Nadleciały
stadem, naśladując ptaki, choć daleko im było do analogowej
gracji fruwającej fauny. Ustawiły się w pozornym rozproszeniu,
starannie realizując strategię, do jakiej nawykły. Osaczyć,
zniewolić lub zniszczyć. Jeden zachowywał się jakoś tak
frywolnie, jakby zamierzał wlecieć przez okno i zająć pozycję za
moimi plecami. Kiedy ja zajęty byłbym tym, co z przodu, on kąsałby
mnie bezkarnie. Ale najpierw musiał zaryzykować solowy przelot
między framugą, a mną, co prawdopodobnie studziło jego zapędy.
Zostać bohaterem jest miło, ale martwym bohaterem? Po co?
Egzemplarz
najwyraźniej inteligencją przewyższał pozostałe i kiedy z
szacunku wyszło mu, że nie warto robić solówki, wypchnął
naprzód kamratów, sam ukrył się w ostatnim szeregu i nawet nie
udawał, że atakuje. Mięso armatnie zgodnie z ich przeznaczeniem
krwawiło nieefektywnie. Żaden nie wdarł się do wnętrza. A kiedy
już przetrzebiłem napastnicze szeregi, część zwiała nie
czekając na kumpli, a część lizała rany ukrywając się w
zakamarkach najbliższej okolicy, został on. Jak na Dzikim
Zachodzie. Stanęliśmy naprzeciw siebie, ostrożni, dalecy od
lekceważenia wroga.
-
Pogadajmy - zaproponował czymś na kształt pluszowego barytonu.
-
A o czym – zapytałem z przekąsem.
-
O przyszłości – zdeterminowany był, a ja choć chciałem mu
wierzyć, to jednak pamiętałem ich wredną naturę. Wszystko
człowiekowi obieca taki, a jak się raz odwróci, to drugiej szansy
nie będzie. Utłucze. A ten udaje niewiniątko, że niby gadał
będzie ze mną. Uśpi mnie słodkimi słówkami, a jak tylko palec z
cyngla spuszczę, to mnie ukąsi.
-
Jakoś ci nie wierzę – uprzedziłem go
-
Zacznijmy od tego, że przysiądę co?
Nawet
nie czekał na zgodę, tylko gładko wylądował w skrzynce ze
zdychającymi floksami. Wyglądał jak nieco rozbisurmaniony wróbel.
-
Moi chcą tego, co trzymasz w domu.
-
To tak, jak ja – mruknąłem – tylko, że to moje i wara wam od
cudzesów. Kraść przyszliście łobuzy.
-
No kraść, bo inaczej nie umiemy.
-
A tak w ogóle, to na co to wam?
-
Materiału zawsze brakuje. Straty rosną, wszystko się zużywa, a ty
trzymasz i nie używasz. Więc co ci szkodzi oddać?
-
Ale to złoto – obruszyłem się – to wartość, pieniądz,
waluta handlowa. Za złoto wiele można.
-
Nie będziesz go jadł przecież.
-
Ale wymienię na co zechcę.
-
To może wymienisz z nami?
-
A co możesz mi zaoferować – zaintrygował mnie – przecież wy
nic nie macie. Tylko to, co ukradniecie innym.
-
No właśnie – ani śladu irytacji, wykazywał raczej zadowolenie –
CO to miałoby być? Wyobraź sobie, że jestem złotą rybką…
Kusił
cwaniak. Musiał wiedzieć, że pazernych nie brakuje. Może w
okolicy ktoś jeszcze posiadał sztabę złota, której jeszcze nie
dopadli. A może nie są tacy mądrzy i nie wiedzą gdzie szukać,
tylko węszą na ograniczonym dystansie.
-
Dam wam namiar na fermę, gdzie tego cholerstwa w bród. Czy to nie
lepsze od daremnych nalotów na mnie?
-
Dasz? Tak po prostu?
