poniedziałek, 12 lutego 2018

Świeca.


Dym wstaje i smuży się niepewnie, jakby nie znał granic, dokąd może mnie zaprowadzić, a co powinien zachować w cieniu dyskrecji, stłumić woskową wonią, aromatem zagłuszającym instynkty. Ale świeca głupia nie wie, nie ma pojęcia, co wolno, a czego ma unikać. Więc wdzięczy się blado w tym niedoświetleniu, w niedopowiedzeniu drży i falą na wietrze maluje kontury nieposkromione żadną cenzurą, czy ideą. Po prostu jest i w drobnym, lokalnym cieple, w świetle mizernym, snuje się myśl świecy dla jednego tylko widza, który scenę z wysokości podłogi zasiedla i patrzy w niezrozumieniu.

Świeca, jak dziewica, którą być może jest, płonie rumieńcem i pachnie sobą – tą nieoszukaną, nieperfumowaną, lecz sobą. Po kres jestestwa. Ona płonąc, spalając się pośród pożądań niedopowiedzianych, w mroku utkwionych i ja – równie płochy i też pochłonięty mrokiem. Płonie ona i ja. Ona dla mnie, a ja… żadnego innego tłumaczenia nie da się tu przypiąć – płonę lustrem dla niej. I wspólnie malujemy sobie tęsknoty, nadzieje, marzenia. Ona gorąca, smukła i w pióropuszu ognia, a ja, ciemnością spowity w niej tylko barwy widzę. Jestem i ona jest. Czy to już wystarczy do wspólnoty?

Wyciągam dłoń i czuję, jak kąsa mnie w palec, ale… W ekstazie nie takie pieszczoty zdarzyć się mogą, więc nie skamlę jak psie pisklę, tylko po męsku znoszę i patrzę, jak palec zabarwia się opalenizną, spalenizną, sokiem świecy. Sok spływa wzdłuż dłoni, przedramienia i krzepnie speszony własną śmiałością gdzieś przed łokciem, albo… szukał we mnie podobnej gorączki i nie dotarł, zanim potok lawy zastygł na pochyłościach nagiej, bezwolnej ręki. Mógł trafić bardziej intymnie. Mógł dojrzeć i zawrzeć bardziej. Ja też.

Wrzeć jednak nie potrafię chyba. Nie tak jak ona, chociaż w głowie mi szumi, a przed oczami mnożą się galaktyki zbyt odległe, żeby nazwą ziemską zostały już porażone. Świeca i ja. Ja i świeca. My. A wokół piekła Dantego i Boscha otulone wstęgą kosmicznej próżni. I ta ściana na której stajemy się karykaturą w krzywym zwierciadle odbitą. Szyderstwem w ciszy grobowej powitym.

Patrzę na ścianę, gładką, beżową chyba, na której podryguje płomień i stara się mnie uwieść do tańca. Chociaż nie umiem, chociaż jestem niewprawnym tancerzem, daję się porwać muzyce malowanej drżeniem na ścianie i wstaję. Oddaję się cały, stając pomiędzy świecą, która dla mnie spala się do cna i ścianą, co stała się ekranem mimowolnym. Pełza mój cień niewprawny, kanciasty, wspina się na ścianę po drobnych chropowatościach, ale świeca pilnuje, żeby mnie nie upokorzyć, więc łagodzi kontury, rysy głaszcze i pieści nadzieją, że jutro już… będzie lepiej. Obym tylko zaufał, dał radę i uwierzył wreszcie, że nie każdy musi utonąć w nieskończoności zmarzliny ściennej, kiedy barwę można sobie przynajmniej wyobrazić.

Wpadłem cieniem w jakieś załomy, naroża, żeby stać się całkiem pokracznym obrazem, a przeciąg natychmiast kusić świecę zaczyna, żeby dała sobie już spokój, skoro taki nieudany tancerz się jej trafił. Świeca z uporem, milcząc dostojnie kiwa płomieniem, że jednak nie, że jeszcze kilka taktów, że razem, to co innego, nawet, kiedy niedoskonałość dotyka. Próbuję wrócić, choć wstyd za gardło chwyta i nogom wagi dokłada. Próbuję dorosnąć do własnego o mnie mniemania, że dam radę i potrafię być. Że mogę jeszcze tańczyć. Śmiać się. Być.

Skręciłem ku świecy, a mój cień natychmiast guza sobie nabił o sufit i kark skręcił prostopadłością, żebym ja mógł rękę wyciągnąć do niej. Wątła świeca wpadła w popłoch, odsuwa się płomieniem od mojej dłoni, jakby się wystraszyła. Może mam chłodne palce, może drapię zarostem, albo zbytnio sobie uroiłem wzajemność.

Po podłodze skradały się jakieś kołtuny wiatru i po mojej ręce skoczyły na świecę tygrysem głodnym i zadusiły płomień. Nawet nie syknął. Agonią nie odbił się od ściany, w konwulsjach nie złapał mnie za ramię. Zgasł cicho i nieodwołalnie. Zupełnie, jakby go wcale nie było. A cień mój zmęczony usiadł gdzieś w zakamarku i zupełnie go już znaleźć nie umiem.

Nie ma już świecy, ani cienia. Ja i stygnąca strużka dymu nad ogarkiem bladym. Ciemność zjadła nas wszystkich. Nie ma kolorów, a resztkę aromatu wyssał wiatr. Cisza bezkresna i ciemność do kres pojęcia. Mnie też już nie ma. Pewnie jestem przeszłością. Albo urojeniem.

14 komentarzy:

  1. A ona? Zastygła jako bezkształtna plama, jako jedna z wielu plam na szarej wykładzinie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ona?
      świeczka? ściana? noc?
      kiedy światła nie ma cała reszta jest tylko domysłem.
      albo nie ma jej w ogóle.

      Usuń
    2. Ona, niedoceniona jako podstawa, bez niej nie byłoby światła.
      On zapatrzony w swój cień, tańczył sam ze sobą. Płomień nie miał szans.

      Usuń
    3. ciemność pożarła wszystko - resztę trzeba sobie dośpiewać samemu.
      ładnie Ci idzie. dasz radę.

      Usuń
    4. Nie mogę wydobyć głosu. Myślisz, że jestem?

      Usuń
    5. nadzieja ponoć jak kapitan - schodzi ostatnia.
      Twoje istnienie jest jakąś możliwością.

      Usuń
  2. Każda świeca kiedyś zgaśnie nawet bez pomocy wiatru.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "każdy pociąg kiedyś odjeżdża
      każdy pies ma właściciela" - była taka piosenka poezją napędzona

      Usuń
  3. Można do zwykłej swiecy dorobić niemal katastroficzny koniec - nastała ciemność i znikamy. Udało Ci się.

    OdpowiedzUsuń
  4. To takie naturalne... Na początku była ciemność i na końcu będzie ciemność...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to udało mi się bardzo szybkie koło zatoczyć.
      parę linijek i już.

      Usuń
  5. Teraz nawet świece elektryczne powymyślali...

    OdpowiedzUsuń