środa, 17 października 2018

Produkcja nawozów.


Postanowiłem wytresować zegarek. Jak psa, który jest odrobinę za duży i w poczuciu niesprawiedliwości ludzkiej potrafi (nie bacząc na kolizyjną obecność ciał obcych w przewodzie za chwilę pokarmowym) zacisnąć szczęki tak mocno, że nie można go samopas puszczać między ludzi, bo jeszcze krzywdę komu delikatnemu zrobi. Na dodatek mogłoby się okazać, że w katalogach bojowych sklepów militarnych podejrzanie podobny (przypadek?) egzemplarz figuruje jednoznacznie w białym albumie broni ostrej, kłutej, szarpanej i wrednej, względnie wepchnął się przed kąpielą jako broń biologiczna ekologicznie nieczysta z natury w tom szósty, dział wścieklizna bojowa – nie mylić z zapałem szturmowym komandosów-kamikaze na Alamo (gwiazdka czcionką trójką dostępną dla nadwzrocznych, przy świetle dziennym spersonalizowanym do indywidualnej krzywej zasięgu potwierdzonej legalizacją certyfikowanego instytutu miar i wszechwag). Własną ignorancją połamałbym wszystkie (nawet te jeszcze nie spisane) konwencje w tym genewskie, haskie, lubelskie, czy poczdamskie. Wtedy, byłaby już bieda, bo nieznajomością arkanów walki wręcz narzędziami rolniczymi, szeptanej w jodełkę wojny partyzanckiej, publicznej, oralnej (fe!) reakcji partii opozycyjnej do opozycji, czy subtelnej taktyki ofensywy milczących uparcie, dyskretnych zagonów pancernej pięści na trzecią część zasobów gleb powierzchniowych ziemi nie skażonych wodami bez względu na ich oddziaływanie na kubki smakowe niezbyt wyrafinowanego odbiorcy, administrowanych do wczoraj przez sąsiadów dowolnej maści i wyznania tłumaczyć się można, ale nawet najłagodniejszy z bogów pogroziłby zaciśniętą, pancerną pięścią na takie lekceważenie prawa. Ba! Tego nawet rosyjski regulamin wojskowy, czy mały poradnik konspiratora nie przewiduje! A to już jest karygodne i wymagające natychmiastowej kuracji w sanatorium z wiecznymi zabiegami w kriokomorze o rozmiarach północnej Syberii. Prawie bezludnej, nie licząc podobnych nieudaczników.

Więc czas. Czas wziąć się za czas i jakoś go ucywilizować. Wyperfumować. Uczesać, spętać, ogolić i przyodziać w szaty ocierające się chociaż o bieżący rocznik katalogu proklamowanego pośród wybiegów dla samic i samców rekomendujących na własnym, niedożywionym szkielecie arcydzieła ludzkiej myśli tekstylnej Made In France (wyprodukowano na Tajwanie w roku psa, koguta, a może zebry z zepsutym zębem, przez mandaryna przed mutacją lub pierwszą miesiączką – niepotrzebne skreślić) i smak wysublimowanych projektantów i koneserów mody gustujących w tęczowych mniejszościach intymnych, co obecnie jest modne do absurdu wręcz, choć zgodne z ludową mądrością głoszącą, że światem rządzić ma skrajna mniejszość. Bo większość, to barany. Nawet bogom w usta wpycha się myśli, że jedna, zabiedzona i zbłąkana owieczka więcej jest warta od dwóch eszelonów baraniny aromatyzowanej chińskim czosnkiem w ząbkach, wiechciach lub taczkach, choć z ekonomicznego punktu widzenia uzasadnienia toto nie ma i tak zwanej „kupy” (interpretacja dowolna) się nie trzyma. Czy dowolny bóg może być aż tak oderwany od rzeczywistości? Wzruszam ramionami – no pewnie, że może, kto bogatemu zabroni? A jeśli to my, ludzie, jesteśmy zbudowani na kształt i podobieństwo, lecz z błędem? Przypuśćmy, że paralaksą zostaniemy obciążeni w procesie wytwórczym, bo z wiekiem wzrok się psuje i nawet bogom zdarza się zapomnieć wziąć poprawkę, albo niedowidzieć i zakląć szpetnie podczas kontroli jakości, gdy w końcu zauważą, co nawyrabiali. I teraz, zamiast mieć święty spokój i onanizować się w pokojach zwierzeń, to muszą zagrać w Apokalipsę wersja 3.0, po dwa dolary za punkt – najmłodszy gania po piwo, gospodyni otwiera chipsy, toaleta na lewo szanowni goście i błagam - proszę nie sikać pod drzewo dobrych wiadomości, bo jabłuszka do faszerowania drobiu przesiąkną nawozami nie do końca oczekiwanymi przez was przy kolejnej partyjce… Chyba, że ktoś gustuje, jednak malajski kucharz zatrudniony nie do końca z błogosławieństwem kodeksu pracy klnie od czasów, gdy na sawannach afrykańskich pierwszy prototyp człowieka usiłować podgrzewać mięso – kaprys taki, skutkujący pożarem obejmującym pół kontynentu. Zanim dojrzało świeże mięso trzeba było posiłkować się spalenizną i ludziom został do dzisiaj specyficzny gust kulinarny, żeby żreć spalone, zgniłe, zepsute lub skisłe. Ale skrapiane moczem? Nawet niebiańskim? Nazwać rzecz ambrozją, to jednak grube nadużycie.

