poniedziałek, 1 października 2018

Prostytutka.


Wieś wspominam dziś niechętnie. Jedna ulica – tranzytowa szosa właściwie, którą z rzadka jechały samochody z obowiązkowo zamkniętymi oknami, żeby się nie zarazić małostkowością, żeby giez, słoma w wyściółkę butów, czy paproch w oko nie wpadły, żeby smród obornika nie miał okazji do mezaliansu z podróbkami francuskich perfum przywożonych zza wschodniej granicy po dwa euro za flakon. Tylko kurz rósł chińskim wężem ponad drogą, która mimo kocich łbów wciąż była gruntowa i zaściankowa. Gruntowa, bo ziemi naniesionej na gumofilcach i kołach ciągników więcej było na niej, niż granitu. Zaściankowa? Wieś była tak mała, że nikomu nie chciało się dwóch tablic drogowych postawić, żeby oznaczyć jej początek i koniec, więc ich nie miała. Przepraszam. Kłamałem. Ksiądz nie powie policji, bo tajemnica spowiedzi go obowiązuje. I strach, bo Stefan już za gówniarza wytłukł polnymi kamieniami kolory z witraży kościelnych, a jabłka w księżym sadzie dojrzewały tylko wtedy, gdy im łaskawie pozwolił, albo zapomniał z nadmiaru wrażeń. Wieś tablice miała przez chwilę, ale Stefan je ukradł, bo blacha dobra, a dach nad stodołą właśnie zaczął mu przeciekać, to ją wykorzystał – to było wtedy, kiedy jeszcze ojca słuchał i do knajpy zaglądał tylko wtedy, gdy ojca tam nie było, czyli z rzadka. Słupek przeciął na dwie części i bramę na nich osadził, żeby choć ona w żelazie, a nie z kradzionego jeszcze za przedwojennego dziedzica drewnie się otwierała. Nie za często się otwierała, bo w obejściu Stefana ani samochodu, ani traktora wypatrzeć się nie dało. Za to bramę wjazdową w żelaznej futrynie skradzionego słupa miał i teraz chwalił się tym w knajpie prawie każdego dnia. Czekał, aż dyrekcja od dróg przypomni sobie o tym końcu świata i postawi kolejny słup, bo dziur w dachu ma więcej nierób jeden, a podobno furtkę też chciałby obstalować w żelazo.

Byłem dziwką od najmłodszych lat. Pierwotnie nawet sprawy sobie z tego nie zdawałem. Kiedy jeszcze pachniałem mlekiem, mydłem i gównem, kiedy spałem z błogim uśmiechem śniąc królewskie sny o potędze rosnącej wraz z apetytem, kiedy skoligacone z rodziną kobiety usiłowały ukradkiem całować mnie tam, gdzie własnych mężów całować nie chcą, albo wypierają się tego, bo im wstyd, że ciężką dłonią przymuszone, w oczach pełnych łez z bólu i bezsilności, klęcząc pośród zmierzchu zmagają się z niepełną erekcją, żeby pośród pijackiego chrapania po spełnieniu móc drzwi pozamykać i posprzątać zarzygane podłogi, nim spać pójdą. W mojej, oliwką namaszczonej niedojrzałej fizyczności znajdowały powody do rozczulania się, do zostawiania na moim bezbronnym ciele ciepłych westchnień modlitw i niespełnionych wciąż nadziei. Ja? Miałem się im wszystkim stać księciem z bajki, który podniesie je z kolan i zamiast niedokładnie przetrawionej golonki podlanej spirytualiami miałem na podłodze rozsiewać stada orchidei (czymkolwiek one są)? Miałem pachnieć miodem i rajem? Gównem śmierdziałem beztrosko, a one się cieszyły. Splatały swoje światy niestworzone z moją niedoszłą przyszlością, a ja zgadzałem się na nie, bo dostawałem ciepło, spokój i pokarm. Zdarzała się pierś, która grama pokarmu nie niosła, ale ja już wtedy umiałem udawać. Ssałem zapamiętale czując jak „ciocia” zaczyna pachnieć pożądaniem i tęsknotą. Jeszcze nie umiałem jej dać spełnienia, ale dawałem namiastkę. Tę, którą później, gdy nikt nie widzi, „ciocia” zrealizowała własnymi palcami, drugą dłoń gryząc zapamiętale, żeby nikt nie usłyszał, jak noc rozdziera egoistyczną ekstazą. Byłem katalizatorem. Zwiastowaniem raju niedosiężnego w troskach codzienności, lecz nocami pewnego jak pory roku, które niewzruszenie następują po sobie, aby świat mógł trwać.

