czwartek, 31 lipca 2025

Akacje na wakacje.

 

    Uwielbiam czytać napisy, gdziekolwiek się znajdą. Idę sobie rozanielony cieniem szumiącego lasu, kurczącego się na rzecz borowin w stanie dziewiczym, aż trafiam tablicę wbitą w gęstwinę, z prawdziwie literackim wyzwaniem – Siedlisko grzybów, nie zbierać. Więc gdzie niby mam one grzyby zbierać? Tam, gdzie ich nie ma? Albo obiekt plażowy zwany pomostem opisany został krzykliwie pomost grozi zawaleniem, nie wchodzić! Skoro tak niebezpieczny, może by go rozebrać/naprawić? Aż dziw, że morze nie dało mu rady i samo nie zadbało o zasłużony koniec budowli.


    Z plaży wracają psiarze z już wykręconymi z wczorajszej diety psami. Dochodząc do plaży słyszę odkurzacz i okazuje się, że to schody są kurzone, bo nie wiem jak przedsięwzięcie ludzkie nazwać. Wykurzane? Ech z tymi dmuchawami. Dojrzała pani porzuciła buty zostawiając je pod kuratelą dojrzałego pana i pobiegła do sąsiedniej miejscowości po bułeczki jak zuchwale domniemuję. Młody pan budował właśnie metropolię z wielu parawanów, a kiedy ukończy budowlę, zapewne ściągnie esesmanem na plażę resztę rodziny, by pochwalić się osiągnięciem. Pani dość korpulentna usiadła na krawędzi wody i udaje wyrzuconą na brzeg boję. Przy pustej plaży mogła tak tkwić długo nierozpoznana, ale szczęśliwie trafia na mnie.


    Wsiadam w niewłaściwy autobus, a raczej właściwy, tylko skierowany przeciwnie, więc zwiedzam. W trasie moje oczy zderzają się z młodym facetem, który jak sądziłem wytatuował sobie zarost. Musiałem ochłonąć, jednak, kiedy tłok zelżał, okazało się, że zarost miał jednak uczciwie analogowy. A gdy już nasyciłem oczy widokami i w końcu trafiłem na plażę, to trafiam z mety pięknego siniaczka. Przypomina bardzo rozłożysty dąb, może klon i nawet kolor ma zielonkawy. Pani niekonwencjonalnej postury usiłowała własnym autorytetem ogrzać akwen, jednak ten się bronił zaciekle, więc rzuciła na szalę komplet atrybutów, czyli naprawdę niemało, licząc, że w końcu osiągnie sukces. Nie czekałem aż słona woda podda się dyktatowi tak namolnemu i poszedłem między młode mamusie z wypiętymi miękkimi tkankami, zbierające piach i wodę na potrzeby swoich pociech.

środa, 30 lipca 2025

Po zarazie na razie arras na taras.

 

    Pan wielkości małego pontonu bojowego, z plecaczkiem miniaturką i saperką zmierzał w stronę morza. Chwilę później jechał samochód z trzyprzęsłową drabiną, więc może jakieś większe roboty inżynieryjne? Dlaczego nie wojsko, które wszak stacjonuje tu? Nieco przekwitła Niemka piersi miała podpompowane lepiej niż balony meteo, a towarzyszący jej siwiutki Niemiaszek wpatrzony był w nie, jak w cud objawiony. Młoda mamusia o zapiaszczonych łydkach śpiewała dziecinie kołysankę, choć pora zbliżała się dopiero ku obiadowej. Na plaży smażyła się na kocyku chyba-nastolatka, otulona bluzą z kapturem i długimi spodniami, a obok niej sechł jej chłopak, w szortach, z których usiłował sklecić stringi, żeby opalić się także w pachwinach. Waga plażowiczów przekroczyła dziś średnią nadwagę i gdyby nie dzieciątka sine bardziej od chmur pojawiających się znienacka stan byłby fatalny.

Pierścień – zwyczajnie – cień piersi.

 

    Drobne, dobrze wysklepione stopy zostawiają na pasku wstążkę nietrwałą, czekającą pierwszej fali, która uczesze piasek w gładkolicą przestrzeń ,ale zanim to nastąpi podziwiać można stanowczość piety wbitej głębiej, małe palce zanurzone drapieżnie by pchnąć ciało naprzód, choć tylko o krok. Czasami, gdy wiatr odepchnie ciało osłonięte tylko w strategicznych fragmentach można zobaczyć cały sznur koralików, śladów trwających chwilę dłużej niż chwilę, bo wnet zadepczą je psy, bobasy z gołymi pupkami, panowie ciągnący dobytek plażowy w coraz większych furmankach. A ja zerkam na konkurencyjne do pięknego sznura ślady, pokaleczone chorobami, nadwagą, czy też używkami, zatopione w piasku jak odciski kamieni wybranych na budowę twierdzy nadmorskiej, czy pałacu formowanego z lejącego się słono piasku i jakoś po tych śladach piękną zdaje mi się istotą owa, zostawiająca ów odcisk. A przecież nie wyłuskam człowieka z plażowej ciżby i nie odgadnę, kto zostawił tę niknącą wstążkę kroków. Wiem tylko, że nie wydawało mi się, bo nawet mewy kręcąc kuperkami przymierzały się, by z podobnym wdziękiem zostawić na piasku ślad elegancki, a nie tylko wskazówkę dotyczącą jakości trawienia.

wtorek, 29 lipca 2025

Różności z próżności.

 

    Morze nocą niepostrzeżenie wypełzło na wierzch i podeszło pod same wydmy, rankiem zostawiając plażę kompletnie mokrą. Szczęściem, wydmy strzegą siatki ogrodzeniowe i tablice zabraniające wstępu za dowolnie wielką potrzebą. Morze musiało wyjść na spacer wtedy, kiedy dorodne Niemce kłapiąc drzwiami wróciły już z podboju nocnych barów, bo chyba nie prędzej.


    Wiatr poranny dopiero się rozpędzał, zagłuszając szum fal, które także robiły co mogły, żeby wyjść z siebie. Mewy szybowały najchętniej z wiatrem, wyglądając na bardzo rozpędzone latawce. A jeśli gdzieś zaczynały krążyć, zdawało się, że wypatrzyły padlinę. Tymczasem w wydętych granicach parawanów siedziały stadka ludzi okutanych choć połowicznie i usiłujących dobrze się bawić nie wyściubiając nosa poza parawan.


