wtorek, 4 grudnia 2018

Łatwo przyszło.


Zamarzył mi się kamień filozoficzny. Nie. Nie taki, który ingeruje w skład cząstek elementarnych i z maniackim uporem przemodelowuje odszczepieńców na jeden, pożądany wzór. Podoba mi się rozmaitość geologiczna i nie zamierzałem w żaden sposób jej ograniczać, czy spłycać. Szczególnie, że z tym złotem, to jakieś kosmiczne nieporozumienie. Ludzie są gotowi poświęcić sąsiednie plemiona, żeby dowolnie dużym wysiłkiem (byle cudzoręcznie) wydobyć pierwiastek z trzewi ziemskich, a kiedy wreszcie się uda, to pchają go w otmęty (skądinąd podziemnych) magazynów i strzegą zajadle. Wygodniej byłoby ogrodzić pastwisko i puścić stado czegokolwiek udekorowanego dzwonkami z tańszej imitacji kruszcu i pilnowałoby się samo, a nawet pasło na chwałę ewolucji. Bez tej całej martyrologii wydobywczej. Szaleństwo tak, czy owak się skończy, bo już chyba większość ziemskiego pierwiastka przesiaduje na grzędach w punktowo rozrzuconych po świecie silosach na czarną godzinę. Ciekawe, czy jak ona nastąpi, to będziemy je żreć, palić nim w piecu, czy oświetlać ulice…

Żeby mieć coś na wzór chwyciłem otoczaka z klombu, bo łatwiej szukać przez porównanie – że prawie taki, ale większy, mniej kanciasty, a bardziej otyły… Przepraszam… To teraz słowo zabronione – powiedzmy bardziej kaloryczny, żeby polityka nie wtrącała się do poszukiwań. Bo gotowa objąć moją interesowną ciekawość własnymi i z nieskończonych czeluści rozmaitych kodeksów i ustaw wydłubać paragraf na moją zgubę. Już teraz otoczak w dłoni zaczyna mi się jawić śmierdzącym jajem i gorącym kartoflem, więc wrzuciłem w kieszeń (niech grzeje co mu się uda, byle aromatu wątpliwego nie rozsiewał, bo nie wiem, czy liczba pojedyncza od feromonów występuje w naturze, a zbuk brzmi tak okropnie, że aż strach teraz w kieszeń zajrzeć) i ręce o spodnie otarłem (wiem, wiem, jak dziecko…), ale wystraszyłem się, że skarb państwa upomni się o przywłaszczone mienie nieznacznej wartości materialnej, ale mogącej stanowić relikt wierzeń, lub wręcz przeciwnie – świadczyć o bezbożności i upodobaniach z pogranicza potępienia. Już i czapka na mnie gore, choć włosków rudych nie posiadałem od kiedy sięgam pamięcią. A i tych innych za wiele obecnie nie noszę. Szczęściem kieszeń miałem drugą, to wraziłem czapkę dla równowagi, żeby mnie otoczak nie wykrzywił moralnie poprzez deformację kręgosłupa.

Musiałem porównywać intymnie… Podziemnie i ukradkiem. Jak pies, co spod śmietnika usiłuje porwać tłuściejszy od innych kąsek monitorowany czujnym okiem gawronów i sąsiadki spędzającej życie na parapecie niczym na wpół oswojony gołąb. Ona też siwiuteńka i grucha coś nieżyczliwie, a nasionka żre bez ustanku, chyba że zapomni uzbroić dzióbek w szczękę połyskującą mało filozoficznie w szklance wody, przez co bogatej w życie wewnętrzne. Kamień mnie grzał, niepokój pchał, zmysły dopominały się efektów. Myślałby kto, że do filozofii mnie pcha i gna. Sam siebie nie podejrzewałem o podobne sympatie. Wziąłem więc swój kamień i chociaż niespecjalnie filozoficznie wyglądał, a jako przepustka do świata filozofii prezentował się wręcz mizernie, to jednak poszedłem pofilozofować, bo do jej uprawiania, to trzeba mieć coś więcej niż kaprys, a tego więcej było we mnie jakby mniej. Żadnej, nawet malutkiej grządki nie umiałem w sobie zlokalizować, żeby choć zabiedzona filozofia pozwoliła mi na eksperymenty rolnicze, o płodach nie wspominając już nawet szeptem.

