W piasku wije się tatuaż jednodniowy.
Namalowany nieznaną ręką, lizany wiatrem i zdeformowany osuwającymi się
drobinkami. Ziemia nawet za bardzo się z niego nie otrząsa, bo wie, że to
blizna, która się zagoi do wieczora. Samoistnie i bez jej interwencji.
Tymczasem trwa pomiędzy moimi stopami i usiłuję odcyfrować znaczenie zawarte w
symbolu zbyt obłym, aby był standardem ze świata symboli noszących piętno
znaczenia niczym stygmaty. Żadne serca, krzyże, czy harcerskie symbole. Żaden
wyrafinowany alfabet, pismo obrazkowe, czy emotikony. Może autograf człowieka,
który gdzieś tu popełniał poranek wolny od konieczności.
Zerkam szukając w głowie odpowiedzi
na wielokrotność łuków ciągniętych patykiem w kurzu. Może to ten, który leży
pod ławką tuż obok lewej stopy? Podniosłem, bo przedpołudnie prosiło o chwilę
wytchnienia, a lepszych pomysłów nie miałem. Wziąłem w dłoń i pozwoliłem oczom prowadzić
patyk po już istniejących kreskach. Odtworzyłem, a wilgotna ziemia wybujała
kontrastem i obraz stał się czytelniejszy. Do czasu, kiedy słońce rzuciło nań
okiem, bo od tego wzroku zbladł błyskawicznie i znów się zaczął deformować,
popadać w ascetyczne samounicestwienie na raty. Jeszcze raz powtórzyłem
bezmyślność własną poprawiając cudze myśli zapisane niezrozumiale.
Ktoś przeszedł niepostrzeżenie i
tylko żwirowa alejka podniosła alarm, że przesuwa się teraźniejszość anonimowa
do jakiegoś gdzieś-kiedyś. Nie podnosiłem głowy, bo nikogo się nie
spodziewałem, ani towarzystwa spragniony nie byłem. Pochłonęła mnie grafika nad
która siedziałem i czytałem jej znaczenia i wymyślałem przyszłość
skomplikowanej retoryki. Bałem się, że własną niepewnością zniekształcę i
odmienię znaczenie, więc kiedy już decydowałem się po raz kolejny poprawiać
zanikający obraz robiłem to w skupieniu, gryząc wargę niemalże do krwi, żeby
nie uronić żadnej krzywizny, a łukom nie odebrać wypukłości. Dzień w tym czasie
dojrzewał do rozmaitych bezeceństw aż wreszcie zaczął kusić wieczorem ubranym w
barwy stygnącego słońca, cieniami zaglądającymi niemal po horyzont i
szukającymi pod drzewami pierwszych schadzek wstydzących się jeszcze pocałunków
nastolatków.
Powtórzyłem obrazek ze świadomością
daremności, bo przecież nocą nie dam rady podtrzymać życia tego, co w dzień
było już nie najprostsze. Nie uniosę znaczenia aż do poranka kolejnego, bo noc
pożre kreskę skromną niechybnie. Odłożyłem patyk tam, skąd go wziąłem, bo być
może ów ktoś przyjdzie jutro i znów będzie chciał namalować to, czym w sidła własnej
świadomości mnie schwytał. Na cały dzień, w którym sił nie znalazłem, żeby
odejść. Jak maniak zafascynowany obrazem mieszkającym na ścianach muzeum, kiedy
nocny portier wygania go, a on ze łzami w oczach i musi bez widzenia całą noc
przetrwać, by rankiem znów usiąść i przeżyć wspólnotę z czuciem w ramy
oprawionym.
Że nierozsądny jestem? Ależ wiem o
tym doskonale. I co gorsza nie zamierzam tego zmieniać. Patrzyłem na sosnę
wczepioną pazurami korzeni w wietrzejąca skałę i kibicowałem jej dzień cały i
później odwiedzałem, żeby sprawdzić, czy się udało. Jakbym był matką chorego
dziecka i w szpitalnej niewygodzie, zakłócając sterylność, pośród bólu wielu
ludzkich nieszczęść siedział na twardym taborecie i gorącą, wystraszoną dłoń
dziecka trzymał, tak siedziałem. Kamienie do domu zabierałem, żeby się ogrzały
choć trochę, żeby kąpiel wzięły i mogły zakwitnąć kolorem bezwstydnie całkiem.