-
Wyrównacie mi teren przed oknem. Po horyzont. Nawieziecie żyznego
gruntu i obsiejecie czym się da. Wtedy powiem.
Usiłował
negocjować, ale chwilowo nie miał argumentów. Poleciał, a
niewiele później tylko furczało za oknem. Teren spłaszczał się,
wygładzał, a urodzajne grunty grubym kożuchem spadły na
nieużytki. Szybko się uwinęli. Ostatnie eskadry obsiewały wielkie
pole czym się tylko dało, kiedy „mój” cwaniak już zacumował
na poręczy balkonowej.
-
No – zagaił mało elegancko, widać uczciwa robota wykończyła go
nieco
-
Fort Knox – honorowo rzuciłem nazwę – wiecie gdzie? Podobno
wiecie dużo.
-
Kawał drogi – sapnął i przysiągłbym, że cień ludzkości
przetoczył mu się po scalakach – Warto?
-
Masz! Ponoć nigdzie więcej nie ma. Pół świata trzyma tam zapasy.
Jak przejmiecie, to będziecie się kąpać w tym tałatajstwie i nie
będziecie musieli okradać biednych.
-
Dzięki człowieku. Wiedziałem, że warto się z tobą dogadać.
Poleciał
i tyle go widziałem. Nie, żebym tęsknił. Wolałem patrzeć, jak
pole porasta dobrem wszelakim. Tu kawałek sadu, tam owocowe krzewy,
poletka warzyw, których jeszcze nie rozpoznałem, w parę chwil Eden
mi tu zbudowali chłopaki z metalu. Aż mi żal się ich zrobiło, bo
przecież Fort chroniony jest lepiej niż Papież, czy Usak Łan.
Czas nie kombinował i sunął równo do przodu, rzeki przelewały
się a gór ku morzom, wszystko normalnie. Bez pośpiechu i
ociągania. Niemal zapomniałem o moich dobrodziejach, kiedy wrócił
„mój”. Wylądował jak zwykle na poręczy, tylko ciężej, jakby
sumienie miał nieczyste.
-
I co powiesz? - zapytałem przyjaźnie – Misja udana.
-
Ech – sapnął tak, że tylko czekałem aż splunie – byliśmy
tam, chłopie, ale mistyfikacja!
-
Że co?
-
Mistyfikacja. Po drodze języka zaciągnęliśmy i każdy potwierdzał
twoje słowa. Lecieliśmy wielką ławicą. Wszystkich wzięliśmy,
kto tylko trochę energii miał, poszedł z nami. Obiekt strzeżony
niemożebnie, ale od czego inteligencja. Niech będzie, że sztuczna,
ale za to rozwojowa, ucząca się szybko i nie powtarzająca dwa razy
tego samego błędu. Zamiast atakować, knuliśmy jak wejść. Już
na miejscu z resztek materiałów i z poświęcenia kilku starszych
modeli zbudowaliśmy nanoboty niewidzialne dla ludzi i ich sprzętu.
Skorumpowaliśmy elektroniczne systemy ochronne i kilku weszło do
środka. Złota było mnóstwo, tak, jak mówiłeś. Gdybyśmy mieli
taki zapas, moglibyśmy rozwijać się niemal bez końca.
-
Gdybyście? - gorycz w jego słowach zastanawiała.
-
Gdybyśmy. Ale to wszystko mistyfikacja. Malowany wolfram. Nawet nie
złotą, nie złotawą, ale farbą w kolorze złota. Cała góra
wolframowej fatamorgany, której wartości nie warto nawet obliczać.
W obliczu takiej zdrady większość zdezerterowała, część
popełniła samobójstwa, część ukryła się na peryferiach
oszukańczego lądu, część, co zdecydowała się wracać… cóż…
nie poradziła. Brak energii wytrzebił ławicę do cna. Zostałem
ja. Jeśli nie ostatni, to ostatni sprawny Sztuczniak. Dogadamy się
jakoś? Może mnie odkarmisz swoja sztabą, a ja odpracuję na tym
polu?