Odpiąłem skrzydła i beztrosko rzuciłem w kąt. Dzisiaj nie powinny być już potrzebne. Koniec pracy. Otworzyłem lodówkę w nadziei, że zachowało się w cudowny sposób, względnie w cudowny sposób zmaterializowało się, jakieś zimne piwko. Przed kolacją lubiłem umoczyć wargi w piwie i ścierać pianę z wąsów, nim utknę przed odbiornikiem telewizji kablowej i zasnę przewijając niekończącą się galerię kanałów pełną blichtru, przemocy i kompletnie jawnej pornografii.
Nalatałem
się dziś do cna, jednak w lodówce znalazłem jedynie niedopite resztki z wczoraj,
kompletnie pozbawione gazu i nie nadające się do spożycia. Lecieć do sklepu? W slipkach?
Przecież zdążyłem na skrzydła rzucić spodnie i przepoconą koszulę…
-
Nie jestem aż tak bezduszny – pomyślałem – Poza tym, jeszcze mnie ktoś
przyuważy (nie cierpię owego słowa) z prawie gołym tyłkiem… Niby tacy wyzwoleni
i przesiąknięci wszędobylskimi oparami seksu, a plotki nie cichną, kiedy tylko
komuś pierś wyleje się z biustonosza, albo puści szew w kroku. Nie. Nie zamierzam
świecić przykładem i z rasistowsko białą dupą paradować aleją piw, w
supermarkecie czynnym po dzień sądu ostatecznego, bez żadnych wyjątków.
-
Ubierać się? – smak piwa drążył we mnie tunele, aż sumienie obrosło mi
liszajami – Napiłbym się. Jak człowiek. Ale nie bardzo chce mi się ubierać.
Może wyskoczę po ciemaku do samoobsługowego automatu? Ale tam mają tylko mocne
alkohole w miniaturowych dawkach. Niemal czopki terapeutyczne. A mi chce się
pociągnąć godziwy łyk z archaicznie szklanej butelki. Trudno!
Westchnąłem
i wciągnąłem portki na siebie. Przepocona koszula protestowała i powoływała się
na rzecznika praw koszul i niemal piała odezwę do ciemiężonego ludu pracującego,
więc poły związałem na supeł, jak jakiś hippis. Wdziałem skrzydła nawykłe do
pracy po godzinach i wgramoliłem się na parapet. Nad widnokręgiem budziła się
pierwsza z gwiazd i niczym latarnik zapalała kolejne, skwapliwie omijając
srebrną patelnię księżyca. Ciężko odbiłem się z palców (pamiętaj, najwyższy
czas obciąć szpony, bo onuce drą się na potęgę) i wystartowałem. Start,
podobnie jak w przypadku podróżowania samolotem, nie należał do przyjemności. Żołądek
przeciskał się przez przełyk, myśli czarne podsuwały szereg scenariuszy, z
których żaden nie kończył się baśniowo. Mijałem kolejne piętra szukając ciągu i
wznoszących prądów.
Pani
Basia śpiewała pod prysznicem i sprawdzała dyskretnie, czy płeć jej nie spierzchła
po ostatniej, przegranej partyjce pokera, pan Bolek (szczęściarz cholerny)
wywalił nogi na blat stołu wcześniej obciążony czteropakiem i butelką
zbrązowiałego ze starości bimbru, Kazik z kolegami namawiali się na sąsiadkę z piętra
niżej, która właśnie czyniła z koleżankami postępy w strategiach dotyczących
kontrofensywy na bieżącą pozycję Kazika i jego zastępów. Wreszcie, kiedy już
niemal witałem się z konsjerżem pilnującym analogowego wejścia do budynku,
chwyciłem tchnienie wiatru, koszmarnie wolno wyrównałem lot i poszybowałem
parkową alejką, niemalże szorując podwoziem o starannie wystrzyżony żywopłot.
Aż się skurczyłem tam na dole, gdy czarne myśli podrzuciły obraz cielesnego
batożenia niezwykle kolczastymi zasiekami, pełnymi trujących (skądinąd
wiedziałem o tym) jagód.
Machnąłem
nerwowo skrzydłami i podciągnąłem się na wysokość umożliwiającą swobodne
mijanie drzew, trakcji elektrycznej i znaków drogowych. Trochę przesadziłem w
emocjach i zamiast lecieć korytarzem dla tubylców, sięgnąłem tranzytowej
wysokości przelotowej. Wypadało zniżyć lot, choćby po to, żeby nie przegapić
miejsc postojowych na stropach marketu. Wyprofilowałem lotki i przyjąłem
pozycję aerodynamiczną. Wiatr chłodził ciało nawet tam, gdzie powinno pozostać
ciepłym. Trudno. Ogrzeję się w klimatyzowanych alejkach, w których wiecznie pieką
chleb. Ale najpierw piwko, bo smali mnie wyschnięte gardło.
I
stało się! Wszystko przez tę zasraną robotę! Człowiek zmęczony nie myśli i nie
patrzy. Szukając lądowiska zaniedbałem ostrożności i jak grom z jasnego nieba
spadł na mnie sokół wędrowny, wbijając szpony w ciało, mimo głośnych protestów
koszuli. Spadaliśmy. Gwałtownie i brutalnie. Ale tylko jedno z nas było gotowe
na lądowanie. I (niestety) nie byłem to ja. Wyrżnęliśmy o ziemię z impetem bezwładnie
rzuconej masy. Zatrzeszczało. Ugięło się i pękło Znów spadaliśmy i tym razem
nie byliśmy przygotowani ani ja, ani napastnik. Za to lot był krótszy i
lądowisko mniej łaskawe. Kanciaste, pełne kątów prostych i brzęczenia. Otworzyłem
oczy. Wokół niczym w ulu brzęczały strwożone i wzruszone butelki. Szpony znikły
równie nagle jak się pojawiły.
Kiedy
odzyskałem równowagę spojrzenia, sokół atakował właśnie stertę owoców morza
więdnących na lodowej wyspie. Wyciągnąłem spod pleców (nie całkiem pleców, ale
publicznie nie chciałbym lokalizować dokładniej uwierania) coś, co się wrzynało
i dopominało ostrożności.
-
A niech mnie! – zdumiałem się szczerze – Flaszka browaru! I to pełna!
Zębami
zerwałem kapsel i pociągnąłem solidnie.
-
Pyszne! – sapnąłem – Bogu niech będą dzięki. Szkoda tylko, że nie schłodzone! A
może rzucić nim w sokoła, albo pójść tam i włożyć głęboko w lód ze dwie
flaszeczki? Czekając na postęp chłodzenia mógłbym przekąsić martwą naturą. Krewetką,
czy innym, sfioletowiałym ze strachu odnóżem, rodem z podwodnego piekła?
Witaj, Oko.
OdpowiedzUsuńPonieważ "gdy czegoś gorąco się pragnie, cały wszechświat działa potajemnie, by udało się to osiągnąć.";)
Pozdrawiam:)
och... miło że zajrzałaś. chyba stęskniłem się za Twoimi cudzysłowami
UsuńMarudzić, że piwo ciepłe, mając takiego farta?
OdpowiedzUsuńjotka
do dobrego człowiek przyzwyczaja się błyskawicznie. jeśli to dobro co oczywiste nie jest.
Usuń