Patyki znajdowały we mnie przyjaciela, a korzenie bezdomne droczyły się ze mną
i wpraszały nienachalnie, aż je zabierałem z westchnieniem do siebie wiedząc,
że świat znów będzie gderał, że dla martwej natury znajduję miejsce, którego
żywym odmawiam. Że pośród szczątków żyję, jakbym mieszkał na cmentarzu. W
martwą przyrodę wciśnięty i trudny do zauważenia.
A teraz nad kreską w piasku skowyczę,
bo zabrać nie potrafię, ani zostawić. Poszedłem w końcu, bo noc mi zaczęła
dogryzać, a wiatr bezeceństwa i szyderstwa sączył mi do uszu. I usiadłem w
jakimś ludzkim gnieździe, żeby cos do jedzenia zamówić i oszołomić się alkoholem
na wszelki wypadek, znieczulić, żeby móc później zasnąć bezmyślnie i błogo. Na
serwetce usiłowałem obrazek powtórzyć, bo jeszcze się łudziłem, że ręka
zapamiętała kształt, a oko poprowadzi dłoń, zanim ta zmięknie od alkoholu. Nie.
Nie da się powtórzyć ideału. Miniaturowe nawet odstępstwa powodują, że piękno zmienia
się w bohomaz, jeden fałszywie powtórzony łuk zepsuje obraz i nie pozwoli
zmysłom na ucztę. Zmiąłem kilkanaście serwetek, na których nie sprostałem
zadaniu i poszedłem spać. Skulony, jak jakiś lis w norze, niespokojnie czujny
usiłowałem wydrapać nocy chwile zapomnienia, jednak nie bardzo mi się udawało.
Wreszcie poddałem się i stanąłem w
oknie nagością własną. Wiatr mnie objął natychmiast i wiódł na pokuszenie. Do
tam, skąd dopiero co wróciłem. Negocjowaliśmy chwilę przy kawie, a on wreszcie
wsunął mi rękę we włosy i potarmosił bardziej przyjaźnie:
- No chodź chłopie! Nie daj się prosić.
Poszedłem z wiatrem. Bo mnie łatwo
namówić na dowolnie absurdalny spacer, na taniec w deszczu, czy leżenie w
trawie pod drzewem, żeby nie czuło się samotne. Ławka była pusta, a patyka nie ukradł
żaden pies. Leżał sobie pod ławką tam, gdzie go zostawiłem, ale w miejsce
autografu znalazłem ślady buta i nawet jedna kreska nie dożyła poranka, który
nieśmiało wychylał się spoza zaniedbanych kamienic. Brutalnie zdławiony obraz
milczał do mnie znaczeniem ukrytym już pod bieżnikiem adidasów, stłamszony
niczym niedopałek ponad konieczność zgaszony butem.
Usiadłem, jak siedziałem wczoraj i
patyk w rękę wziąłem. Nogą wyrównałem ziemię i na niezapisanej tablicy
usiłowałem stworzyć to, co odtwarzałem wczoraj wielokrotnie. Może byłem zbyt
wymagający, jednak kolejne próby nie zostawiały złudzeń i nie dawały radości.
Ścierałem nogą i malowałem raz jeszcze i jeszcze. Bez skutku. Poranek już
całkiem odważnie rozdawał kolory okolicy, a ja mozoliłem się nad kreską zbyt
trudną do odtworzenia. Jakiś pies przywitał mnie ogonem i mokrym nosem
sprawdzał, co usiłuje z ziemi wygrzebać, ale poszedł czując, że do łakoci mi
daleko. Pojedyncze kroki zaświergotały na żwirze, znikając tak samo, jak się
pojawiły. Spoza pleców słońce zerkało na moje nieudolne próby, a ja ciągle
drapałem ziemię niedoskonałością. Chyba zaskorupiłem się w sobie, bo łączność
ze światem zerwała się niepostrzeżenie.
Nie wiem, ile czasu minęło, ani co
się działo wokół. Siedziałem nad zniszczonym obrazem i naprawiałem go
bezskutecznie. A pamięć wciąż mówiła, że nie zrobiłem tego dobrze. Aż poczułem
na ramionach dłonie. Mniejsze od moich i delikatniejsze. Jakieś włosy zaczęły
łaskotać mnie w ucho i szept ciepły, spowity kwiatowymi perfumami:
- To nie tak… Zaczekaj, pokażę ci. Ale to mój obraz i ty
nigdy go nie namalujesz. Spróbuj namalować własny. Zobaczysz, że uda się za
każdym razem. Weź patyk i maluj duszą. Zgaś wstyd i zwątpienie, pozwól sumieniu
prowadzić rękę tam, gdzie nawet myślami boisz się podążać i namaluj. A jeśli
tak bardzo spodobał się tobie mój, to pozwól mi go namalować. Daj patyk…
Zobaczyłam morze, plażę i rysunki na piasku - zawyłam, zatęskniłam...
