piątek, 5 kwietnia 2019

Finał.


To koniec. Vendetta mnie dopadnie. Zabrakło nadziei. Schetany jak koń po Wielkiej Pardubickiej stałem na ostatniej kondygnacji jakiegoś niedokończonego budynku, a przez otwory w niedokończonych ścianach wpadał wiatr unosząc wiry tłustego, cementowego kurzu. Patrzyłem, jak krople potu odrywają się od czubka nosa i rozpryskują się na posadzce zdławione kożuchem śmieci. Miasto było moją ostatnią szansą i nadzieją. Liczyłem, że tu zgubię prześladowców, lecz byli zbyt wytrawnymi tropicielami i niezmordowanymi myśliwymi, a ja byłem celem. W zasadzie byłem już martwy w chwili, gdy podjęli decyzję. Podsłuchałem z daleka narady i z pomruków wydedukowałem, co będzie dalej. Nie mogłem dłużej czekać. Uciekłem, zanim pokiwali niespiesznie głowami, lecz to było już nieuniknione. Decyzje podejmowali z namaszczeniem i bez pochopności, lecz kiedy już je powzięli, nie było odwołania.

Okradłem ich. Najpierw za ich zgodą poznawałem tajniki, a potem korzystałem z wiedzy łamiąc zasady. Wkroczyłem na teren zakazany. Powody? Teraz są nieistotne – oni nie pozwolą, żebym komukolwiek przekazał wiedzę. O korzystaniu z niej bezkarnie też nie ma mowy. Ścigali mnie z zaciekłością wielką i chociaż korzystałem ze wszelkich sztuczek nie dali się zwieść. Pewnie znali je lepiej ode mnie i nie wystarczyło mi wyobraźni, żeby stracili trop. Szli za mną równie jak ja niewidzialni dla świata. Szli bezwonni i milczący. Nie powstrzymywały ich siły natury, a świat zdawał się być zbyt mały, żebym dal radę się skryć. Pamiętam, że świętowałem nie raz, gdy zdawało się, że wreszcie pokonałem tę zawziętość. Że zmyliłem ich ścieżki brodząc w strumieniach tak zimnych, że można było doznać odmrożeń, albo sunąc tuż ponad dnem oceanu, żeby nie zaburzyć przydennych rysunków malowanych pływami. Lewitowałem ponad szczytami ośnieżonymi i lasami dziewiczymi. Zataczałem koła i ósemki kręciłem w piaskach Gobi, żeby zniknąć dyskretnie schowany w ścianie piaskowej burzy.

Początek nie zapowiadał nieszczęścia, choć nieszczęściem się zaczął. Weekendowa, samotna wycieczka w Beskidy dopiero nabierała rumieńców, gdy oddaliłem się od szlaków i zarastającą ścieżką szedłem przed siebie nie kłopocząc się geografią. Piękna okolica wygrzana w słońcu oferowała wszystko, czego było mi trzeba, a świadomość, że trudno się zgubić, gdy wokół wszędzie mieszkają ludzie i trafić słuchem, bądź wzrokiem na krzyk cywilizacji jest zbyt łatwo, jeśli tylko poświęci się chwilę uwagi. Tymczasem szukałem braku podobnych objawień i to moje rozkojarzenie w poszukiwaniu kosztowało mnie zwichniętą nogę. Dopiero wtedy poczułem, jak doskonale sobie poradziłem z ucieczką od ludzkości. Świat kipiał naturą niezakłócenie, a mój krzyk rozmywał się w nielicznych chmurach, albo obijał sobie boki na pniach stalowo-sinej buczyny, czy jodłach o omszałych igłach.

Ich było trzech, a pokazali się, kiedy straciłem głos i nadzieję. Była pustka i nagle stali nade mną, jakby tam stali od kwadransa. Jeden się schylił i coś sprawdzał kostropatą dłonią. Zaświergotał głosem pełnym wiatru do swoich i zabrali mnie w swój matecznik. Nie wiem czemu ludziom się zdaje, że szukanie wiedzy, skarbów i tajemnic wymaga wycieczki na sam skraj świata, i to bez względu na miejsce zamieszkania – każdy szuka możliwie najdalej, zamiast skupić się na tym, co pod nosem. Oni się skupili i chyba skupiali się od wieków, bo twarze mieli pobrużdżone jak mózg Einsteina. Nie jestem pewien, czy coś tak pofałdowanego można było ogolić, lecz oni nie przejmowali się tym zupełnie. Zarost czesany wiatrem wygładzał i ukrywał fakty – ludzie tyle nie żyją!

