czwartek, 9 sierpnia 2018

Kulinarna rozpusta.


Rzecz będzie o jedzeniu, ale bardzo tendencyjna i raczej krotochwilna. Jeśli więc hipotetyczny czytelnik pała do jedzenia uczuciami żarliwymi i uduchowionymi, to może niech lepiej nie czyta, żeby nie pokalać obrazu i nie nosić w sobie ambiwalentnych uczuć, a kubkom smakowym zaoszczędzić rozstroju nerwowego, bo gotowe pomylić się w procesie rozpoznawczym i organoleptyczny błąd kosztować gotów zdrowie, które jak wiadomo na bardzo kruchym leży ruszcie. Nie, nie – nie myślałem tutaj o żeberkach i grillowaniu umysłu. Tutaj jawnie i na wprost miałem na myśli podatność zdrowia na uszkodzenia w wyniku spożycia – weźmy taką strychninę, albo owoce cisu, że nie wspomnę o grzybkach urodziwych nad podziw. Takich baśniowych, które dzieci nie wiadomo czemu uczą się malować jako pierwsze i pałają żądzą wszczepioną sobie samodzielnie, albo nierozsądkiem dorosłych.

Otóż – stało się, że świat przydreptał do tutaj wraz ze swoją różnorodnością i kusi niepojętym. Nowym. Obcym, ale nie wrogim podobno. Nawet języka tubylców usiłuje się nauczyć i zaszczepić dziecinne miłości z dalekich stron. Nie oponuję, bo wiem, że nieśmiertelne ruskie pierogi i barszcz ukraiński, albo kołduny litewskie są tak polskie, że przeciętnemu dorosłemu powinny być serwowane niemalże z automatu, tak, jak Norwegom zaleca się urlop w ciepłych krajach. Bez recepty i ograniczeń czasowo-miejscowych bigos, schabowy, golonka i żurek. Acha! I flaki koniecznie plus kaszanka. Nasi zarażają obcych, więc nie dziwota, że obcy przywożą do nas własne przekleństwa i pod nos podstawiają nieświadomej publice, która dyskretnie zerka, czy obcy to żre, a jeśli owszem, to również zaczerpnie z gara, bo jak mawia przysłowie – dla towarzystwa, to się i powiesić można. Po sarmacku i bez ograniczeń.

A skoro grzybkiem się już odbiło na wstępie, to pierwszy niech będzie taki grzybek. Pod ziemią raczy rosnąć, na ogół czarny jak kret i pomarszczony jak zmarznięta moszna. Trudno znaleźć, bo nie dość że daleko, to jeszcze pod ziemią. Cwaniaki z Galicji nauczyli świnie polować na owe grzybki, gdyż świnka węch ma o całe niebo doskonalszy i potrafi. A potem taki Bóg myślistwa wyrywa świni z pyska… znaczy z ryja… no… wyrywa oną mosznę zmarzniętą, żeby ją utrzeć na tarce (mężczyzn uprasza się o niełzawienie – to nie cebula, a moszna jest wyłącznie epitetem) i oprószyć makaron bezjajeczny, bezglutenowy, bezsensowny, albo spartańsko nieobecny w ogóle. Broń Boże pożreć jak świnia – nie godzi się, człowiek do wyższych celów jest i jemu też z ryja… znaczy z buzi… chyba z buzi… no w każdym razie z pyska mu wyrwą, bo nie tak. Tego się nie je, a wyłącznie drażni kubki smakowe bliskością.

Kolejny wybryk, to rybie jaja, które stanowią o sile rosyjskiej gospodarki, tuż obok niezwykle popularnej wódeczki, czy bardzo pożądanych złota i diamentów. Każdy obżartus zerka głodnym wzrokiem na (poniekąd również czarne) jaja śmierdzące mniej więcej jak kuter dalekomorski przy przejściu na emeryturę odraczaną przez lekarza-orzecznika na tyle długo, że sam Neptun klęczy w błagalnej pozie, żeby już więcej nie wypływał na cokolwiek większego od przelotnej kałuży na zapleczu złomowiska. Owe jaja – w zasadzie jajeczka, albo jajunia, bo niewielkie są i pojedyncze przypomina wielkością wsad stomatologiczny na próchnicowe ubytki. Tylko śmierdzi wytrwalej i potrafi aromatem objąć wszystko, co w zasięgu wzroku konsumenta się znajdzie. Nawet kawa, która podobno potrafi zneutralizować nawet aromat adidasów po pięćdziesięciu dyskotekach i trzech letnich maratonach nie radzi sobie i przesiąka na wylot, aż się człowiek zaczyna pocić tranem i można go zeskrobywać wprost ze skóry co najmniej trzy dni.