Do rzeczy. Czas mi się tu rozplenił, jak perz pośród buraków, albo mlecze na wiosennej łące czesanej majowym słońcem, które zamiast zakwitnąć stokrotkami, pylą nieskończonością nasienia na indywidualnych paralotniach pchniętych w objęcia wszystkim wiatrom, aby na wzór wirusów jak najszerzej zapłodnić ziemię – tę ziemię, jak powiedział wielki człowiek, którego stać było na gest, aby ją pocałować bezwstydnie nim ktoś z niej zetrze kurz drogi, co nie każdemu jest dane, bo gremialnie odwagi brak. Defekt taki. Ludzie boją się nawet powiedzieć „kocham cię” z obawy, że w zamian otrzymają menu w sztywnych, skórzanych okładkach z cennikiem usług i ofertą „no limit” za równowartość rocznego ekwiwalentu wytwórczego wszystkich kopalni diamentów w RPA (plus odsetki, odszkodowania i bakszysze w tym nieewidencjonowalne koszty księgowe, pozycje tajne, nielegalne i „inne”). Swoją drogą – kupowanie węgla w detalu mikroświata zdecydowanie różni się marketingowo od kupowania węgla hurtem, choć brudzą podobnie – raz sumienia, innym razem ubrania. I tylko ekogroszek z grafenem utrzymują niezależnie i samorządnie (bez niedomówień, czy pomówień o nieakceptowalny konkubinat), że są umyte i odkurzone, dzięki czemu osiągają wartość niedostępną dla brudasów hałdowanych, strzeżonych i konfekcjonowanych rozmiarami. Bo i niby dlaczego taki pierwiastek miałby dostać Nobla i w imię czego? Wolę nie pytać, na co wydałby wygraną – pewnie zatopiłby jakieś nadbrzeżne lasy, żeby zapłodnić kolejne zbiory za jakieś nędzne trzysta milionów lat. Chyba, że czas… A może pierwiastek… Już to robią, bo efekt cieplarniany staje się koszmarem większym niż starzejąca się niepohamowanie Baba Jaga i jej czterdziestu rozbójników jeszcze starszych, co to bez balkoników nie pójdą w bój ich ostatni… Potomstwu wciąż z zachwytem ssącemu pierś lada moment stanie się groźbą realną Pan Efekt ze szlacheckiego rodu Cieplarnianych, skoligacony z Panią Dziurą de domo - Ozonową. I polegną sosny pachnące nad szumiącym brzegiem, uklękną świerki męczone kornikową presją słowotwórczą w labiryntach ścieżek nie do końca określonych, a brzeg na wygnanie zesłany gdzieś pod Zakopane, żeby załkać kosodrzewinom niegdysiejsze wspomnienia, albo wywarczeć nienasycenie żywicą nim powie – chcę więcej, jeszcze chcę! Oddaj mi się limbo próchniejąca dotąd nadaremnie po wsze czasy. I muchę zabierz na drogę, bo to inwestycja długofalowa i za miliard lat koneserzy zapłacą krocie za twoją zapobiegliwość dzisiejszą.