Minęła szybko jedyna szkoła, do której ja zaglądałem z przymusu i braku asertywności tak typowej dla niedojrzałych umysłów, a i ksiądz tam zaglądał chętnie od czasu do czasu, kiedy dopiekła mu samotność i gosposia starsza od świata, za to potrafiąca przygotować gołąbki, które rozpływały się w ustach (wiem, bo wtedy ukradłem pierwszy raz w życiu. Z garnka na plebanii dwie parujące doskonałości – na więcej zabrakło mi odwagi). Bałem się tam wchodzić jawnie, jednak później bywałem, kiedy księdza nie było. Gosposia wtulała moją głowę pomiędzy swoje piersi, aż mi dudniło pod czaszką od tętna tego serduszka pełnego niespełnionych emocji rosnących pulsem – wtedy mogłem wszystko. Wszystko, co wiązało się z kobiecością więdnącą zbyt długo, ale wciąż niespełnioną i głodną. Nie pytałem, bo młodość nie pyta. Pachniała tak, jak pachną kobiety przed spełnieniem. Pachniała dla mnie, a czy pachniała tak dla proboszcza? Nie mój problem. On był równie stary jak ona i nie interesowało mnie to wcale. Dla mnie potrafiła roztoczyć aromat piżma i w tajemnicy położyć mi księży obiad na talerz. Kiedy jadłem dotykała mnie tak, że tylko mój młodzieńczy apetyt powstrzymywał mnie od pytania – ręka to matczyna, czy spragniona miłości kobieca. Teraz wiem, że lubieżnie, lecz wtedy? Chciałem jeść. Chciałem tego uwielbienia. Byłem bezwzględny. I bezkompromisowy. Że tak młody? Dałem starej kobiecie radość niejednokrotnie wykrzyczaną, kiedy proboszcz liturgie śpiewał dla trzech raptem rodzin, które wciąż na tacę kładły miedziaka. Tak. Byłem za młody, ale chciałem jeść i byłem zdeprawowany niedostatkiem do cna. Niedzielna dziwka na plebanii. Syta i pasąca się na czerstwym jabłku. Dziś wiem, że była brzydka, zaniedbana i zapomniana przez samców. Ale wiem też, że nikt nie potrafi zrobić takich gołąbków. Żadna matka, czy sieć restauracji z drogą mleczną gwiazdek Michellin’a.