Sam nie wiem, czemu pokazali się, choć nie musieli, czemu wzięli mnie do siebie i opiekowali się mną dopóki nie wydobrzałem na tyle, żeby móc swobodnie chodzić. I siebie nie rozumiem, dlaczego zamiast poprosić, żeby mnie zwrócili cywilizacji i porzucili gdzieś na przystanku PKS-u, zostałem u nich. Zostałem dłużej niż musiałem. Nie wiem skąd przyszła mi do głowy myśl, że cywilizacja za mną nie tęskni wcale. Ale ci starcy… chyba tak. Może to była odpowiedź na pytanie. Wieczni ludzie, skazani na siebie zobaczyli we mnie niemowlę – bezwolne, głupie i tak niedojrzałe, że na leśnej drodze nogę zwichnęło. Chcieli porozmawiać z kimś innym, przekazać własne talenty, sprawdzić, czy ich niezwykłość jest tylko umiejętnością korzystania z darów natury.

Pokazywali mi rośliny, których korzenie kryły tajemne moce, korę i to, co pod nią, jakieś larwy obrzydliwsze od innych. Broniłem się bez przekonania przed tą demonstracją, ale nim mnie poczęstowali sami degustowali, więc z lekkim oporem i ja wziąłem w usta osobliwości. Były tam liście nieco podobne do serc zajęczego szczawiu, dające nogom i płucom drugie życie, była kora tak goryczą przesączona, że przy pierwszej próbie zwymiotowałem, ale już wtedy zauważyłem, że moje ciało roztapia się w bezbarwną, przeźroczystą tkankę i tylko kropelki potu zdradzały jego obecność. Przez własną dłoń patrzyłem na świat, a ona nie stanowiła najmniejszej przeszkody. Starcy naprawili całe moje ciało, bo chyba nie umieli zatrzymać się na zwichnięciu i poczułem się tak zdrowy i silny, jak jeszcze nigdy.

Nauczyli mnie jeść i żyć bez pokarmu. Nauczyli unosić się nad ziemią, żeby nie kaleczyć stóp, gdy teren nieprzyjazny. Przez ogień iść i lód. Spać pod wodą, albo w marszu, gdy trzeba. Potrafili ciałem dyrygować i korzystać z niego, gdy tego potrzebowali. Traperskim zwyczajem jedli i spali na zapas, a gdy zapragnęli mogli skorzystać ze zgromadzonych zapasów. Każdy miał w kieszeni jakąś gałązkę, listek, czy drzewny obłamek na czarną godzinę, choć tam, w mateczniku znali wszystko i nie musieli nic nosić. Świętowali pełnie księżycowei – jak wilki. Wybierali szczyt bezimienny, szli, gdzie ludzi się nie uświadczy i noc pośród gwiazd spędzali. Nie zmuszali mnie, bym im towarzyszył, więc po pierwszej próbie odpuściłem kolejną.

Wtedy grzech mnie wziął we władanie. Pokusa samodzielności i ciekawość. Chciałem sprawdzić, czy to tylko omamy, czy ta kontrola nad ciałem jest rzeczywista. Wzmocniłem ciało i uczyniłem je niewidzialnym. Ze ścierpłym od goryczy językiem szedłem przez las w stronę wioski. Słuch prowadził mnie bezbłędnie. Węchem potrafiłem rozróżnić płeć domowników poprzez zamknięte drzwi. Wszedłem do pełnej izby i w kącie stojąc patrzyłem na kolację pełną rodzinnego ciepła życzliwości. Gdzie indziej do sypialni niepostrzeżenie się wśliznąłem, by wzrok nacieszyć nagością szykującej się do spania kobiety. Pachniała piżmem. Nim zasnęła bawiła się własnym ciałem do zduszonego krzyku, a kiedy zamknęła oczy… powtórzyłem ścieżki jej palców własnymi. Krzyknęła po raz drugi. Zdumiona szukała potem skąd pieszczota przyszła, ale mnie nie dostrzegła. W karczmie upiłem z kufla śpiącemu, bo poczułem pragnienie. Gdy wróciłem starcy już byli. Patrzyli podejrzliwie, ale o nic nie spytali, a ja milczałem, choć śmierdziało ode mnie tym piwem, a na palcach czułem lepki aromat kobiecości.

