czwartek, 28 lutego 2019

Krajobraz po spełnieniu.


Człowiek z natury usiłuje zagospodarować nadmiar czasu, gdy tylko poczuje, że ów marnuje mu się nadaremnie. Jedni (wzorem niedźwiedzi i świstaków) zapadają w letarg, inni (mający walońskich przodków) dłubią w nosach, jeszcze inni (pozostali) eksperymentują. Dopadł mnie niepokój twórczy i postanowiłem zakosztować nowalijek. Z gestem. Albo z fachowcem. Wymyśliłem sobie, że skoro nic, co ludzkie obcym mi być nie musi, dogonię niedyskrecje i skosztuję owocu. Krótko mówiąc stanąłem w szranki z nieznanym i dziewiczy spektakl opłaciłem z góry – będę bedeesemować! Już dziś. Od ręki i offline. Abonament opłacony zdalnie, treserka niespiesznie oliwi rzemienie i pęta wszelakie, ja w swojej niewinności zadowoliłem się prysznicem zaledwie i ubrałem odświętnie, bo przecież do teatru, czy opery też ubrałbym się adekwatnie do okazji, a tu pionierska wyprawa w zupełnie nieznane. Prawie epopeja, może nawet odyseja.

Pani skrupulatnie zbadała karnet zamówionych usług, uwiarygodniła go węchem, czy może sms-em, po czym przystąpiła do obsługi klienta, czyli mnie. Na dzień dobry otrzymałem wędzidło, niezbyt końskie, bo miało czerwoną kulkę wielkości nosa klauna z dowolnego regionu świata. Poddałem się zabiegowi ze zrozumieniem, bo przecież dziś miałem słuchać, a nie gadać. Trochę ślina mi się ulewała bokami, ale treserka uznała to za zabawne i typowe, czym mnie uspokoiła. Wiadomo – trudne początki i ignorant pełen wątpliwości mierzy się z własnymi myślami bardziej, niż z faktami. Moja elokwencja ograniczyła się do wydobywania z siebie jakichś bulgotów niezrozumiałych nawet dla mnie, co nie stanowiło przeszkody najwyraźniej w kontynuacji konwersacji i zlecenia. Zleceniobiorczyni zbliżyła się do mnie i… (przysięgam!) schwytała koszulę, by rozedrzeć ją ruchem tak płynnym, jakby to nie była gęsto tkana bawełna, a flizelina najchudsza z możliwych. Przedarła się jak dzik przez przędzę pajęczą w mateczniku, a ja stałem obdarty i zdumiony. Wystraszony też – trudno ukrywać przed sobą własne emocje.

Pani była duża. Nawet bardzo duża. Aspirowała do roli partnerki czołowych strongmanów, czy wrestlerów, tak skutecznie, że powinno się raczej analizować stan posiadania kandydatów, niż jej. Kiedy warknęła na mnie:

- Leżeć!

Poległem, zanim myśl ubrała się w znaczenie rozkazu, a wraz ze mną na podłodze zaległy muchy, pająki i (jak mi się zdaje) sprzątaczka na korytarzu, a także schodzący z poddasza staruszek i bezdomny gmerający beztrosko w podwórkowym śmietniku. Pani ściągała ze mnie spodnie i tylko krnąbrne biodra spętane skórzanym paskiem broniły się przed ciągiem dalszym. Nie byłem pewien, czy mi wolno, jednak żołądek podzielony równikiem paska na dwie półkule zaprotestował, więc z wysiłkiem rozpiąłem go ku uldze wszystkich biorących udział w eksperymencie. To był ten moment, kiedy klasnąłem pośladami o zimną, bezduszną podłogę, bo grawitacja przegrywała wyraźnie z panią od tresury i miałem przed chwilą zaledwie iluzoryczny kontakt z podłożem za pośrednictwem karku. Hmm… Nienawykłego do negocjacji i nieprzystosowanego do roli punktu podparcia.

Później było już łatwiej. Pani postanowiła zrobić ze mnie kłusownika i pejczem wywrzaskiwała rozkazy, na które mogłem gulgotać indyczym zwyczajem, albo się im poddać. Poddałem się – w końcu po to przyszedłem na „warsztaty twórcze”. Kłusowałem jak konik garbusek – nieumiejętnie, lecz żwawo, a moją pochopność pani karciła skórą pejcza, splecioną w tak wiele kantów, że od samej myśli grzbiet bolał, a nogi dostawały wigoru wystarczającego do wspinaczki po ścianach. Nie jestem pewien, ale chyba udało się jej sprowokować mnie do wycieczki na sufit (nie zapytam, bo może podlega to dodatkowej, sowitej opłacie za renowację firmamentu, osiągnięcie nieważkości, względnie na karę główną). Kłusowałem nagi, żałosny i bezbronny, a Indiana Jones w skórze świecącej tak, że słońce popadło w zadumę nad własną mizerią tresowało mnie z cyrkową doskonałością. A przecież tamtejsze lwy są nawykłe do pejcza i posłuchu. Ja byłem zaledwie spłoszonym chłopczykiem, który (ku własnemu zdumieniu) potrafi kłusować.