A potem… Zapomniałem, jak smakuje głód. Może przedwcześnie, może za bardzo świat mnie rozpieszczał w zamian za nagość i gładkość. Pielęgnowałem ją w sobie. Goliłem się częściej, niż zaistniała potrzeba. Depilowałem się do gładkości wszędzie, poza czupryną siana, pod którą zamiast rozumu mieszkało wyrachowanie. Gosposia chciała mnie usynowić, choć byłem starszy niż jej wnuk byłby, gdyby oddała się mężczyźnie, a nie Bogu. A przecież zapraszała mnie i podawała rarytasy o których proboszcz beze mnie mógłby zapomnieć. Nie wypominałem mu, ani wtedy, kiedy żarł dania dedykowane mi, ani wtedy, gdy w końcu i on wyciągnął po mnie ręce. Stałem się gejem? On nim był? Nie wiem, bo to za trudne pytania. Wyciągnął do mnie ręce, bo byłem piękny tak, jak facetom nie przystoi. Byłem gładki, czysty i miękki w sposób niedostępny kotom. Niedojrzały byłem i łatwy do uszkodzenia. Gładził mnie po głowie, a w oczach gosposi rosła zazdrość. Zauważyłem to szybciej od niej i nie wiem dlaczego postanowiłem ją upokorzyć. Pokazać jej, że jest tylko kobietą od posługi. Położyłem proboszczowi rękę na kolanie i na jej oczach bawiłem się w liczenie splotów sutanny aż do biodra. Do erekcji, którą z zimnymi oczami w nią wpatrzonymi zafundowałem jemu z dziecinną bezwzględnością.

Uciekła. Dziś wiem, że musiała płakać niejedną noc, ale wtedy… Proboszcz zdawał się być awansem społecznym. Pod sutanną nie nosił bielizny – za gorące lato, a czerń asymiluje światło zbyt chętnie. Nie znam łaciny, ale czystym głosem śpiewał psalmy, kiedy ustami obiecałem mu raj już za chwilę, a nie dopiero na koniec świata. Popłakał się, kiedy wypiłem jego namiętność. Płakali wtedy oboje - gosposia, której sił wystarczyło zaledwie do zamknięcia drzwi i słuchała spoza nich boskiej inwokacji i on – pomarszczony, brzydki, napiętnowany świętością i tabu. Wziąłem go sobie, a ona była mi przeznaczona już dawno. Wiem. Jestem cynicznym gówniarzem. Dla ciebie. Bo dla prokuratora wciąż jestem dzieckiem, które za nic odpowiadać nie może. A potem zostałem ich koszmarem. Piekłem. Spałem na plebanii i tam się żywiłem. Podbierałem jawnie kieszonkowe z ubogiej tacy i śmiałem się im obojgu w twarz, a oni marnieli z dnia na dzień. Tak. Byłem pasożytem, szczurem, pluskwą. Byłem bezwstydnym kochankiem obojga. Wypiłem z nich wszystko, emocje i majątek, które zdołali uciułać w życiu doczesnym – w końcu są święci i niech im dobra doczesne nie spędzają snu z powiek. Ja im go spędziłem skutecznie. I pozwoliłem w ubóstwie wytrwać, aż księdza nie zwolnił rozsierdzony biskup – za malwersacje i nadużycia. Tydzień później zmarła gosposia – serce nie wytrzymało, kiedy ja dłubałem w zębach wykałaczką usiłując pozbyć się spomiędzy nich resztek ostatniego, znakomitego skądinąd obiadu gospodyni.

- Szkoda – pomyślałem – wielka szkoda, bo proboszcz mizerniał i stracił wpływy. A ja zostałem bezrobotnym. Wtedy właśnie pierwszy raz dostrzegłem te chińskie węże przepływające pospiesznie tumanem kurzu przez wieś. Przecież… Gdzieś tam jest wielki świat, w którym ja… Znajdę inną gosposię… I proboszcza znajdę. Uśmiech na moim obliczu zakwitł tak odrażający, że nie ma malarza, który oddałby choć w przybliżeniu moje aspiracje. Proboszcz z kolan jeszcze nie wstał nad świeżo usypanym grobem gosposi, kiedy wysprzątałem mu sejf i te zaskórniaki, które trzymał w pudełku po butach pod łóżkiem – zbierał na wycieczkę do Rzymu, bo chciał papieża zobaczyć – jakieś okruchy fortuny, które w mieście wystarczą ledwie na jedną skromną libację w niezbyt rozpasanym gronie. Nieudacznik skończony. Przez niego zaczynałem nowy rozdział jako żebrak. Mógłbym go kopnąć w dupę za te nieporadność, ale było mi szkoda czasu. Stanąłem na skraju drogi i podniosłem dłoń…