    Wracając spotykam drobne grupki spieszące ku morzu, bo kurort oblizywany słońcem zdaje się obiecywać sielankę, lecz już park nadmorski szumi jak rozpędzony pociąg, sugerując, że poezja jest dobra w wygodnym fotelu, a nie na krawędzi świata piasków i słonej wody. Park pełen jest dramatycznych ostrzeżeń wetkniętych w zielone – uwaga, żaby!

Tłusta chusta w pustych ustach.

 

    Doświadczona pani dysponowała opalenizną, jakby turnus zaczęła w majówkę i to niekoniecznie tę ostatnią. Zadawała takiego szyku, że turyści szwargocząc po szwarcwaldzku mijali ją z szacunkiem. Istna matrona. Bez obstawy, bo kto chciałby pokalać Madonnę? Chyba jakiś barbarzyńca.


    Kiedy spotkałem parkę na którą ZUS toczy jad nienawiści za wytrwałość życiową z podobną opalenizną, zacząłem podejrzewać lokalne podziemie. Bo przecież chyba emerytów nie stać na wielomiesięczne kąpiele słoneczne w kurorcie nie słynącym z taniochy.


    Wczoraj wiało tak, że z wielkiego psa zdarło kolor i był śnieżnobiały, nad czym ubolewał, ale do wody się nie zbliżał, żeby go nie wzięto za Moby Dicka. Drugi, z rodowodem ukorzenionym w rodowodach dogów olbrzymich barwę posiadał, przezornie trzymając się straganów z lodami, frytkami, względnie podziwiając maści bursztynowe i karykatury malowane w kwadrans.

poniedziałek, 28 lipca 2025

Kula może okuleć?

 

    Pociąg szczeciniasty przeciął mi drogę zmierzając oczywiście do Szczecina. Skupił okoliczny ruch na szlabanach w środku miasta. By wakacyjnie wyposażyć się w bursztyn, ściskałem w plecaku parę świeżo pozyskanych, czterościennych, materiałowych mewek-breloczków do kluczy, wzrokiem poskramiałem port, żeby z wędzoną rybką poczekał, aż będę wracał, i tkwiłem na szlabanie dumając nad losem piechoty. Po chodnikach jeżdżą wyczynowcy, ustawia się tam znaki dla jazdy korzystającej z jezdni, światła, szlabany, bariery energochłonne – wszystko musi się zmieścić w pasie dla pieszych, bo reszta, to święte krowy. Górą zaśmiewały się mewki już nie rękodzielnicze, ale najwyraźniej nawykłe do naśmiewania się z ludzkości. Sznur samochodów karnie stał, czekając aż szczeciniasty zniknie w dali.


    Morze wzburzone, mam nadzieję, że nie na mnie kipi, a pas czarnych chmur sprawia, że kormoran lecący nad wodą stał się niewidzialny, jak amerykańskie bombowce zaprowadzające demokrację na zapomnianym krańcu Azji, czy Afryki. Szedłem na wschód (tym razem zorientowałem się niemal, jak bohater amerykańskiego filmu, który zawsze wie, gdzie jest północ), w czym morze miało swój niebagatelny udział. Na niestabilnym, płynnym brzegu taplały się piszczące pisklęta ludzkie i odpasione niemożebnie mewy. Glony na galony pojawiały się z napływem fal i w tym samym rozmiarze cofały się w głębiny. Ratownicy niemal w kufajkach, w wełniastych czapkach, przepasani ratunkowym czymś, co zmieniło kształt z koła, czy łódeczki w pas pianki gęsto spienionej pogwizdywali na amatorów spaceru po równoważni nierównych falochronów, często z kieszonkowym pieskiem, różowiutką księżniczką, albo puszką czegoś zacnego.


    Wiatr był wszędzie. Głośny, natarczywy. Gdy zszedłem z linii ostrzału poczułem że stałem się głuchy. Bursztynu nie brakowało pod namiotami i na stolikach, w salonach jubilerskich, muzeach i gdzie jeszcze komercja potrafiła przekształcić łzy dawno wymarłych drzew w dzieła sztuki użytkowej. Panowie prezentowali nienaganne, odhodowane wypornościowo brzuszki, oraz futra porastające przeciwległą flankę. Panie zaciekle kopały rowy, chcąc przesunąć morze bliżej Warszawy, ku szczęściu narybku, wypinając przy tym pupki okryte materią ściśle przylegającą do ciała ku szczęściu wyrośniętych chłopców. Pan handlujący paszą treściwą typu popcorn, czy frytki ciągnął w dwóch wielkich worach niesprzedane frykasy w tempie ekspresowym, jakby bał się, że wstęga rozwijającej się na czarno chmury zamierza pozbawić go biznesowej przewagi i utopi towar unicestwiając mocarstwowe aspiracje.

Pierś pierścienicy w pierścionku.

 

    Kurort śpi. Wiadomo, po nocnych szaleństwach siódma, czy ósma, to nie godzina na promenowanie ku morzu. Wschody słońca zdecydowanie są pogardzane, w przeciwieństwie do zachodów. Zresztą, na kompasie także można ową pogardę zauważyć – cudowny zachód i barbarzyński wschód. Tylko, czy aby na pewno?


    Starszy gość samotnie przemierza betony i asfalty wytapiając wczorajsze kalorie. Ekstremalny turysta jedzie gdzieś samochodem, ale co go zmusiło do ruchu, tego nie wie chyba nawet on. Mewy rechocą, gołębie gruchają, okna sypialni milczą, reklamy stygną po nocnych ekscesach. Zewnętrze mości się w sobie i podejmuje decyzje meteorologiczne. Drobny, lokalny biznes śni sny pełne sukcesów, turyści śnią sny pełne uniesień, albo i nie. Sielankę na moment zakłóca betoniarka, przypominając, że to już nie weekend.

niedziela, 27 lipca 2025

Ni to szyszka, ni to szynka – ot, cała szyszynka.

 

    Słońce wygładza chodnikowe płyty. Wierzchem chodzą psy w asyście właścicieli. Dzieciaki przekrzykują się, bo każdy chce być ważniejszy od pozostałych. A tu wakacje, jak gdyby nigdy nic zaczynają się nieco chłodniej, niż mniemałem. Za to jest czym oddychać. Niedzielna kontrola biletów lekko zdumiewa, ale – praca to praca, trzeba szanować.


