wtorek, 31 stycznia 2023

Rozgoryczenie.

 

Czasami pozwalałem ciszy wybrzmieć w cieple domu i rozplenić się niczym perz na zagonie ogórków, gdy tylko wiosną spuścić go na chwilę z oka. Siadałem w fotelu na biegunach, patrzyłem na widnokrąg lekko nadgryziony gałęziami lipy rosnącej na podwórku i chylącym się ku ruinie parkanem z próchniejących desek. Wzrok kąsał zmierzch pojawiający się tak dyskretnie, że rzadko kiedy zdążyłem się z nim przywitać. Wtedy zza pociemniałych ze starości mebli dobiegał mnie ulotny śpiew świerszcza. Ukrył się nieborak przed jesiennymi przymrozkami i łkał rzewne wspomnienia dostatniego lata.

 

Zgodziłem się go przechować przez zimę. Pewnie udałoby mu się, gdyby nie rodzina chcąca mi pomóc w utrzymaniu porządku. Posprzątali sprawnie i do cna wszystko z poddaszem włącznie. A kiedy znów zapanował spokój – nie było już słychać świerszcza. Przykre. Zmierzch nie był już tak pluszowy i nawet skrzypienie wikliny nie potrafiło przywrócić równowagi. Samotność wgryzała się w zmarszczki i szeptała ponure wizje.

 

Mój świerszcz – tak o nim myślałem – zaginął. Zbyt wolno uciekał przed ścierką nasączoną chemią gospodarczą? A może został utłuczony szczotką i wymieciony wraz z pajęczynami i mysimi bobkami, które niechybnie leżały pod komodami i szafą. Myszy również kryły się przed chłodem w starej chałupie. Bez śpiewaka czułem się niedokończony. Jesień spłakana liśćmi i mżawką posępniała wraz ze mną i nawet czyste ściany zdawały się szarzeć, gubiąc kolory. Melancholia.

 

Niezwykłe, że tak niewielki uszczerbek mógł spowodować tak rozległe straty. Zima napadła na mnie i zniewoliła mnie przy piecu. Żeby przynieść opał z drewutni, musiałem walczyć z zaspami i mrozem. Wychodziłem najrzadziej jak się dało. Raz na dwa-trzy dni, wybierając chwile, kiedy słońce dawało choć złudzenie ciepła. Nosiłem drwa i rzucałem je wokół pieca aby przeschło, nie bacząc, że po jesiennych porządkach niewiele już zostało. Piec przekomarzał się ze mną i chwalił apetytem większym, niż mogłem zaspokoić. Pożerał każdą kłodę i szczapkę błyskawicznie. Chrupał i mlaskał jakby w życiu nic nie jadł.

 

Żeby nie popaść w obłęd wymyślałem sobie zajęcia pozwalające przetrwać choć kilka godzin bez świadomości pustki wokół. Przekładałem miski i talerze, czyściłem srebrne sztućce nieużywane od dawna. Strugałem z kory świątki i wieszałem je na ścianach. Kiedy wyschły i zaczynały pękać – wkładałem je do pieca, aby zawyły ostatni raz i ogrzały moja samotnię.

 

W pustej, porcelanowej cukiernicy znalazłem jakiś paproch i wysypałem go na pożółkłą gazetę stanowiącą rozpałkę do pieca. Długo siłowałem się ze wzrokiem przy niedostatecznym świetle. Wzrok miałem doskonały tylko w pogodne dni. Chmury i mrok nie pozwalały na wiele, nawet w elektrycznym świetle. Dlatego rozpoznanie znaleziska zajęło więcej niż chwilę;

 

- Mój świerszcz! – zdumiałem się – Jak wlazł do cukiernicy? Zahibernowała go zima, czy padł spryskany zagranicznym płynem czyszczącym?

 

Uzbroiłem się w okulary i uniosłem gazetę bliżej stołowej lampy. Świerszcz budził się do życia! Niesamowite odkrycie sprawiło, że niemal usiadłem z wrażenia. Nie zdawało mi się. Poruszył odnóżami raz i drugi. Czyżby ożył w cieple marnej żarówki? I jak u licha znalazł się w cukiernicy pieczołowicie wyszorowanej z pedanterią, która zdawała się zetrzeć nawet blady kolor z różyczek malowanych ręcznie na porcelanie?

 

Aby pozbyć się złudzeń, sięgnąłem po lupę. Nie przyznawałem się rodzinie, że w elektrycznym świetle, oko plus okulary, to nie wszystko. Aby dostrzec więcej, posiłkowałem się także lupą. Spojrzenie wyostrzone dodatkowym powiększeniem ukazało prawdę. Świerszcz ruszał się. Ba! Zaczynał nawet coś śpiewać. Problem leżał gdzie indziej. Owad był wytworem zaawansowanej technologii. Może padł mu akumulator napędzający mechanikę i dopiero pod wpływem ciepła żarówki znalazł resztkę energii by…

 

- No właśnie! Do czego zużywał energię? Leżał niemal bez ruchu ale śpiewał! Czyżby wysyłał jakieś sygnały? Zdawał raport komuś nieznanemu? A może wzywał na pomoc zmiennika?

 

Kciukiem stwardniałym od roboty zgniotłem robala… Robota… Intruza. Zdrajcę domowego miru. Usiadłem na fotelu. Przynajmniej on skrzypi poczciwie i jednoznacznie. Widnokrąg rozkołysany płozami fotela opadał się i wznosił monotonnie. Zamknąłem oczy. Straciłem złudzenia. Nawet świerszczom nie potrafię już zaufać. Nigdy.

8 komentarzy:

  1. Ale dlaczego? Przecież Swierszcz niczego złego nikomu nie zrobił...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. był elektronicznym szpiegiem. mikro-dronem przekazującym na zewnątrz co dzieje się w środku.

      Usuń
  2. Dzisiaj nawet sobie nie mozna ufac. Poniosa nas nerwy (o co nietrudno) i wio... kolokazja

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. trudno żyć bez nerwów. a świat pląsa taki taniec który nie pozwala na obojętność. nawet kibicom z zaścianka.

      Usuń
  3. Moja cykada- samiczka grała za głośno na swojej błonie dziewiczej, drażniąc przyszłego kochanka. Była jakieś 500 metrów ode mnie, ale co to dla harcerza. Zanim z nią wróciłem bekon na patelni dojrzał. Uśpiłem ją szybkim zanurzeniem w kompocie z gruszek i na patelnię. Na samce nie poluję, są mniej mięsiste i nie mają chyba błony.
    brat Stefka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. koneser błon? a to tylko sztuka na raz. pięćset metrów to spory dystans dla tak małej porcji białka.

      Usuń
  4. Z tymi świerszczami to teraz różnie się dzieje. Kiedyś grzebałem sobie w szufladzie i też znalazłem świerszcza... A właściwie świerszczyka - takiego ubiegłowiecznego, na wzór skandynawski ukształtowanego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wyrzuciłeś? teraz już można mielić suszone i dodawać do mąki albo do pizzy. dopiero co wprowadzono przepisy regulujące przydatność do spożycia rozmaitych drobiazgów.

      Usuń