Byłem gotów sprzedać ciało każdemu, kto zapewni mi luksusy. Wiele nie potrzebowałem. Na razie. Przecież jestem jeszcze dzieckiem. Ja dopiero się uczę, czego wymagać powinienem od „wujka”. Na co stać „mamusię”, zanim poczuje moje wargi na swoim sromie. Golę się i depiluję, choćbym był zmęczony i głodny – warsztat musi być perfekcyjny, żeby mi okazja nie uciekła. Gosposia umarła zaraz po śniadaniu, obiad zostawiła niedokończony, ale jednak. Tymczasem kolacji nie ma wcale. Ten kretyn w czarnej sukience gotów płakać trzy dni, a ja pójdę spać głodny. Nie zamierzam pocieszać kretyna. Spakowałem się w jego walizkę i na pamiątkę zabrałem taką fioletową wstęgę, którą wieszał sobie na sukience, kiedy zbliżały się święta. Miałem zabrać też święte chipsy, ale od nich zawsze boli mnie żuchwa, a żołądek pusty dopomina się o treść, a nie intencje.

Horyzont powił kolejnego smoka. Uzbrajam się w uśmiech. W naiwność się zbroję. Otwieram się na świat głodny mnie i ja głód już czuję. Patrzę z nadzieją na rosnące zęby na grzbiecie zbliżającego się smoka. Wiem, że jedziesz po mnie. Mogę być twój, jeśli tylko się zatrzymasz i stać cię na mnie. Nieważna płeć, wiek, i rasa. Możesz mnie mieć, bo jestem dziwką, choć tego ci nie powiem, chyba, że za to zapłacisz. Nie przyznam się na pewno – już za chwilę TY BĘDZIESZ PIERWSZYM… PIERWSZĄ. Ja poddam się twojej woli i zostanę spełnieniem twoich marzeń. Tylko się zatrzymaj, bo jestem głodny… Zatrzymaj się proszę… Zanim cię zabiję będziesz najszczęśliwszym wśród ludzi. Kimkolwiek jesteś. A gdybyś mnie zabrał do miasta… masz odwagę? Bo ja mam aspiracje. Nie przyznam się tobie, ale chcę zbałamucić nie tylko ciebie. Nie lubię być głodny… Zatrzymaj się proszę…

11 komentarzy:

  1. Bo to się zwykle tak zaczyna. Jednak jedno mnie zastanawia, czy powodem niemoralnego prowadzenia się chłopięcia była obsesja seksu, czy dobrobytu.

    Zainspirowałeś mnie do napisania o prostytucji, ale w innym ujęciu. Już mi się pod czaszką formuje szkic. Jeśli bogowie będą przychylni jeszcze w październiku pojawi się wpis na moim blogu. Będzie kontrowersyjny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jeszcze w październiku?
      ależ on się dopiero zaczął parę godzin temu (chyba, że coś mnie ominęło).

      Usuń
    2. Fakt, ale mam już zaplanowane kilka rzeczy, które leżakują w poczekalni.

      Usuń
  2. Dla Ciebie to kursywa, ale dla wielu - niestety - normalna czcionka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie poradzę, że mam tak mało wyrafinowaną wyobraźnię.

      Usuń
  3. Nooo... dawno nie było patologii i już zachodziło podejrzenie, że wymarła. A tu proszę!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wiedziałem, że nie przepuścisz. wierzyłem w Twój zmysł obserwacji.

      Usuń
    2. Chi, chi, chi...
      Ależ piękne credo!

      Usuń
  4. Urodzona dziwka, czy to, co często nazywamy miłością, to właśnie ten typ.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czyżbym w sztampę znów popadł?
      niezwykle trudno o oryginalność w tych czasach. chyba wymyślono już wszystko.

      Usuń