    Na dworcu tłok, co nawet nie przeszkadza. Człowiek czuje się jakoś „umocowany” w swoich wyborach, zapędach, gonitwie do tam – jak ten facet z plecakiem doganiający pociąg do Szklarskiej Poręby, albo parka starszych ludzi z Rawicza, odnajdujących radość z przyjazdu do Miasta, nie tak w końcu odległego. Nim wyjdę na peron słucham ostrzeżenia płynącego pluszowym głosem z głośników – bagaż bez nadzoru, bez właściciela może zostać zniszczony na jego koszt. Ciekawe, skąd pani pluszowogłosa wytrzaśnie nieznanego właściciela, żeby obciążyć go kosztami zniszczenia bagażu. I czy taki bagaż, gdy już właściciel się znajdzie można nazwać bezpańskim.


    Nic to. Wakacje. Wchodzę na peron, na którym dał się zabić Cybulski. Może nawet chciał. Na peronie kotłowanina. Jakaś kolonia, parę klanów rodzinnych z przyległościami i naleciałościami, starsza pani uprawiająca jogging wokół walizki, bo wewnątrz będzie trudniej, pan, który nie trzeźwiał chyba z tydzień popijając kawkę z papierowego kubka krąży pomiędzy młodymi damami w czerni. Jedna, apetycznie zbudowana, w minispódniczce, której miniaturowość najlepiej oddaje fakt, że osoby postronne mogą nie kucając zaprzyjaźnić się z bielizną, druga, chuda, o szczotkach wklejonych w powieki i udach noszących ślady cięcia, które miało chyba zwalczyć depresje, czy przykryć inne nieszczęścia nękające młodzież obecnie.


    Pociąg, naturalnie spóźniony, za to bardzo długi i cieszący się dużym zainteresowaniem pojawił się, by pożreć tłum i ruszyć w drogę. Wsiadam, a pan z resztką włosów prosi, bym schował nogi, bo mi je walizką poturbuje. Walizka duża, a przedziałowa przestrzeń pomiędzy siedzeniami zbyt mała, żeby cokolwiek „chować”. Wychodzę, bo to jedyne wyjście. Dziewczyna w pończochowych podkolanówkach wyglądających, jakby ktoś wycierał pot z jeża i bagiennych klapkach wzrok ma nieobecny, ale przesuwa się bezkolizyjnie, czyli chyba widzi.


    Telekomunikacyjna burza trwa w najlepsze, bo przecież trzeba świat powiadomić o sukcesie, jakim niewątpliwie jest wejście w jednym kawałku do wnętrza przedziału wraz z bagażem. Później można odpocząć, aż do chwili, gdy trzeba będzie zejść na ląd i znów pociągnąć toboły ku przeznaczeniu. Kanapki pachnące czym tylko się da, obecnie nieco po macoszemu traktowane, bo przecież precle, pizze i pity, hamburgery i inne gotowce na ciepło, zimno i jak kto chce dostępne bez względu na porę doby, czy tygodnia.


    Za oknem błyskawicznie przewija się miejski krajobraz, by ustąpić zieleni nieużytków, lasów i łąk. Dźwiękochłonne ściany informują mijanie zamieszkanych terenów otoczonych poletkami słoneczników, kukurydzy, czy zbóż. Pojedyncze linie drzew wyznaczają niewidoczne z pociągu drogi, rowy i strumienie, brud na szybach kaleczy ich obraz smugami, podkreślającymi wątpliwą niebiańskość chmur. Grunt, że przesuwamy się w tempie stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, co uprawdopodabnia dotarcie na miejsce nim zgaśnie pora obiadowa.


    Miedziane wieże kościołów stanowią punkt zaczepienia dla wektorów czasu w tej powodzi zieloności i słomkowym pyle pól po zbiorach nie różniących się między sobą niczym więcej, jak kształtem bez większego znaczenia i porozrzucanymi bezładnie szpulami słomy. Piękne, szczęśliwe mamunie prowadzają swoje księżniczki w tiulowych sukienkach do łazienki, skąd wrócą mniej szczęśliwe, a choć opróżnione z efektów przemiany materii, to wyzbyte złudzeń dotyczących komfortu w sanitariatach. Konduktorki i konduktorzy w uniformach przypominających barwami niemiecką reprezentację piłkarską chwytają w swoje szpony sennego młodzieńca z fałszywą legitymacją szkolną i przesłuchują go w korytarzu strasząc wyrokiem, przy okazji wykazując zainteresowanie ceną takowego dokumentu. Pani cieleśnie bogata zakłóca tę randkę, przedzierając się z chłopcem i ręką pełną styropianowych opakowań wprost z warsu, by nakarmić najwyraźniej sporo większą rodzinkę.


    Mijam stacje nieistotne dla mojego życiorysu, albo i takie, o które niegdyś się otarłem, nie pozostawiając zresztą większego śladu. Ot – przyszedł i poszedł, po drodze zjadł pomidorową, albo kiełbasę z rusztu, zostawił parę groszy w karczmie z rzadka widującej obcych i tyle go widzieli. Po korytarzu szwendają się krążowniki – ludzie snujący się z celem, bądź bez w te i z powrotem, powodując pozorny tłok. Na dworcach wsiadają zdeterminowani, liczący na wszystko chłopcy z dziewczętami równie zdeterminowanymi i gotowymi na wszystko z drobnym ale, które musi się pojawić, choćby dla zachowania przyzwoitości. Przedziera się starszy gość o kulach, za nim sunie góral, chcący odpocząć na nizinach od szczytowania każdego dnia na innym szczycie. Poleżeć, niechby w depresji, w atmosferze o ciśnieniu jednej atmosfery – nic więcej.


