturą. Krewetką, czy innym, sfioletowiałym ze strachu odnóżem, rodem z podwodnego piekła?

4 komentarze:

  1. Witaj, Oko.

    Ponieważ "gdy czegoś gorąco się pragnie, cały wszechświat działa potajemnie, by udało się to osiągnąć.";)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. och... miło że zajrzałaś. chyba stęskniłem się za Twoimi cudzysłowami

      Usuń
  2. Marudzić, że piwo ciepłe, mając takiego farta?
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. do dobrego człowiek przyzwyczaja się błyskawicznie. jeśli to dobro co oczywiste nie jest.

      Usuń