A kiedy pokonałem wystarczający dystans i fajeczka została postawiona w terminarzu, przeszliśmy do kolejnego punktu programu. Pani palcem poddała moje plecy grawitacji, dzięki czemu zaległem pokotem na podłodze. Zapowiedziała z nieukrywaną satysfakcją, że zamierza… Rany boskie! Zamierza usiąść mi na twarzy i namalować mi wszystkie znane jej hieroglify na obliczu. Żebym nauczył się staroegipskiego i innych, jeszcze mniej popularnych języków wymarłych niedostatecznie, bo znane są jej lędźwiom. Okazało się, że nie tylko zamierza, ale zrobi to, bez względu na moje kwilenie żałosne. Na wstępie usiadła półgębkiem, ale i to wystarczyło, żebym stracił oddech, popuścił w majtki, których nie miałem na sobie i pogrążył się podświadomie w marzeniach, gdzie rybackie kutry, schnące sieci i słońce na plaży przed portem zwiastowało obfitość połowu i resztki na żer rybitwom rzucone. Pani była tak esencjonalna, że gdybym dosięgał językiem, to mógłbym nim kroić ów zapach na cząstki elementarne i sprzedawać jak grafenowe płytki – bez końca i bez pojęcia.

Moje oszołomienie wymagało pokuty, więc zostałem rozpięty na krzyżu. Nie chrystusowym; ten ponoć zawładnął wezwaniem od świętego Andrzeja. Zawisłem, gulgotałem, łzawiłem wdzięczności, że płucom odpust był dany… Moje przeznaczenie w czarnym lateksie weryfikowało mój popis. Czułem się aniołem… Lekko zwiędniętym od emocji i bezpiórym, ale jednak aniołem. Nie musiałem nic. Nic nie mogłem. Byłem, i to stanowiło apogeum moich możliwości. Oddany na łaskę, a raczej na jej brak, patrzyłem bezmyślnie pogodzony z losem, jak zbliża się do mnie przeznaczenie, kiedy nie mogłem się nawet posikać ze strachu, bo to zrobiłem już wcześniej i wiedziałem, że nawet Salomon nie poradziłby sobie lepiej ode mnie na tym krzyżu, chyba, że wsparłby perystaltykę paroma szybkimi kufelkami. A pani usiłowała. Realizowała, odfajkowywała moją impresję na krzyżu. Kto wie, czy nie nagrywała, żeby za drobną opłatą podzielić się ze mną warsztatem i pokazać azymut. Dołożyć niewygodną karteczkę do sztambucha którego okładka zaczyna mchem już porastać i siwieć.

Niosłem na sobie nietrwałe piętna jej talentów, czerwone szramy i piekące usta, śmierdziałem strachem i niepewnością, niosłem upokorzenia w słowach wulgarnych wzniesione nade mną gradową chmurą, żeby spadły i zanurzyły się we mnie trucizną. Pani wyszła znienacka i zostałem sam na sam z niewolą. Godzinę? Dwie? Nie wiem, ale zostałem się sam rozwieszony niczym płótno, które malarz ma dopiero uświetnić własną obecnością. Czerwona piłka nie pomagała w łkaniu, choć samotność sprzyjała. Przyszła w końcu jakaś drobniutka, przygarbiona istota i paląc papierosa przyglądała się mojej nagości. Wzruszyła wreszcie ramionami z komentarzem, że popaprańcy nawet wyjść nie potrafią, a ona miała tu posprzątać, więc idzie na skargę do szefowej interesu… Chyba znała adres, bo niebawem pojawiła się szefowa, której doświadczony wzrok matuzalema powiedział mi wszystko – nie zostałem obsłużony do końca z powodów jej nieznanych, jednak – klient nasz pan i ona jako zawiadowca bedeesemowej stacji rozpusty wzniesie mój szlaban i spuści zasłonę milczenia na ciąg dalszy, skoro personel nie zdołał, pomimo pobrania. Podobno niestrawność, a może nieoczekiwany urlop na żądanie? Nieistotne. Szefowa miała doświadczenie liczone w dziesiątkach lat, a nie w pojedynczych zeznaniach podatkowych, więc tylko okiem rzuciła na karnet i doprowadziła karnet do finału gwarantowanego przez instytucję.

Gdy mnie wreszcie odpięła od krzyża zwaliłem się jak tobół na podłogę. Całowałem ziemię naśladując papieża. Niedoskonale – z ulgi zapomniałem wyjąć z ust czerwoną kuleczkę i wybiłem sobie dwa zęby. Nie – nie skarżyłem się, bo sprzątaczka patrząc na mój blady tyłek gderała, że jej roboty dokładam, a na podwyżkę liczyć nie może…

8 komentarzy:

  1. Witaj, Oko.

    https://www.youtube.com/watch?v=6od76UNHt-M

    Mam nadzieję, że jakoś przebrniesz przez tę estetykę kontrastów:)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Moja znajoma mawiała: różne są zboczenia i kółka zainteresowań :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. i pewnie dodawała: "wziąłby się taki do roboty, to i głupoty by mu ze łba wybiło"

      Usuń
    2. Tego nie dodawała, cytat raczej do bohatera opowieści się odnosi...

      Usuń
    3. i do niego pasowałby.

      Usuń
  3. Aha...., temat popuszczania przewija się od rana... :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. naprawdę?
      zdawało mi się, że od czwartku...

      Usuń