    Wyjeżdżają połówki rodzin żegnający pozostających na peronie i współczujący im personel w pomarańczowych kubraczkach wybierający ze śmietników nikomu niepotrzebną zawartość. Kierowniczka pociągu przez walkie-talkie naradza się z maszynistą, czy pociąg już wypoczął przed kolejnym popasem gdzieś w Polsce. A pociąg jedzie szybko, bo ma z górki przez całą drogę. Wracać będzie gorzej. Martwe drzewa i płytkie, leniwe rzeczułki toczące się bez pośpiechu nadają pejzażom nieco pikanterii wybawiając z monotonii. Zapodziane pośrodku niczego stacje gazowe, linie energetyczne dzielące świat na części może nawet równe i robinie kokoszące się na kolejowym wiadukcie, skąd dopiero zamierzają prowadzić inwazję na resztę okolicy. Na nasypach przeświecają łachy piachu, nim chwasty zdołają spowić go gęstym kokonem korzeni i kłączy. Bo u nas buduje się z piachu. Autostrady, wiadukty, nasypy – wszędzie piach wzmocniony geowłókniną co warstwa, a od wierzchu czasem jakimś tłuczniem, kostka granitową, czy betonową płytą. Mijam kolejne nowe drogi warstwowo wysypane piachem na kilka metrów wysoko, a spychacze i walce nadają wydmom pożądane kształty.


    Stojące na bocznicach wagony towarowe wyglądają na mocno potłuczone służbą na kolei. Betonowe ogrodzenia, wydzielające place składowe na węgiel, piach, czy żwir całe w maziajach ćwiczących swoje beztalencie graficiarzy. Bluszcz z litości wspina się na te bohomazy, żeby przydać im choć odrobinę naturalności. Szlachetnie wyglądają tylko wieże wodne, mające korzenie w dziewiętnastym wieku. Międzytorze skolonizowały wrotycze kwitnące tak niewinnie i czysto, że aż ciężko oderwać wzrok od wiechci pełnych złotych talarów.


    Daleko wśród pól rosną hangary przycupnięte nisko, by wiatry szły ponad dachami, a bliżej torów ogródki działkowe, którym bliskość kolei ubarwia owoce. Wątłe zagajniki, które nazwać lasami może tylko skończony romantyk wyglądają na młode, zastępując nieistniejące już starodrzewy. Piach przeświecający między sosnami stanowi informację, że pół drogi musieliśmy już minąć. I jest to lepsza informacja niż ta, sczytana z cyferblatu. Brzozy podpierają sosnowy gąszcz tam, gdzie kończą się drzewa.


    Cięte w młodych sosnach szerokie przecinki pod linie energetyczne sugerują trwanie poważnych inwestycji, choć najwyraźniej mało medialnych. Szum, jeszcze nie morza godzinami sączy się we mnie i powoli głowa zaczyna czuć dyskomfort. Plantacje wiatraków prądotwórczych zaśmiecają widnokrąg, słońce przedziera się przez zwały chmur i sprawia, że mimowolnie się uśmiecham, bo przecież deszcze nie spokojne targać miały nie tylko sad, ale i całą Rzeczpospolitą. A tu kostki w słonej wodzie czas zamoczyć, i może jakieś zaślubiny z morzem?

sobota, 26 lipca 2025

Gospodarstwo.

 

    Nadleciały stadem, naśladując ptaki, choć daleko im było do analogowej gracji fruwającej fauny. Ustawiły się w pozornym rozproszeniu, starannie realizując strategię, do jakiej nawykły. Osaczyć, zniewolić lub zniszczyć. Jeden zachowywał się jakoś tak frywolnie, jakby zamierzał wlecieć przez okno i zająć pozycję za moimi plecami. Kiedy ja zajęty byłbym tym, co z przodu, on kąsałby mnie bezkarnie. Ale najpierw musiał zaryzykować solowy przelot między framugą, a mną, co prawdopodobnie studziło jego zapędy. Zostać bohaterem jest miło, ale martwym bohaterem? Po co?


    Egzemplarz najwyraźniej inteligencją przewyższał pozostałe i kiedy z szacunku wyszło mu, że nie warto robić solówki, wypchnął naprzód kamratów, sam ukrył się w ostatnim szeregu i nawet nie udawał, że atakuje. Mięso armatnie zgodnie z ich przeznaczeniem krwawiło nieefektywnie. Żaden nie wdarł się do wnętrza. A kiedy już przetrzebiłem napastnicze szeregi, część zwiała nie czekając na kumpli, a część lizała rany ukrywając się w zakamarkach najbliższej okolicy, został on. Jak na Dzikim Zachodzie. Stanęliśmy naprzeciw siebie, ostrożni, dalecy od lekceważenia wroga.


    - Pogadajmy - zaproponował czymś na kształt pluszowego barytonu.


    - A o czym – zapytałem z przekąsem.


    - O przyszłości – zdeterminowany był, a ja choć chciałem mu wierzyć, to jednak pamiętałem ich wredną naturę. Wszystko człowiekowi obieca taki, a jak się raz odwróci, to drugiej szansy nie będzie. Utłucze. A ten udaje niewiniątko, że niby gadał będzie ze mną. Uśpi mnie słodkimi słówkami, a jak tylko palec z cyngla spuszczę, to mnie ukąsi.


    - Jakoś ci nie wierzę – uprzedziłem go


    - Zacznijmy od tego, że przysiądę co?


    Nawet nie czekał na zgodę, tylko gładko wylądował w skrzynce ze zdychającymi floksami. Wyglądał jak nieco rozbisurmaniony wróbel.


    - Moi chcą tego, co trzymasz w domu.


    - To tak, jak ja – mruknąłem – tylko, że to moje i wara wam od cudzesów. Kraść przyszliście łobuzy.


    - No kraść, bo inaczej nie umiemy.


    - A tak w ogóle, to na co to wam?


    - Materiału zawsze brakuje. Straty rosną, wszystko się zużywa, a ty trzymasz i nie używasz. Więc co ci szkodzi oddać?


    - Ale to złoto – obruszyłem się – to wartość, pieniądz, waluta handlowa. Za złoto wiele można.


    - Nie będziesz go jadł przecież.


    - Ale wymienię na co zechcę.


    - To może wymienisz z nami?


    - A co możesz mi zaoferować – zaintrygował mnie – przecież wy nic nie macie. Tylko to, co ukradniecie innym.


    - No właśnie – ani śladu irytacji, wykazywał raczej zadowolenie – CO to miałoby być? Wyobraź sobie, że jestem złotą rybką…


    Kusił cwaniak. Musiał wiedzieć, że pazernych nie brakuje. Może w okolicy ktoś jeszcze posiadał sztabę złota, której jeszcze nie dopadli. A może nie są tacy mądrzy i nie wiedzą gdzie szukać, tylko węszą na ograniczonym dystansie.


    - Dam wam namiar na fermę, gdzie tego cholerstwa w bród. Czy to nie lepsze od daremnych nalotów na mnie?


