czwartek, 26 stycznia 2023

Zdobywca.

 

Jak wielu niespełnionych konkwistadorów miałem aspiracje mocarstwowe, nie poparte niestety pirackim, czy książęcym rodowodem, ani nawet tłusto wypchanym portfelem z cielęcej skórki dawno wymarłego gatunku prehistorycznego bydlątka, sfabrykowanym z wyzysku istot bardziej uległych. Nie zmniejszało to jednak pazerności i głodnego spojrzenia na każdy spłachetek ziemi – łącznie z klombem parkującym za oknem mikroapartamentu, całe piętnaście metrów kwadratowych brutto. Mikroapartament – tak żałośnie nazwałem siedzibę firmy w której tliłem się i wegetowałem niczym kaktus – z rzadka podlewany, często przeschnięty i zapomniany przez Boga i ludzi. Ale zawzięty byłem i trwałem. Mimo niepogody. Bo w moim przypadku, pogoda, to rzecz dla bogaczy. Sam zasiedlałem negatyw uzupełniający pogodę.

 

Lata spędzone na kontestowaniu ubóstwa i płonnych, mokrych snach o prywatnym imperium, wywiodły mnie na ścieżki desperacji. Skrajnie posunięte skąpstwo pozwoliło mi na eskalację zbrojeń. Niemal anonimowo kupiłem scyzoryk marki McGiver plus rulon srebrnej taśmy. Paczkę trytytek ukradłem beztrosko, udając że to nie ja. W pocie czoła wyostrzyłem na brzytew siekierkę pradziadka i własnoręcznie uszyłem pochew do maczety. Tak. Pochew. Pochwa kojarzy mi się z czymś miękkim i przesiąkniętym aromatami nieuniknionej fizjologii. Pochew brzmi szlachetnie - niemal jak broń zaczepna, którą można pokarać ironiczne uśmieszki gawiedzi.

 

Byłem gotów na podboje. Sarmackim zwyczajem wiedziony… Ach… przepraszam, że nie wspomniałem. Szlacheckie korzenie wyimaginowałem sobie bezczelnie i bezwstydnie. Herb nawet jakowyś starożytny wyrychtowałem i zachwyconą moją wielkością pannę barmankę z niezbyt ekskluzywnej karczmy naciągnąłem, żeby mi go wyhaftowała na dżinsowym pancerzu, rzecz realizując między nieskomplikowanymi zamówieniami. Gdy tylko wdziałem na się oną starożytną godność szlachecką „Ę” i „Ą” wypływało ze mnie z wdziękiem i nawet „Ł” przedwojennym zacząłem się posługiwać mimowolnie, że tylko napomknę o francuskim „H” (ehr). W tym momencie przysługiwało mi już przed podróżą walnąć strzemiennego szlacheckim zwyczajem. I dysponowałem orężem. Pół litra „Sobieskiego”, drugie pół „Smirnoffa”, plus omszałe 0,7 „Napoleona”.

 

Strzemienny, po sarmacku, trwał jakiś tydzień, czy dwa – kto by kalendarzowi pod karteluszki zaglądał – a służba musiała po wielokroć odświeżać nieodnawialne zapasy okowity. Zagryzłem całą padliną z lodówki i zamiast białych myszek widmo głodu zaczynało mnie straszyć. Musiałem wyruszyć. Wiedziony ekonomicznym imperatywem, musiałem błyskawicznie spacyfikować bardziej dostatnie wyspy, czy inne egzotyczne krainy. Zacząłem (gdzieś trzeba było przećwiczyć taktykę napaści, okupacji i bezlitosnego wyzysku) od pani Madzi, powielającej rzewne melodie na waltorni dwa piętra poniżej mojej rodowej posiadłości. Madzia omdlała, nim zdążyłem na nią huknąć… chuchnąć… no… nim cokolwiek zdołałem. Omdlała, więc schwytałem w dłonie i zniewoliłem na leżance zbyt wąskiej dla dwojga. Nim się ocknęła pod wpływem szklanko-wody, spenetrowałem jej zasoby kuchenne, przywłaszczając pęto kiełbasy – jedyne białko, nie pierwszej zresztą świeżości. Pani Madzia najwyraźniej właśnie zmieniała wyznanie na weganizm i trzymała truchło wyłącznie jako memento minionego okrucieństwa. Uwolniłem ją od nienawistnych zasobów, nim straciły wartość spożywczą dla szlachetnie urodzonych drapieżników. Popiłem cienkuszem staropanieńskim – bożole – że tak z francuska zagaję. Mętniały jakieś resztki w lodóweczce. Widać pani Madzia pozwalała sobie na lampkę dziennie, resztę odstawiając na lepsze czasy. Bożole niemal skisło, albo było od początku kwaśne, widocznie z zielonych jabłek je pędzili, a nie z dojrzałego na południowych stokach, szlachetnego grona. Pani Madzia ocknęła się i wciągnąwszy perkatym noskiem aromat barbarzyńcy czule nad nią pochylonego, pisnęła zachwycająco wysokim „C”

 

- Ach! – i omdlała powtórnie.

 

Pomyślałem, że zapewne chce dokończyć ulotne wizji ledwie napoczęte w pierworodnym omdleniu, więc wymościłem jej legowisko niczym troskliwy borsuk i łaskawie odstąpiłem. Teraz mogłem przywdziać bezkompromisowy mars na czoło, opancerzyć sumienie i wzrok ostrząc na poczwórnych ostrzach polsilvera, uderzyć na innowierców. Zlustrować, spacyfikować i upodlić. Gwałt zadając ich wolnościowym aspiracjom, schwytać pod siebie i zajeździć na śmierć niechby! Zmotłoszyć! Ograbić do ostatniego złotego zęba. Wysłać na ciężkie roboty za jeszcze cięższy grzech, o którym dopiero zaczną napomykać, kiedy skończą orkę w kieracie.