Japonia, to wiadomo – kraj barbarzyński, otoczony zewsząd wodą niezdatną do picia, więc się ognia dość późno dorobił i z tego nieszczęścia musiał żreć słone ryby na surowo, co jest wysoce niebezpieczne dla zdrowia zarówno fizycznego, jak i psychiki pacjenta poddanego podobnemu zabiegowi. Bo patrzyć, jak wiją się jakieś macki, czułki, odnóża, czy no sam nie wiem… mięśnie brzucha? Oni już doskonale wiedzą, że to niejadalne i może spowodować nieodwracalne szkody na libido osobnika wychowanego w kręgu kultur wielbiących ogień i gorące, zdezynfekowane dania, z których duch i dusza odparowały w procesach fizycznych zwanych między innymi gotowaniem. A takie gotowanie to i smród potrafi wyżąć z potraw i uczynić je nietoksycznymi, bezsmakowymi i wartościowością oscylującymi na poziomie celulozy (plus przyprawy, więc sole mineralne i tym podobne dodatki mające zabić organizm kapsaicyną, lub czymś, co jest nielegalne w większości cywilizowanego świata). O i żrą te ryby jakby byli tuńczykami, czy rekinami, a od płaczu oczy im się zdeformowały niczym liście ostro zakończone, żeby szybko odprowadzać wilgoć i asymilować. I cera – żółta od tranu, albo od woreczka żółciowego, kiedy szlag jasny… Przepraszam – nie zamierzałem być wulgarny, jednak mnie poniosło, kiedy wspomniałem marynowane ośmiorniczki w sosie sojowym, albo z zieloną pastą ostrzejszą od siekiery Kuby Rozpruwacza.

Jakiś pan – najwyraźniej było to po tym, jak przeczytałem, że najliczniejszy naród na świecie gustuje w lukrowanych ptaszkach, a słodkie mięso jak wiadomo oprócz niekończących się torsji oferuje liczne uszkodzenia uzębienia i dzieci od najmłodszych lat uczone są, żeby nie nadużywać słodyczy. I do tego ryż, w którym więcej jest genetyki, niż przyrody. Wstyd narzędzi używać do takich potraw, więc azjaci łyżki wsadzili w cholewy butów (jeśli mieli buty, albo chociaż cholewy) i żarli toto patykami. Wolę nie pytać o higienę dłoni, ale jakiś powód musiał być, żeby zamiast rączką, która doskonale nadaje się do wprowadzania pokarmu w organizm, wyłączyć ją z procesu i zastąpić okorowanym drzewcem. No i jakiś pan usiłował przekonać mnie, że szarańcza smażona w lukrze, pizza z dżdżownicami, czy też świeży (jeszcze tętniący przerażonym życiem) sok z tychże stanowią naturalną konsekwencję przywiązania ludzi do diety białkowej. Ale wystarczy popatrzeć na lokalne przekleństwa z naprawdę górnej półki, żeby się przekonać do pijawek w cukrze, czy szarańczy w pomarańczach. Weźmy taką rybę mydlaną z puszki, którą wolno otworzyć dopiero, kiedy puszka napęcznieje do kształtu piłki, przy czym otwieranie wolno przeprowadzać wyłącznie na świeżym powietrzu, albo zgniłe jaja pieczone w ogniach piekielnych, jaskółcze gniazda w beszamelu (tak – te już zużyte przez dorastający narybek), trujące ryby z grzybkami halucynogenkami, kolczaste owoce śmierdzące szaletem na taką odległość, że hieny wystąpiły o zmianę narodowości, albo przynajmniej azyl polityczny, żeby się znaleźć bliżej węchowego orgazmu.

Dlatego, pomimo wyrozumiałości sięgającej absurdu jestem zakamieniałym zwolennikiem konsumowania pieczonych, czy smażonych krów, niechby nawet święte być miały i aureolą ozdobiony talerz modlił się za moje zdrowie  w trakcie degustacji, duszonych przed uduszeniem w sosie myśliwskim świń, których nieczystość staje kością w gardle wyznawców innych wzorców ideologicznych. Będę żarł zgniłą kapustę i skisłe ogórki. No i zachęcał będę obcych, żeby skosztowali lokalnych (dla mnie) specjałów, po których jelita potrafią zagrać całą operę Peer Gynt i zbisować trzykrotnie w przeciągu jednego wieczora, ze szczególnym uwzględnieniem partii solowych i ciemnych basów występujących we fragmencie pod symptomatyczną nazwą kojarzącą się z wykwintną wieczerzą W grocie króla gór…

8 komentarzy:

  1. Ałaa... nie powinnam tego czytać po kolacji.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dorzucić wypada stuletnie jaja, bycze jądra, wiewiórki, świnki morskie, szczury, pieski. Nie ma co się emocjonować, człowiek zje wszystko, nawet własną nogę, gdy jest głodny.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ech - ludziska mają bardzo urozmaicone menu - pojechałem po standardach - na łatwiznę...

      Usuń
  3. Nie zbrzydziło mnie, szarańczy i innych robali nie próbowałam, ale nowe smaki testować lubię, tradycyjny schabowy z kapustą chyba najmniej mnie kusi...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. znaczy - nadajesz się do testowania egzotyki.

      Usuń
  4. Opowiadano mi o jeżach pieczonych w glinie na ognisku.
    Lubię czasem nowe smaki, ale bez przesady, wszelkie robale nie dla mnie. Schabowy jak najbardziej i rosół z makaronem też lubię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to chyba cygański specjał - też o nim słyszałem.
      a jak mawiał jeden z moich znajomych Polakowi do szczęścia potrzebna jest słuszna porcja pierogów powtarzana cyklicznie.

      Usuń