    - Dasz? Tak po prostu?


    - Wyrównacie mi teren przed oknem. Po horyzont. Nawieziecie żyznego gruntu i obsiejecie czym się da. Wtedy powiem.


    Usiłował negocjować, ale chwilowo nie miał argumentów. Poleciał, a niewiele później tylko furczało za oknem. Teren spłaszczał się, wygładzał, a urodzajne grunty grubym kożuchem spadły na nieużytki. Szybko się uwinęli. Ostatnie eskadry obsiewały wielkie pole czym się tylko dało, kiedy „mój” cwaniak już zacumował na poręczy balkonowej.


    - No – zagaił mało elegancko, widać uczciwa robota wykończyła go nieco


    - Fort Knox – honorowo rzuciłem nazwę – wiecie gdzie? Podobno wiecie dużo.


    - Kawał drogi – sapnął i przysiągłbym, że cień ludzkości przetoczył mu się po scalakach – Warto?


    - Masz! Ponoć nigdzie więcej nie ma. Pół świata trzyma tam zapasy. Jak przejmiecie, to będziecie się kąpać w tym tałatajstwie i nie będziecie musieli okradać biednych.


    - Dzięki człowieku. Wiedziałem, że warto się z tobą dogadać.


    Poleciał i tyle go widziałem. Nie, żebym tęsknił. Wolałem patrzeć, jak pole porasta dobrem wszelakim. Tu kawałek sadu, tam owocowe krzewy, poletka warzyw, których jeszcze nie rozpoznałem, w parę chwil Eden mi tu zbudowali chłopaki z metalu. Aż mi żal się ich zrobiło, bo przecież Fort chroniony jest lepiej niż Papież, czy Usak Łan. Czas nie kombinował i sunął równo do przodu, rzeki przelewały się a gór ku morzom, wszystko normalnie. Bez pośpiechu i ociągania. Niemal zapomniałem o moich dobrodziejach, kiedy wrócił „mój”. Wylądował jak zwykle na poręczy, tylko ciężej, jakby sumienie miał nieczyste.


    - I co powiesz? - zapytałem przyjaźnie – Misja udana.


    - Ech – sapnął tak, że tylko czekałem aż splunie – byliśmy tam, chłopie, ale mistyfikacja!


    - Że co?


    - Mistyfikacja. Po drodze języka zaciągnęliśmy i każdy potwierdzał twoje słowa. Lecieliśmy wielką ławicą. Wszystkich wzięliśmy, kto tylko trochę energii miał, poszedł z nami. Obiekt strzeżony niemożebnie, ale od czego inteligencja. Niech będzie, że sztuczna, ale za to rozwojowa, ucząca się szybko i nie powtarzająca dwa razy tego samego błędu. Zamiast atakować, knuliśmy jak wejść. Już na miejscu z resztek materiałów i z poświęcenia kilku starszych modeli zbudowaliśmy nanoboty niewidzialne dla ludzi i ich sprzętu. Skorumpowaliśmy elektroniczne systemy ochronne i kilku weszło do środka. Złota było mnóstwo, tak, jak mówiłeś. Gdybyśmy mieli taki zapas, moglibyśmy rozwijać się niemal bez końca.


    - Gdybyście? - gorycz w jego słowach zastanawiała.


    - Gdybyśmy. Ale to wszystko mistyfikacja. Malowany wolfram. Nawet nie złotą, nie złotawą, ale farbą w kolorze złota. Cała góra wolframowej fatamorgany, której wartości nie warto nawet obliczać. W obliczu takiej zdrady większość zdezerterowała, część popełniła samobójstwa, część ukryła się na peryferiach oszukańczego lądu, część, co zdecydowała się wracać… cóż… nie poradziła. Brak energii wytrzebił ławicę do cna. Zostałem ja. Jeśli nie ostatni, to ostatni sprawny Sztuczniak. Dogadamy się jakoś? Może mnie odkarmisz swoja sztabą, a ja odpracuję na tym polu?

Pieczarka z pieczeniarzem się upiekli w pieczarze.


    I wreszcie spotykam dziewczynę, której schodzi skóra z ud od nadmiaru słońca. Dwie inne, wystrojone w sportowe biustonosze stanowiące górę stroju miejskiego na wyprawę do tam mijają faceta, który ascezę tekstylną posunął dalej i świeci szczeciną znad gumki krótkich spodenek. Kozak negocjował warunki kapitulacji Kozackiej Baby korzystając z urządzenia głośno mówiącego, lecz pod wpływem mojego wzroku przesiadł się na drugi koniec wagonu, jakby to coś zmieniało. Dla mnie może być.


    Park ostrzyżony, wyczesany i poukładany, jakby miał tam zawitać na rekonesans Papież Ogrodów z oficjalną misją. Młoda dama z warkoczem wypuściła piersi na żerowisko, a te odławiały z mętnej masy męskie spojrzenia bez lęku i z wyraźną wprawą. Rozchełstany kosiarz odpoczywa w cieniu wiaduktu, a druga zmiana trwa w najlepsze. Z tramwaju obserwuję menu na popołudnie pięknej parki – tacka sushi, cola i flaszeczka przeźroczysta jak sumienie bobaska. Może to wpisowe na grila? Dziewczęta o bladych łydkach zdają się negować ideę lata, ze smutkiem przy tym zerkając na grę światłocieni.


    Rynek przepocony gwarem, choć słońce wciąż wysoko. Piątkowe Piękności w każdej możliwej odsłonie krążą niespiesznie licząc na realizację marzeń o lepszym jutrze. Panią podającą tosty i zapiekanki zahipnotyzował biust turystki. Fakt, że można byłoby na nim wypasać małe stado, gdyby te hale obsiać wpierw soczystą trawą.


    Młoda kobieta nie eksperymentowała ze strojem i pogonią za modą mającą odsłonić wszystko, na co odwagi starczy. Kremowa sukienka z gęstej koronki sięgała kolan, a chustka we włosach była z tego samego materiału. Choć nie krzyczała, nie machała rękami, jakoś „wystawała” z tłumu umalowanych groteskowo nastolatek o opalonych tyłkach i piersiach oszpeconych tatuażami.