No właśnie! Została jedna z niewielu niepewności. A jeśli czas zaśnie i będzie odsypiał historyczną aktywność? To takie ludzkie, że po hiperaktywności przychodzi pora na lenistwo. A jeśli czas zapomni się całkiem? Zakocha, albo pójdzie gdzieś z kumplami na piwo i nie wróci? Jeśli żadna policja, KGB, CIA, MOSAD, MI-6 nie dadzą rady zlokalizować tymczasowej siedziby i nawet kolaboracja pomiędzy amerykańskim i izraelskim wywiadem wojskowym, czulsza od najczulszego kochanka, rady nie dadzą? Gdy ów, nieświadom zamieszania zaśnie na wieki wieków amen? Dla niego (być może) będzie to mgnienie oka – od zamknięcia do otwarcia nie zdąży łza spłynąć – a pomiędzy - nie istnieje czas. Siebie zapytaj – co dzieje się w drgnięciu między powiekami. Między początkiem, a końcem snu? Nic. Nigdzie nic. Gdyby nieobecność czasu zbiegła się przypadkiem, niekoniecznie przypadkowym, z chwilowym dobrobytem i było wreszcie przyzwoicie, to pół biedy i lepiej potrwać ze trzy nieskończoności w dostatku niż brnąć w nieznane po bagnach i wydmach niedosytu. Co ma jednak powiedzieć jednostka akurat popełniająca pokutę za złą interpretację możliwości? Za mniemanie, za egoizm i chęci rozbuchane do baroku, a nawet takie, które dopiero wyznaczą trendy pożądania rodząc się na gruncie rozpasania i wciąż w przód patrząc? Takie SF dla nieposkromionych żądz, Himalaje rozkoszy w kokonie marzeń klimatyzowanych wystarczająco długo, żeby przepoczwarzyły w dorosłą postać z ohydnej larwy w jeszcze ohydniejszego motyla – jadowitego, mającego cudzą własność w pogardzie nieskończonej i własną wolą naginającego ławice anonimowych żywotów do swojej woli? Konsumenta nienasyconego, pełnego chceń nieposkromionych i stojącego na piedestale wyższym, niż wszystko, co ludzkość potrafi zbudować nawet w słowach powieści prześmiewczo nazwanych wiedzą fikcyjną. Domysłem nieuprawnionym, który, gdy się spełni, stałby się misterium. Który dziś jest doktryną roztargnionych profesorów usiłujących zapalić ołówek zamiast papierosa i popijających wódeczkę wodą z flakonu kwiatów i przekąsić kapciem skórzanym przez psa na fotel liniejący przyniesionym, by zaaportować go raz jeszcze nim się geniusz pogrąży w hipotezach wymagających jego osobistego, całodobowego udziału. Obecności. Dogmatu podpartego majestatem gotowym dożyć nawet tych stu lat, które mu śpiewają rokrocznie i szyderczo, czego ów nie raczy zauważyć z wysokości panteonu i za dobrą monetę bierze. A nawet nią z wyrachowaniem płaci, bo pochlebcy nie potrafią karku wyprostować, więc choć mizdrzą się, to nie potrafią odmówić zapłacie w walucie niewymienialnej, jaką staje się palec autorytetu wzywający do wytężonej walki po pagony MasterCard, czy Visa na bliżej niesprecyzowanym horyzoncie osiągalnym dla życiorysów biblijnych, lecz nie dzisiejszych – cóż (stara prawda), przed wojną materiał był bardziejszy. Odporny na korozję i szmirę. Nawet wróble potrafiły osiągnąć masę przekraczającą krytyczną i stawały się żywymi torpedami podniebnymi, na miarę „boskiego wiatru” i piętnowały niepatriotyczne uczucia kleksem posiłków pośpiesznie strawionych w masę aktywna biologicznie i żrącą niema po ptasiemu. A teraz materiał samoistnie gnie kręgosłupy i pod kontrolą majestatu pielęgnuje kolanami marmury. Żeby Jego Wysokość bałwochwalczo i bezszelestnie promenować mógł pośród chmur jaśniejących na nieboskłonie beznadziei ludzkiej, jako dłoń boża, wskazująca cele i dążenia maluczkim.

