sobota, 18 stycznia 2025

Wojna domowa.

 

    Kurz. Całkiem nie antyczny, więc nieatrakcyjny wcale. Robił to, co kurz potrafi najlepiej, czyli zalegał. W chwilach frywolności kurzowi zdarzało się wirować, jednak gdyby od niego to zależało, wolał oddawać się medytacjom oblegając powierzchnie płaskie z wytrwałością kolonizatorów. Czasem coś się doń przykleiło, czasem gęstniał. Cichy był bardziej niż kościelna mysz, więc nie angażował słuchu i wydawał się nieszkodliwy. Domowy kurz, w przeciwieństwie do budowlanego był miękki, pluszowy. Nieszkodliwy. A jednak doczekał się! Wypatrzony przez wyćwiczone damskie oko, został nazwany i skazany na unicestwienie.


    - Stefan! - głos wibrował oburzeniem zasługującym na świętość – Zrób coś. Natychmiast.


    Stefan, czyli ja, pod wpływem wieloletniej praktyki w kontaktach międzyludzkich ze szczególną intensywnością ćwiczonych na mojej Małgosi powstrzymałem się od prozaicznych pytań. Zamiast tego, podniosłem lędźwie, albo to co jak sądziłem nimi jest. Rozejrzałem się niczym peryskop pośrodku oceanu, aby namierzyć/osaczyć i zlikwidować wroga, lecz ten… był chyba niewidzialny.


    - Gdzie on? - zapytałem z rozpaczy, licząc na wsparcie optyczne ze strony żony, która w naszym związku była także oczami.


    - Wszędzie – Małgoś omdlewającą dłonią wskazała wszystko i nic jednocześnie. Tak potrafią wyłącznie wyrafinowani stratedzy.


    Z braku jednoznacznych wskazówek poprawiłem umundurowanie – znaczy, gacie naciągnąłem tak, że aż w kroku zaszczypało, a następnie ruszyłem po stereoskopowe wzmacniacze widzenia.


    - Wolniej! - krzyknęła moja najmilejsza – Jak się tak kręcisz, to się podnosi!


    - Ale jak – zaskoczony, ale jednak poruszałem się dalej w spowolnionym tempie, jakby to była powtórka efektownej bramki.


    - W kółko – żachnęła się na moją ignorancję w dziedzinie ruchów podnieconych drobin. - Wiry widziałeś?


    - Widziałem.


    - Więc nie wzbudzaj w nich chęci do przemieszczania się, bo ciężej będzie wyłapać.


    Stanowisko dowodzenia założyła w naszej sypialni, tworząc na łóżku wał ochronny z pościeli i usiadła wewnątrz – piękna i nieprzysiadalna. Bruzdy na twarzy sugerowały, że opracowuje błyskotliwy plan kontrataku, przeciwnatarcie.


    - WSW – zakomenderowała – i kieliszek wina. Białe i schłodzone.


    Co to WSW, wie każdy, kto ukończył służbę wojskową, czyli wiadro-szmata-woda. Nim mrugnęła wystarczającą ilość razy, by obudziła się jej niecierpliwość byłem już przygotowany. Zwarłem szyki (znaczy pośladki), wciągnąłem brzuch na tyle, na ile się dało i stanąłem za wiadrem, w drugim szeregu. Uzbrojony w lampkę wina byłem gotów na szturm, a nawet długotrwałą okupację. Małgorzata (w chwilach oficjalnych i pełnych napięcia występowała pełnoskalowo, dumnie i nie pozwalała sobie na miękkość Gosiaczka, czy coś w tym stylu) schłodziła nadwyrężony komendami przełyk białym półsłodkim i wskazała, gdzie powinienem uchwycić przyczółek.


    - Zacznij tutaj! - wskazała na TV, bo ten działał na kurz jak grawitacja na jabłko spadające z drzewa.


    Zacząłem. Lustro monitora nabrało głębi. Idąc za ciosem przetarłem komodę, pobliskie półki, podłogę. W sumie wyeliminowałem wroga z kubatury z grubsza metr sześcienny. Biła brawo. Ostrożnie, żeby nie wzniecić reakcji. Dla kontroli pstryknęła pilotem i monitor rozjaśnił się jak gęba kloszarda, któremu ktoś w kapelusz rzucił tłuściutki banknot. Nieskalany nalotem monitor wzbudził akceptację mojej pięknej, więc podała mi pusty kieliszek prosząc o kolejny, a kiedy uzupełniłem niedobory, wskazała następny kwadrat.


    Nim sprzątnąłem sypialnię, jej humor poprawił się i sięgał już odmiennych stanów świadomości. Przełączyła kanał na muzyczny i kiwając głową tańczyła nie wstając z okopów.


    - Chodź! Zatańczymy – zaproponowała figlarnie – Dawno nie tańczyliśmy, a przecież lubisz.


    Rzuciłem broń ręczną, nożną, białą i każdą inną. Z braku innego, otarłem dłonie o materiał pocący się na moich pośladkach i wyciągnąłem ręce w stronę Małgosi. Wstawała z okopu niezbornie, z figlarnym błyskiem w oku. Czy wspomniałem, że miała na sobie mniej materiału niż ja? Uwielbiam tę moją Gosieńkę. Wróg musiał poczekać. Choćby i do końca świata.

5 komentarzy:

  1. Epicko! Miłość i ironia wygrywa!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. do kompletu - epopeja codzienności w odcinkach. jak już wspomniałem kilka kawałków już popełniłem w podobnym stylu. do tych, wymienionych wcześniej przypomniał mi się jeden zapomniany o szukaniu pracy.

      Usuń
  2. Wspaniale napisane. Cóż, codzienność jednak może być szczęśliwa, choć wydaje mi się to tak nierealne i obce.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wirujący kurz kojarzy mi się z takimi malutkimi karuzelami dla rozbawionych roztoczy.

    OdpowiedzUsuń