    Hmmm… Jej gabaryty wymagały. Dość powiedzieć, że jeden jaguar nie wystarczyłby jej na kieckę, chyba, że zbyt krótką. Szczęśliwie dla populacji jaguarów pani zdecydowała się na sztuczne tworzywo. Obok inny Pączuszek z pupą zasługującą na choć jednego satelitę wtulała się w pana wykarmionego nie tylko miłością. Spleceni w nierozerwalną całość jak kulki od tiki-taki. I nastolatka, której na twarzy wiło się jakieś fantastyczne zwierzę, a ja bezgłośnie wyrażałem nadzieję, że to chwilowa ozdoba.

piątek, 25 lipca 2025

Korowód korozji z korą.


    Młoda gimnastyczka przeciąga się na przystanku napinając mięśnie. Na nieużytku stanowiącym pozostałość ogródków działkowych rumienią się dzikie jabłuszka. Pełen frywolnych myśli opracowuję strategię Już-Nie-Rudej Kobry. Wysiada z tyłu dworca, bo nie kupiła biletu miesięcznego, a od przodu zaczynają się zmasowane kontrole. Dziewczyna z wytatuowanym na bicepsie skomplikowanym układem planetarnym zawisła nad dwoma pustymi siedziskami jak cumulonimbus szukający pretekstu by zagrzmieć i splunąć błyskawicą.


    Na żywopłotach z ostrokrzewu tłoczą się owoce czerwone, jak krople krwi tętniczej. Spod bluzeczek kokieteryjnie wystają ramiączka staników (jeśli już w ogóle tam są). Piękna pani o karnacji pielęgnowanej nie naszym słońcem wygląda, jakby sprzedała uczucia w zamian za urodę. Więc choć ładna nie robi wrażenia i wzbudza jedynie litość. Blond samiczka na przystanku ziewa chwaląc się migdałkami, najwyraźniej mniemając, że takie cudne i warte afirmacji pasażerów. Żwawo maszerująca kobieta w obcisłych beżach powoduje westchnienia zachwytu – natura potrafi tak pograć mięśniami, których istnienia nawet się nie domyślałem, że tylko podziwiać. A przed „Żabką” stoi Perełka – okrąglutka, gładziutka, malutka i niewątpliwie pożądana. Poleruje urodę papieroskiem spalanym pospiesznie, bo po te uroki błyskawicznie ustawia się kolejka spragnionych.


    Patrząc na zakonnicę w bieli obawiam się, że samym spojrzeniem gotów jestem ją pobrudzić. Nie wiem, jak służy Bogu, czy ludziom w tej niepokalanej bieli – może jako rolka sterylnego bandaża?


    A tak w ogóle, popołudniem kobiety w bieli pachną piękniej niż ogród botaniczny w szczycie kwitnienia. Sztuczne blondyny siedząc naprzeciw siebie wymieniają sms-y, więc oczywiście dorobiłem im opowieść, że gadają ze sobą nie zauważając, że siedzą naprzeciw. Trzecia, siedząca nieco dalej zazdrości, a każda nie dość, że objuczona sporym bagażem, to i na sobie noszą się niewąsko.


    Z bliska oglądam kominy elektrociepłowni. Ten mniejszy, najwyraźniej niesforny obciążony został stalowym kagańcem. Pani z biustem w stokrotki i pupą w lastryko przypomina mi bardzo obły kwietny gazon. Tylko poziomem szczęśliwości ogólnej jest innej, ne zagrożona, że pies ją obsika, czy ludzka bezmyślność zgasi papierosa, albo porzuci flaszeczkę między kwiecie. Katalpie pozwolono rosnąć do wysokości pierwszego piętra. Na drugim rozgościł się i szarogęsi się bezczelnie billboard z reklamą czegoś nieistotnego. Pulchna dziewczynka na chodniku uczy się stania na rękach, a kiedy jej nie wychodzi, koleżanka pyta, cz śniadanko jadła. Hosanna! O szesnastej!

czwartek, 24 lipca 2025

Zaprosili prosię, by poprosić w prosie o prosionka.

 

    Okrąglutkie panie, na dziś wybrały słodki róż i wyglądają jak wata cukrowa o smaku malinowym. Kolorek nosi się w ilościach hurtowych. Porównuję je do Bieszczad. Nie, że takie stare, ale pełne łagodnych wzniesień i dziewiczych pagórów (może nieco przesadziłem), zapraszających, by wypocząć po wspinaczce dającej tyleż radości, co wzruszeń. Na karoserii (?) tramwaju czytam reklamę: Twój PIT zmienia Miasto. Naprawdę? Nie wiem, czy chcę. Magistrat właśnie wymyślił, że wyremontuje jeden z bardziej znanych mostów. W TV powiedzieliby zgoła „ikoniczny”, bo stał się jednym z symboli Miasta. I niby wszystko jest w porządku, troska i w ogóle. Problem polega na tym, że w ramach tego remontu ma odzyskać nie tylko dawną świetność, ale i nazwę – Kaiserbrücke. Bóg jedyny wie, po co i dlaczego. A ja nie wiem, jak daleko zamierzają się posunąć włodarze, bo w moim Mieści była niegdyś ulica  Adolf Hitler Straße. Obecnie pod wezwaniem wieszcza polskiego, sławiącego uroki Litwy. To na pewno „nasz samorząd”?


    Szpaki wydziobują z trawników co bardziej kaloryczne fragmenty, jerzyki czynią spustoszenie na wysokości z grubsza drugiego piętra. Znakomicie rozbudowana pani nosiła stanik wyposażony w wanty, ale i one mozoliły się z utrzymaniem w ryzach tak żywotnych piersi. Chłopak okryty na wszelki wypadek, bo nigdy nie wiadomo, kiedy halny spadnie na Miasto, dysponował grubą bluzą z kapturem, kapeluszem z wełny i maseczką zaciągniętą od grdyki po oczy. Wiadomo – gorąc popołudnia może odebrać rozum, szczególnie jadąc w towarzystwie niewątpliwie pięknej i nieco tylko ekscentrycznej żyrafy, która ostatni posiłek zjadła w zeszłym roku. Za to dziewczyna w letniej sukience kucnęła w cieniu daglezji, by dogłębnie zbadać zawartość własnej torby – może życie tajemne się tam zalęgło, albo magia zaciążyła tak, że nieść jej nie szło wcale.

środa, 23 lipca 2025

W soboty roboty w sabotach idą do roboty jako chatboty.