 

Wychodząc na spotkanie z wrażymi tambylcami potknąłem się o dwudziestolitrową torbę, osiadłą na podłodze przedpokoju, tuż obok innej torby z pustymi słojami, niechybnie po zakąskach. Chaos w szeregach! Grawitacja bezlitośnie pchnęła mnie i wypoziomowała na glazurze, czy innej terakocie. Hańba! Wstyd było się skarżyć i chlipać. Wracać do Magduszki również nie mogłem. Nawet ona nie chciałaby współżyć (no, nie przesadzajmy – współistnieć) z pokonanym. Mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy – tak mawiały nasze prababki i coś w tym być musiało niewątpliwie.

 

Dźwignąłem członki. Wydałem ryk ochrypły i zniewoliłem torbę z (jak się wkrótce miało okazać) ziemią, w przelocie zagarnąłem również słoikowe mrowisko. Zabrzęczało, zadrżało i poszło. Ze mną poszło. Oszołomiony zapomniałem azymutu i nogi wzorem dorożkarskiego konia zawiodły mnie do mojej niewielkiej ojczyzny. Stajni. Mikroapartamentu. Wróciłem. Zasapany, zdruzgotany porażką, pozbawiony idei, która raczyła się zaplątać w soczystych przekleństwach niemocy tak precyzyjnie, że jej ocalenie stawało się li tylko mirażem. Na zmęczeniu najlepiej ćwiczy się organizm. Ale co miałem ćwiczyć? Upadanie? Nic więcej nie przyszło mi do łba, więc upadłem. Na wyrko. Na wznak. Na chwilę.

 

Kiedy się obudziłem… ech! Magduszka z talentem godnym prezesa IPN właśnie archiwizowała mój stan posiadania, bez litości wietrząc ojczyznę moją udręczoną brakiem nadziei. Przy okazji odzyskiwały blask utracony trofea z lat poprzednich – zapomniane zdobycze z przeszłości. Poprawiłem kąt patrzenia na świat i w obliczu wulkanu energii skromnie zająłem miejsce na marginesie. Wulkan był czynny wielce i nienasycony w docieraniu do dna wszechrzeczy. Mikroapartament mozolnie odzyskiwał centymetry w każdej z możliwych osi, aż w końcu mogłem zeskoczyć z marginesu – wewnątrz mieściliśmy się już we dwoje swobodnie. Wulkan wezbrany niekończącą się torsją, wyemitował komunikaty zawierające niezawoalowane groźby. Skazał mnie na współudział. I ogłosił co następuje:

 

- Rusz się (po prawdzie wulkan skierował ów wywód w kierunku mojego zaplecza usadowionego nieco poniżej nerek) i pomóż.

 

Ruszyłem. Się i nerki wraz z przyległościami. Pani Magda scałkowała przestrzeń pod objętością i zaordynowała:

 

- Skoro już przydźwigałeś tę ziemię i słoje, to teraz posadzimy rośliny. Chyba nie za często otwierasz okna, więc część stanie na parapecie, a resztę powiesimy na sznurach spod sufitu. Potrafisz wydziurzyć sufit? To do roboty!

 

Potrafiłem. Pod jej światłym dowództwem mógłbym wydziurzyć nie tylko sufit, ale i w kosmosie wywiercić czarną dziurę. Słońce przezornie przemknęło poza zasięg moich rękoczynów. Noc rozcieńczona kilkoma żarówkami pozwoliła dokończyć dzieła. Pani Magda otrzepała dłonie i szykując się do wyjścia, zagroziła:

 

- Jutro przyniesiesz resztę ziemi i doniczek. U mnie też trzeba powiesić trochę roślin w szkle. A spróbuj ich nie podlewać, to uszy oberwę!

 

Nawet drzwiami nie trzasnęła z delikatności, albo zmęczenia. Patrzyłem w zadumie na kołyszące się lekko naczynia pełne roślinności dziewiczej i w tumanie błędnych myśli powiłem zasadniczą. Iskra oświecenia spłynęła na czoło i sprawiła, że powrót z krucjaty, miast być porażką – stał się sukcesem godnym rodzinnych annałów i dodatkowego kamienia w koronie.

 

- Zyskałem ziemię! Na własność! – Jako zaborca poczułem dumę. Władca dalekich krain. Na razie bezludnych, ale kto wie, czy wkrótce nie osiedlą się tam moi poddani.

 

Kładąc się spać pomyślałem jeszcze, że podczas następnej konkwisty warto byłoby pozyskać zesłańców, którzy skolonizują nowe ziemie. Nawet Bóg zorganizował coś tam na początek. Warto skorzystać z przykładu.

7 komentarzy:

  1. No i proszę, niby mikroapartament, a może być wielopoziomowy...I jest czym w końcu oddychać...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. DWA PIĘTRA NIŻEJ. żeby mieć dom w płaszczyźnie pionowej trzeba jeszcze kogoś spacyfikować albo udomowić.

      Usuń
    2. Myślałam o poziomie kwiatków 😁
      w temacie

      Usuń
    3. a ja o podboju przestrzeni dzielącej narratora od Magduszki.

      Usuń
    4. Dlatego warto rozmawiać...

      Usuń
    5. mówisz i masz - kłaniam się nisko ale nie uniżenie.

      Usuń