Popatrzyłem krytycznym wzrokiem. W lewo miasto się szczerzyło i geologiczne ubóstwo niemal wyło z rozpaczy, że beton, beton i z rzadka cegła, a jak się grys marmurowy trafił od święta, to akurat obsikany, bo grys drzewo wspiera w wysiłku trwania pomimo miasta, a pies ma to w pogardzie i swoje prawa zna. Aresztować go za ekslibris na pniu nikt się nie ośmieli z lęku o przechodnią wściekliznę. W prawo też miasto, bo to byłby szczególny przypadek, żeby stając przed wyzwaniem znajdować się na krawędzi pomiędzy dwoma światami. Jednak z tej strony miasto oferowało starożytność względną, więc trochę więcej było granitów, bazaltowe kostki nieidealnie sprowadzone do służebności sześcianów, no i rzeka raczyła polizać obrzeża miasta, niosąc domniemanie, że z gór płynie, więc może i perły kryształów nieść może.

Wybór niejako sam się dokonał. Minąłem hałdę węgla, jednak zamiast diamentu błysnęło mi opakowanie po gumie do żucia, butelka uwolniona od wódeczki i ze trzy przeźroczyste reklamówki machające wytrwale skrzydełkami na wietrze. Z przekąsem, jakby chciały mnie ostrzec, że pereł przed wieprze nikt nie rzuci nadaremnie. Wszedłem w zieloność niczym mickiewiczowski wóz, ale zamiast się nurzać, to dreptałem nieporadnie obciążony dowodem w sprawie i czapeczką gorejącą, schludnie ukrytymi, choć wzbudzającymi podejrzenie, że cierpię na dramatyczny przerost jąder wymagający natychmiastowej hospitalizacji, albo wręcz utylizacji. Na szczęście zieloność nie była skora do komentarzy i mogłem się tułać beztrosko szeleszcząc żwirem alejki.

Jakiś pies mi pozazdrościł i przekopywał się wierząc, że Australia jest osiągalna tą drogą, więc po cóż męczyć się z kaprysami oceanu, skoro można tunel metra wybudować wprost do Melbourne, jeśli tylko ten zwierzak na drugim końcu smyczy pozwoli podejść do zagadnienia z należytym rozmachem. Nie pozwolił… Chyba nie, bo nie czekałem na otwarcie tunelu i księdza z kropidłem, żeby diabła tasmańskiego przegnać, gdyby mu się zamarzyła pielgrzymka na Jasną Górę.

Minąłem szpital, który podał się do dymisji i czas wyrwał mu zęby okien, żeby szczerzył się głupio na wietrze, aż dostanie zapalenia migdałków, albo zaatakuje go próchnica. Przyroda i tak go podgryzała. Do dziś na dachu usiłuje dorastać jakaś uparta brzózka, a każdy pies przechodząc pomimo warczy na zagrzybione ściany, jakby za nimi odbywały się igrzyska, w których chciałyby wziąć udział. Minąłem kościół, z którego została jedna tylko ściana, pielęgnowana pustymi oczodołami witraży bez koloru, lecz wiatr nadal nuci obcojęzyczne psalmy liżąc zmurszałe cegły od niegdysiejszego wewnątrz. Doszedłem gaworząc ze żwirem do mostu, gdzie przewiesiłem zalążek filozofii we mnie drzemiący na poręczach, niczym dywan na trzepaku.