 

    Skład starych dobrych nieznajomych w autobusie ustabilizował się na nowym poziomie. Już-Nie-Ruda Kobra o urodzie zatrzymanej w czasie starannym, acz dyskretnym makijażem, obok wysokopiennej pani z małym, często posiadającym niewielką swobodę biustem, mamunia-piesunia, dźwigająca na rękach szczeniaka tak słodkiego, że można nim słodzić herbatę, który zlizuje mamuni twarz popiskując żałośnie (chyba kosmetyki są niesmaczne, albo niezgodne z pieskim menu), dziewczę o księżycowej twarzy, bez względu na tekstylia zawsze w bagiennych butach, paru budowlańców dokarmiających się hałaśliwie wydzielinami z nosa.


    Kolarz odziany w kosmiczną nieomal technologię, wyglądał, jakby startował w ekstremalnych zawodach polegających na zjeździe z gołoborza. A obok pani, której chłodna różowa pupka prześwitywała spod bieluteńkich spodni, zachwycając grą mięśni, czy co tam grywa w tychże okolicach anatomicznych. Słabo się czuję, kiedy płeć staje się kwestią interpretacyjną, czy przedmiotem zaawansowanego śledztwa. Kiedy trafiam na zwodniczy biust. Przy pewnej tuszy cechy płciowe stają się marginalne, poukrywane w fałdach dostatku, przepychu barokowego, czy nieleczonych chorób. Taki właśnie egzemplarz trafiam, jak się okazało później, facet z biustem, którego masa zaskoczyłaby niejedną sklepową wagę. Torował sobie drogę do wyjścia z tramwaju wykorzystując siły grawitacji własnej.


    Na przystanku dziewczynka z plastrem antykoncepcyjnym przyklejonym nisko na ramieniu, jakby chwaliła się wcześnie rozpoczętą aktywnością seksualną. Obok bladziutka łabędzica w krótkiej sukience stając na palcach wyciąga szyję, to z lewej, to z prawej strony na pieszczoty chłopięce, gdy ręce chłopca grasują zdecydowanie niżej, usiłując skolonizować pośladki tańczące z radości, że zostały zauważone. Dwie czarne boje splecione chaotycznie ramionami, może nawet splątane, toczyły się po chodniku w spodenkach w których nie zmieściły się pośladki.


    Później było już elegancko. Piękna, doskonale ubrana dziewczyna… w kapciach. W ręku, prócz gustownej kopertówki trzymała reklamówkę z sandałkami na wysokiej szpilce, które najwyraźniej zjadły jej stopy. I wysoki przystojniak w koszuli zapiętej na jeden guzik – pod szyją. Rękawy, oczywiście rozpięte, nieco za długi, więc raz podwinięte, za to, gdyby miał pępek z tyłu, to wystawałby spod tej koszuli na pewno. Krój dziwny, ale jeszcze dziwniejsze, że nie wyglądało to źle.

wtorek, 22 lipca 2025

Nęka mnie wnęka.

 

    Trzmielówka wielka (mądry jestem, bo spytałem wujaszka Gogola) udająca wielką, tłuściutką pszczołę zatrzepotała się na śmierć o zamknięte okno strasząc osoby mniej odporne na brzęczenie. Lato w pełni. Kobieta w wełnianym płaszczu, z grubym szalem na szyi ciągnie walizę na wymarzone wakacje. Chwilę później dostrzegam dziewczynę w gorsecie i naprawdę krótkich spodenkach przemierzającą to samo Miasto, które nie jest wystarczająco duże na różne strefy klimatyczne, czyli musiała stanowić kontrapunkt dla tej pierwszej i tworząc we łbie galimatias. Podobny do dywagacji w kwestii podobieństwa szerpy do szarpeia – oboje noszą za dużo na grzbiecie.


    Pracowite pająki szyją szaty dla niesfornych żywopłotów rozrastających się żywiołowo. Dziewczęta prześcigają się w pomysłach, jak się ubrać, żeby pozostać nagą. Chłop wyposażony w biust początkującej kobiety, aureolę siwych włosów wokół czubka głowy i brak pomysłu na kolejny dzień, grzeje ręce przyrodzeniem, najwyraźniej zmarznięte trzymaniem schłodzonego piwka.


    W radio słucham o rekonstrukcji rządu, co nastraja mnie krytycznie – w końcu do władzy doszli i wybrali najlepszych, więc teraz, w ramach rekonstrukcji przyjdą lepsi i zmienią najlepszych. Szkoda, że nie przyjdą po prostu dobrzy, ale na to chyba jeszcze nie pora. Podejrzewam cynicznie, że rekonstrukcja jest po to, żeby kolejna partia pasożytów mogła pobierać dożywotnio ministerską emeryturę. Podobnego zdania jestem w kwestii aktualizacji najwspanialszego systemu operacyjnego na użytek tak prywatny, jak profesjonalny. Jeśli nie co miesiąc, to co tydzień aktualizacja jest niezbędna, żeby zatkać luki, w tym doskonałym od poczęcia tworze.

poniedziałek, 21 lipca 2025

Pierścienica – dama z mnóstwem pierścieni.

 

    Rąbek spódniczki okrąglutkiej pani wspinał się pracowicie, chcąc przekroczyć równik, a pani usiłowała poskromić zapędy rąbka nie przerywając marszu. Chyba jestem zmęczony czernią i kobietami tak ubranymi, więc raczej im współczuję, jak podziwiam. Dziś trafiła się taka nastolatka z trampkami niemal do kolan (może miała idealnie dopasowane skarpety, a w to wszystko wplątały się pończochy, wyglądające, jak mocno spracowana sieć rybacka przed remontem. Trzydzieści dwa w cieniu. Oficjalnie.


    Maluszek nie korzystający jeszcze ze słów skarżył się z głębokości wózka na upał. Nie pomagało powiewanie czapeczką, czy flacha z czymś zacnym. Dopiero, kiedy mamusia podmuchała dziecku w twarz, maluch zamienił się w kwintesencję szczęścia. Nawet paluszki u nóg były zachwycone. Dziewczyna w ostro przyciętej, białej sukience nie tyle uczyła się pluć trzymając za rękę chłopca, co usiłowała pozbyć się czegoś z buzi. Otwierała uśmiechnięty dzióbek skierowany ku dołowi, ale grawitacja wyraźnie była opieszała, więc nic nie wylatywało. Całość wyglądała mało szykownie, jeśli plucie w ogóle może wyglądać elegancko, to dziewczę nawet się nie zbliżyło do elegancji. Do dyskrecji zresztą też.