Ech! Za pierwszym razem były to figle. Potem złe we mnie zamieszkało na dobre. Brałem jak swoje wszystko, co mi się spodobało. Stawałem się coraz bezczelniejszy i cyniczny. Ze wzrostem doświadczenia moja pycha rosła tak szybko, że w końcu zdało mi się zbyt ciasno w mateczniku. Uciekałem do ludzi każdego wieczora, by wrócić, kiedy się wyszumiałem. Stałem się okoliczną gehenną. Wilkołakiem, który zbiera obfite żniwo. Starcy pobłażali, udając że nie wiedzą, a ja w swojej dumie pogrążony uwierzyłem, że jestem bezkarny. Jednak w końcu się wydało. Starcy usłyszeli rozmowę ludzką i poskładali do kupy fakty. A potem zasiedli do debaty. Nad kręgiem ogniska wymieniali myśli, aby osiągnąć wspólne stanowisko. Uciekłem. To był ostatni moment. Napchałem kieszenie zapasem roślin dających przewagę i uciekłem.

Gonili mnie bez pośpiechu, jakby byli przekonani, że dopadną mnie. Uciekałem w niewidzialność, w lewitację, błędne tropy podrzucałem i zasadzki za sobą stawiałem. Wszystko na nic. Byli mądrzejsi i nie spieszyli się. Znali mnie lepiej niż ja sam. Ostatnią nadzieją miało być Miasto. Wielkomiejski gwar, smród i ciasnota miały zabrać im przewagę i skazać na teren, w którym ja byłem doświadczony bardziej od nich. Tak sądziłem. Wybrałem Miasto pełne smogu i śmieci, cuchnące, gęste, kipiące spalinami wiecznych korków. Z metrem i koleją, z komunikacją miejską zakiszoną w pocie szczytów komunikacyjnych trwających ćwierć doby. A oni szli za mną jak ćmy do ognia. Bez ustanku i bez nerwowych ruchów osaczali mnie w Mieście. A teraz stoję jak samobójca na jednej z najwyższych kondygnacji i mogę dać krok, który mnie nie zabije chyba. Jeszcze zostało mi sił na tę ostatnią lewitację i zapewne osiągnę lśniący od świateł sąsiedni drapacz chmur. Ale to będzie już ostatni krok w chmury. Potem… będę znów tylko biednym, wystraszonym człowieczkiem, który może wyć własną bezsilność.

Idą. Czuję ich wszystkimi zmysłami. Nie mam sił uciekać. Niech się wydarzy…

16 komentarzy:

  1. Czysta energia, albo sam...duch?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. grunt, że siła i zmysły.

      Usuń
    2. Tu i teraz, ale jakby brak wiary, nadziei na więcej. Może w chmurach coś się zacznie (?)

      Usuń
    3. a może powinno się skończyć, skoro złe rośnie i apetytu nabiera?

      Usuń
    4. Młode "toto" więc troszeczkę rozrabia :)

      Usuń
    5. to karcer... izolatka. bo jak dorośnie, to narozrabia jeszcze więcej.

      Usuń
  2. Gotowy scenariusz na film. A mnie się marzy taki świat, tacy mędrcy i takie odludzie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. masz swoje odludzie i masz komu szykować dobra z natury. naprawdę nie trzeba daleko szukać. pomidor z własnego krzaka pachnie piękniej niż wszystkie sklepowe pomidory razem wzięte. połowa tych "czarów" opisanych zapewne rośnie tuż pod płotem - trzeba tylko spróbować.

      Usuń
  3. Ucieczka, z jakiego powodu??
    Starcy byli nie mili???
    Akceptacja własnego bytu jest najlepszym ratunkiem dla skaczących bez spadochronu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. starcy przestali być mili, kiedy dowiedzieli się jak bohater wykorzystał wiedzę. i postanowili ukrócić harce diabełka.

      Usuń
  4. ..tak to właśnie bywa, gdy 'tajemnych mocy' się nadużywa ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. szczególnie, kiedy się używa w niewłaściwych celach.

      Usuń
  5. Człek istotą zachłanną jest z natury, ile by nie dostał, i tak więcej jeszcze sam sobie weźmie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to prawda - umiar nie wygląda na cechę wrodzoną, ale można się tego nauczyć.
      maluszki są zachłanne i zaborcze, dorośli potrafią sobie jakoś radzić, jednak nie wszyscy.

      Usuń