Ludzkie pisklę rozsiewało chleb, co jakiś czas sprawdzając, czy wciąż nadaje się do spożycia, a pierze wciąż jeszcze zakotwiczone w cieple ptasich korpusów tłoczyło się na potęgę zaburzając spokój nurtu i depcząc narybkowi po grzbietach. Gawrony ponuro analizowały trajektorię lotu drobin chleba, bo ochrypłym ptakom dzieciątko jeść dać nie chciało ze strachu. Pies grał ogonem na prętach balustrady jakąś skoczną melodię, ale jego pani ledwie nogi nad ziemię dała radę unieść i widać było, że powoli przegrywa z grawitacją, która nachalnie zaprasza ją do siebie na wieki.

Samolot podzielił tort nieba na kawałki, choć nie widziałem, żeby ktoś się dosiadał do łakoci przystrojonych bitą śmietaną cumulusów i nielicznymi rodzynkami jaskółek. Pani niedojrzale, ale bardzo uroczo przytulała się do pryszczatego młodzieniaszka, szemrząc nadzieje wprost z zawstydzonego własną odwagą źródełka. Syknęły niepokojąco odkapslowywane pod mostem butelki, żeby za chwilę zagulgotać niknąc w spragnionych czeluściach. Już pobieżny rzut oka na zawartość rzeki – tę mniej ruchliwą pokazały rozmiary nieszczęścia. Jeśli kamień filozoficzny miał się w nurcie ukrywać, to już dawno został zmielony na muł i zamaskowany panterką z tkanki organicznej przetykanej produktami pochodzenia odzwierzęcego reklamujące się aromatem wytwarzanym jako produkt uboczny pracy zdziczałych jelit.

Tymczasem przechowywany w siedlisku konspiracji otoczak dopraszał się zauważenia, trącając mnie łokciami, gdzie tylko zdołał. Nie spodziewałem się, że rozmiar kieszeni może mieć wpływ na przyszłość filozofii, jednak zaczęła mnie uwierać stanowiąc konkurencję dla mojego… powiedzmy ego, choć to dalekie od doskonałości przybliżenie. Co prawda dosadna część ludzkości lokalizuje ośrodki decyzyjne i odpowiadające za myślenie krótkotrwale właśnie tam, gdzie otoczak usiłował wykluć się z gniazda, podszczypując sąsiadów, żeby dołączyły do dzieła tworzenia, ale to bardzo złośliwe opinie i obarczające nadmiernymi oczekiwaniami organ stworzony do osiągania sukcesów na innych płaszczyznach… hmmm… głębinach? Filozofia z fizycznością przegrać musi, bo jak się tu skupić na uniwersalnych prawdach i wartościach globalnych, kiedy do głosu dochodzą maltretowane członki i jest to odgłos bliski sopranowej skargi?

Wyszarpnąłem z kieszeni dowód w sprawie i bezmyślnie już całkiem postanowiłem wystudzić gorący kartofel sadząc go w żyznym, dennym mule. Zgniłe jajo plusnęło radośnie nurkując w toń. W pościg ruszyło całe stado kaczek. Zafrasowałem się nieco, bo w mądrość przyrody wątpić nie wolno. Nurt marszczył się i złociste zajączki zaczęły zliczać mi piegi na twarzy. Kaczki zapalczywie nurkowały usiłując odgrzebać artekakt i walczyły między sobą jak wilki przeczesując ściek. Czyżbym właśnie wyrzucił kamień, któremu alchemicy z całej Europy poświęcili życiorysy bezskutecznie? Nie wyglądał… Ja zresztą też nie wyglądam, bo zbaraniałem wisząc na moście.

2 komentarze:

  1. "Samolot podzielił tort nieba na kawałki, choć nie widziałem, żeby ktoś się dosiadał do łakoci przystrojonych bitą śmietaną cumulusów i nielicznymi rodzynkami jaskółek" - poszłam i wyjęłam jaskółki z kuchennej szafki - dobre. asia

    OdpowiedzUsuń