Skóra w siodle już się rozgrzała i rozsiadłem się najwygodniej jak można, żeby przedziałek pomiędzy pośladkami wypełnić przychylną, ciepłą, choć martwą materią, ku radości wstydliwej (szczegóły po godzinie 22.00 czasu GMT, kiedy rodzice pójdą spać, żeby się nie zdeprawowali na stare lata, a na ekranach TV odetchną z ulgą reklamy paliw wodorotlenowych krótkiego i średniego zasięgu, o dobrodziejstwie określanym w promilach wilgotności chwilowej osobników poddanych zgrubnej analizie). I żeby w końcu napiętnować i poskromić to niepojęte i nieskończone rozpasanie czasu. A ów nadal brykał źrebacze niedojrzałości, choć świat siwieje jesiennie, gdy ten wdzięczy się do mnie, gruchając pokojowo. Nie wierzę mu. Nie stać mnie na to, bo mi już raczej bliżej niż dalej. Więc nie wierzę. Chciałem go skląć nawet, żeby wzmocnić słowa wykrzyknikiem, ale wiem, że na nim wrażenia nie zrobię, to powstrzymałem emocje. Ale za gardło złapałem. Wyzułem go z butów siedmiomilowych, z domniemań i dąsów. Obnażyłem, jak stuzłotową dziwkę. TERAZ BYŁ MÓJ!. I skamlał w uścisku spoconych dłoni. Choć raz skamlał on, a nie ja! Popadłem w dumę i rozsiewałem feromony czekając, aż na podium dofruną ławice biustonoszy podpisanych szminką z prywatnym numerem telefonu, imienną zgodą na wykorzystanie w procesie rekrutacji, a nawet do celów przyszłych, niecnych i wyuzdanych. Czekałem, aż dołączą pajęczyny dwunitkowych stad majteczek, które nie zdążyły ani odlecieć w ciepłe kraje, ani nawet nasiąknąć materiałem genetycznym, ponieważ niektóre zostały przyniesione we wnętrzach oswojonych, czarnych dziur w celach autopromocyjnych, bądź też jako jednoznaczne, nieodwołalne deklaracje, że zawsze i że nigdy – że nie osiądą na mieliźnie ciała wolnego od pomarańczowej skórki… ku zgorszeniu maluczkich.

A czas? Mielił jeszcze w zębach pierwsze śniadanie chyba – żarł bodajże Hektora, przyprawionego pikantnym proszkiem z padłego w bratobójczym boju tyranozaura, plus wiecheć sałatki z glonów oceanicznych wzbogaconych białkiem pierwotnych istot, które wyglądają ładniej, niż się nazywają. Choć cuchną tak, że nawet nazwy wydają się być rajem poezji nieosiągalnym dla węchu. Nie wnikam w preferencje żywieniowe jednostek. Pod tym względem jestem agnostykiem. Nie wierzę w nic i nikomu – niech sobie radzą, a ja i tak nie umiem zapomnieć o schabowym, bigosie i rosole na kości jakiegoś drobiowego nieszczęśnika. I w zaufaniu powiem, że niewielu potrafi go kochać jak ja, kiedy wystąpi przede mną obnażony i miękki – wyliżę do białej kości i pośród zachwytu dziękował mu będę, że uczestniczył w tym prywatnym misterium. A czas tymczasem dywagował i droczył się ze mną.

- A co ty masz do mnie? Odpuść, jak twoi pobratymcy. Czemu się czepiasz, co chcesz osiągnąć? – omotał mnie siecią pytań bez odpowiedzi, panierował w niedopowiedzeniach, aż czucie zacząłem tracić – weź się chłopie za prokreację póki możesz, i dzień później zdechnij na chwałę tych pokrzyw, co pod płotem degenerują z braku pierwiastków śladowych. Przecież wiesz… Ty zdechniesz, a ja zostanę. Pokrzywy? Masz zakonników tuż obok – zapytaj – one są wieczne i bardziej żywym potrzebne niż ty. Co taki robak może dać? Raz nakarmi i zdechnie. Sczeźnie. Wolę pokrzywy. Idź już. Połóż się pod płotem i pozwól mi działać. Nie oponuj, bo to nic nie da. Jesteś chwastem i to, co zasiać mogłeś już zasiałeś. Twoja chwila minęła – odsuń się – pokrzywy chcą światła. Nie przeszkadzaj… oddaj się im, to chociaż korzyść z ciebie jakaś będzie. Powolutku – nie spieszy się – masz czas – przecież wciąż tu jestem… Dla ciebie, choć nie wiem po co, bo to marnotrawstwo.

4 komentarze:

  1. Czas to mòj kochanek.jest jak wino i jak las bo im dalej w las tym więcej drzew i cień długi
    który zakrywa uda jak koszula.
    Czas jest taki uroczy w pędzie do jutra gdy zmęczony pragnie ukryć wilgotne plamy na koszuli...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. świetna wiadomość. trzaśnij w ucho ancymona ode mnie. bo przy mnie działa na opak - kiedy jest prześwietnie, to pędzi jak głupi, a kiedy nie idzie, to zwalnia. mógłby trochę bardziej kolaborować.

      Usuń
  2. Bo czas mój drogi jest odrealniony,zupełnie jak to uczucie że coś nie idzie, a po latach okazuje się że to nawet dobrze się stało bo na zrozumienie, co nie idzie potrzebowałeś czasu i wtedy odniosłeświata wrażenie, że on pędzi
    😗😐

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to za trudne dla mnie. kiedy jestem głodny - jem, kiedy zmęczony - śpię. i po latach zrozumienie nie będzie mi sprawiało satysfakcji, bo ten czas może w ogóle nie nastąpić.

      Usuń