OdpowiedzUsuńkurz spod ławki wyrósł do plaży?
UsuńSkoro obraz bez ram... trochę mnie poniosło.
Usuńniech niesie - ale to spory kawałek. wymagał zapewne jakiegoś wspomagania.
UsuńWyobraźnia doskonale sobie radzi :)
Usuńudanej podróży w takim razie.
UsuńWłaśnie się pakuję, zamierzam sprawdzić trop...
UsuńŚlady na piasku czy innym podłożu zawsze są nietrwałe. Lepiej żeby każdy tworzył swoje, zamiast uporczywie naśladować cudze.
OdpowiedzUsuńzdecydowanie.
Usuń:)
OdpowiedzUsuńhttp://s3.amazonaws.com/media.wbur.org/wordpress/18/files/2015/08/picAmadorPlaya-Painting-Believe-2013-Stinson-web.jpg
ładny obrazek.
Usuńale tylko ładny...
Usuńspłycenie obrazu malowanego słowem do realu - makabra.
nie wiem, czy zrozumiałem o co chodzi. że słowa są ładniejsze? czy że obrazek na plaży makabra?
UsuńPrawie każda próba przedstawienia opisu rysunkiem (choćby nie wiem, jak ładnym) bywa karykaturą.
Usuń(podobnie, jak skrótem w stosunku do głosu mówiącego (żywego) jest opis :) )
Zagmatwałam?
dość skomplikowane. próba opisu obrazu najczęściej kończy się porażką, bo obraz jest bogatszy. Ty napisałaś, że opis był bogaty na tyle, że obrazek wydaje się ubogi. to dla mnie trochę niezrozumiałe, bo moim celem jest dogonić opisem obraz. i to ten żywy, który oddziałuje na komplet zmysłów. marzenie takie bezwstydnie wielkie.
UsuńDla mnie to jest proste (ale być może, ja tak mam).
UsuńW dużym skrócie: najbardziej przemawia do mnie mowa (tembr i siła głosu, słyszalne emocje}, potem tekst czytany przeze mnie (tu mogę sama interpretować), dalej obraz (który sugeruje mi nastrój, np. barwą, cieniami).
Na samym końcu stawiam na znaki drogowe (informują, nakazują, zakazują):)
dla mnie obraz widziany jest najpełniejsza forma kontaktu. opis jest już uproszczeniem, które okrada obraz z detali. i nieważne, czy opis jest realizowany paszczą, czy literkami zapisanymi.
Usuńmoże to zależy od tego kim jesteśmy: wzrokowcem, słuchowcem czy kinestetykiem...?
Usuńzapewne.
UsuńMam nadzieję, że pognałeś na wezwanie wiatru ubrany?
OdpowiedzUsuńPodobno najlepiej widzi się i maluje sercem :-)
dzięki za troskę.
Usuńja usiłuję malować słowem.
Można słowem i sercem...
Usuńpodrobami mam się wysławiać? to niełatwe.
UsuńMyślę, że malujesz słowem bo widzisz sercem...
OdpowiedzUsuńA może na odwrót?
Sam wiesz najlepiej...
nie nasyciłem się jeszcze światem i ludźmi. dlatego patrzę i chcę z tego zapamiętać coś szczerego. drobiazgi czasami wymykają się kontroli, dlatego szukam detalu.
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuń"Dziś znowu widziałem obraz bez ram,
Niech się zatrzyma dobry czas."
("Obraz bez ram" - T. Zeliszewski)
Pozdrawiam:)
mam wrażenie, że słowami pobudzam Twoją wyobraźnię. interesujące dokąd ona zmierza, bo często mnie zaskakują Twoje skojarzenia.
UsuńNigdy, przenigdy nie wolno porzucać nierozsądności. Rozsądność jest może i czasami pożyteczna, ale tylko czasami, a poza tym jest nudna, jak rosół (flaki z olejem są fajne!)
OdpowiedzUsuńrosół, to słona, tłusta woda. podawana choremu jako placebo na każdą dolegliwość z kacem i alzheimerem włącznie.
Usuń