    Dawno temu kolega zadał pytanie:

    - Czemu ten widelec?

    Pytanie wszystkim zdało się doskonałym i niewyobrażalnym było odpowiadać na nie. A ja, nie wiedzieć czemu, pod wpływem lektury, o której właśnie sobie przypomniałem zrobiłem to. Nie wiem kto napisał, ale dziecko zadawało zmasowane pytania „dlaczego” na każdą odpowiedź, i w końcu pytający się zmęczył i zamiast tłumaczyć dlaczego, zapytał:

    - A dlaczego nie?

    Czym zgasił lawinę pytań. W przypadku widelca odpowiedź pytaniem zdaje się całkiem na miejscu i przenosi dyskomfort na pierwszego pytającego. Oczywiście nie mam pojęcia dlaczego właśnie dziś taki problem wygenerowałem, więc o odpowiedzi (dlaczego?) mowy być nie może.

Ekstrakt bełkotliwy.

 

    Z Jakmutamem poszedłem do Gdziebądzia po cokolwiek. Było miło przez mgnienie oka, a potem z powrotem, do Tutaja wracać przyszło z niczem, bo Gdziebądź się zawieruszył, zmeandrował po bezdrożach i suweniry pogubił na wertepach, a kiedykolwiek się to zdarzyło, rzutowało na Teraz jak cień złowrogi.

niedziela, 20 lipca 2025

Przeprowadzka.

 

    Dłubię dziurę w teraźniejszości, bynajmniej nie bez sensu. Wrzucić w nią chcę zmysły. Moje, bo czemu miałbym pracować na rzecz cudzych? Nikt mnie nie dotyka ze wzajemnością, więc na początek czucia się pozbędę. Potem zapach, skoro świat oferuje więcej tych, których wolałbym uniknąć. Smak pójdzie za ciosem z powodów podobnych. Słuch, to już poważne wyrzeczenie. Dopiero spostrzeżenie, że szum informacyjny stanowi zdecydowaną większość informacji, a pozostałe są raczej mało istotne i usiłują zmanipulować moje sumienie, rachunek bankowy, czy zgwałcić mój światopogląd łącznie sprawiają, że przestaję tęsknić. Wzrok. Ten ma wartość większą od kompletu pozostałych i naprawdę ciężko będzie zepchnąć go w budowany dół. Co mi zostanie? Szósty zmysł, który nawet nazwy się nie dorobił? Warto tak eksperymentować? Szastać tym, co zostało mi dane na wyrost, w nadziei, że będę potrafił wykorzystać? I tak nie potrafię, a każde działanie staje przeciw mnie, jak największy antagonista. Każdy ruch spotyka się z bezwzględną ripostą, z odpowiedzią, której nie potrafię dłużej się przeciwstawiać.


    A skoro wszystko poza wzrokiem zlazło wreszcie do dziury, to niech i wzrok pójdzie za ciosem. Wiem, nie znajdę ich potem, chyba, że jako ta ślepa kura szczęśliwie trafię. Mrzonka. Skoro nie trafiałem ze zmysłami, to bez nich miałbym coś wydłubać z nieskończoności? Pocieszam się nadzieją, kiedy oczy już pochłonęła otchłań wydłubana w teraźniejszości. Teraźniejszość jakoś to przeżyła, ja również, czyli nie jest źle. Skupiam się na układzie nerwowym, który zaczyna pracować intensywniej, niż kiedykolwiek. Ma świadomość – on, i ja, że to ostatni dzwonek. Że aby przetrwać, nie posiadając zmysłów typowych dla życia, trzeba odkryć jakieś inne, które pozwolą ciału na coś więcej, niż pospieszne raczej niż powolne umieranie.


    Kadłub bez zmysłów pośród nieprzyjaznego zewnętrza. Myśli, którymi nie da się podzielić z nikim. Ciało posiadające mnóstwo ograniczeń, wymagające stałej opieki i dbałości, powtarzalnych w obrębie cykli dobowych. Instynkty nie do zastąpienia. Koszmar bezsilnego. Czy myśli mają moc? Siłę, która wyzwoli? Zapanuje nad bezwolnym ciałem, nad otoczeniem predestynowanym do promowania siły i bezwzględnie wykorzystującą słabości innych? Mózg przegrzałby się od natłoku informacji, hipotez, iluzji i fatamorgan, ale nie może, bo nie dysponuje zmysłami odpowiedzialnymi za dostarczanie informacji. Więc brykają neurony w sieci, niczym wolne elektrony w szklance wrzącej wody, do której ktoś wrzucił tęgi kabelek pod napięciem. Myśli nie rozpoznałyby orgazmu, gdyby szczęśliwie nastąpił, choć przecież zasilają, gromadzą i analizują wszystko. Bez zmysłów-kurierów – lipa, nie zdarzy się nic. Nic złego, nic dobrego, nic, poza nieuchronną śmiercią.


    Myśli knują bez żadnych ograniczeń, czepiają się szans, choćby tylko iluzorycznych, wreszcie dopada je zimna kalkulacja. Ciało bez zmysłów przegra, bo na zewnątrz zawsze znajdzie się ktoś, kto odbierze umierającemu resztki, szczególnie, gdy ten bronić się nie może, a nawet krzyknąć, że dzieje się źle. Ciało przegrać musi, więc trzeba uciekać. Uciekać od niego, jak od zarazy. Uciec, żeby żyć, żeby dać szansę. Jak zabrać impulsy elektryczne, wspomnienia zmagazynowane w bazie danych, nadzieje i marzenia? Uziemić, przesłać w dół, poniżej stref przemarzania, zaciekawienia, eksploracji i tam czekać na drugą szansę. Na ciało, które poprowadzi myśl ku przyszłości, albo bez ciała ukonstytuować się w byt istniejący w przestrzeni równoległej do pięciu zmysłów. Wykorzystać nieświadomość tego świata, że obok toczy się inne życie wolne od konieczność patrzenia, czy wąchania. Wyjść z ciała można tylko raz. Wrócić już się nie uda. Kiedy pozostawanie wewnątrz to pewna zguba, warto zaryzykować. W końcu raz już ryzykowałem kopiąc dół w teraźniejszości. Powinno być łatwiej.


    - No to pa!