Rzecz
będzie o jedzeniu, ale bardzo tendencyjna i raczej krotochwilna. Jeśli więc
hipotetyczny czytelnik pała do jedzenia uczuciami żarliwymi i uduchowionymi,
to może niech lepiej nie czyta, żeby nie pokalać obrazu i nie nosić w sobie
ambiwalentnych uczuć, a kubkom smakowym zaoszczędzić rozstroju nerwowego, bo
gotowe pomylić się w procesie rozpoznawczym i organoleptyczny błąd kosztować
gotów zdrowie, które jak wiadomo na bardzo kruchym leży ruszcie. Nie, nie – nie
myślałem tutaj o żeberkach i grillowaniu umysłu. Tutaj jawnie i na wprost
miałem na myśli podatność zdrowia na uszkodzenia w wyniku spożycia – weźmy taką
strychninę, albo owoce cisu, że nie wspomnę o grzybkach urodziwych nad podziw.
Takich baśniowych, które dzieci nie wiadomo czemu uczą się malować jako
pierwsze i pałają żądzą wszczepioną sobie samodzielnie, albo nierozsądkiem
dorosłych.
Otóż
– stało się, że świat przydreptał do tutaj wraz ze swoją różnorodnością i kusi
niepojętym. Nowym. Obcym, ale nie wrogim podobno. Nawet języka tubylców usiłuje
się nauczyć i zaszczepić dziecinne miłości z dalekich stron. Nie oponuję, bo
wiem, że nieśmiertelne ruskie pierogi i barszcz ukraiński, albo kołduny
litewskie są tak polskie, że przeciętnemu dorosłemu powinny być serwowane
niemalże z automatu, tak, jak Norwegom zaleca się urlop w ciepłych krajach. Bez
recepty i ograniczeń czasowo-miejscowych bigos, schabowy, golonka i żurek.
Acha! I flaki koniecznie plus kaszanka. Nasi zarażają obcych, więc nie dziwota,
że obcy przywożą do nas własne przekleństwa i pod nos podstawiają nieświadomej
publice, która dyskretnie zerka, czy obcy to żre, a jeśli owszem, to również
zaczerpnie z gara, bo jak mawia przysłowie – dla towarzystwa, to się i powiesić
można. Po sarmacku i bez ograniczeń.
A
skoro grzybkiem się już odbiło na wstępie, to pierwszy niech będzie taki
grzybek. Pod ziemią raczy rosnąć, na ogół czarny jak kret i pomarszczony jak
zmarznięta moszna. Trudno znaleźć, bo nie dość że daleko, to jeszcze pod ziemią.
Cwaniaki z Galicji nauczyli świnie polować na owe grzybki, gdyż świnka węch ma
o całe niebo doskonalszy i potrafi. A potem taki Bóg myślistwa wyrywa świni z
pyska… znaczy z ryja… no… wyrywa oną mosznę zmarzniętą, żeby ją utrzeć na tarce
(mężczyzn uprasza się o niełzawienie – to nie cebula, a moszna jest wyłącznie
epitetem) i oprószyć makaron bezjajeczny, bezglutenowy, bezsensowny, albo spartańsko
nieobecny w ogóle. Broń Boże pożreć jak świnia – nie godzi się, człowiek do
wyższych celów jest i jemu też z ryja… znaczy z buzi… chyba z buzi… no w każdym
razie z pyska mu wyrwą, bo nie tak. Tego się nie je, a wyłącznie drażni kubki
smakowe bliskością.
Kolejny
wybryk, to rybie jaja, które stanowią o sile rosyjskiej gospodarki, tuż obok
niezwykle popularnej wódeczki, czy bardzo pożądanych złota i diamentów. Każdy
obżartus zerka głodnym wzrokiem na (poniekąd również czarne) jaja śmierdzące
mniej więcej jak kuter dalekomorski przy przejściu na emeryturę odraczaną przez
lekarza-orzecznika na tyle długo, że sam Neptun klęczy w błagalnej pozie, żeby
już więcej nie wypływał na cokolwiek większego od przelotnej kałuży na zapleczu
złomowiska. Owe jaja – w zasadzie jajeczka, albo jajunia, bo niewielkie są i
pojedyncze przypomina wielkością wsad stomatologiczny na próchnicowe ubytki.
Tylko śmierdzi wytrwalej i potrafi aromatem objąć wszystko, co w zasięgu wzroku
konsumenta się znajdzie. Nawet kawa, która podobno potrafi zneutralizować nawet
aromat adidasów po pięćdziesięciu dyskotekach i trzech letnich maratonach nie radzi
sobie i przesiąka na wylot, aż się człowiek zaczyna pocić tranem i można go
zeskrobywać wprost ze skóry co najmniej trzy dni.
Japonia,
to wiadomo – kraj barbarzyński, otoczony zewsząd wodą niezdatną do picia, więc
się ognia dość późno dorobił i z tego nieszczęścia musiał żreć słone ryby na
surowo, co jest wysoce niebezpieczne dla zdrowia zarówno fizycznego, jak i
psychiki pacjenta poddanego podobnemu zabiegowi. Bo patrzyć, jak wiją się
jakieś macki, czułki, odnóża, czy no sam nie wiem… mięśnie brzucha? Oni już
doskonale wiedzą, że to niejadalne i może spowodować nieodwracalne szkody na
libido osobnika wychowanego w kręgu kultur wielbiących ogień i gorące,
zdezynfekowane dania, z których duch i dusza odparowały w procesach fizycznych
zwanych między innymi gotowaniem. A takie gotowanie to i smród potrafi wyżąć z
potraw i uczynić je nietoksycznymi, bezsmakowymi i wartościowością oscylującymi
na poziomie celulozy (plus przyprawy, więc sole mineralne i tym podobne dodatki
mające zabić organizm kapsaicyną, lub czymś, co jest nielegalne w większości
cywilizowanego świata). O i żrą te ryby jakby byli tuńczykami, czy rekinami, a
od płaczu oczy im się zdeformowały niczym liście ostro zakończone, żeby szybko
odprowadzać wilgoć i asymilować. I cera – żółta od tranu, albo od woreczka
żółciowego, kiedy szlag jasny… Przepraszam – nie zamierzałem być wulgarny,
jednak mnie poniosło, kiedy wspomniałem marynowane ośmiorniczki w sosie sojowym,
albo z zieloną pastą ostrzejszą od siekiery Kuby Rozpruwacza.
Jakiś
pan – najwyraźniej było to po tym, jak przeczytałem, że najliczniejszy naród na
świecie gustuje w lukrowanych ptaszkach, a słodkie mięso jak wiadomo oprócz
niekończących się torsji oferuje liczne uszkodzenia uzębienia i dzieci od
najmłodszych lat uczone są, żeby nie nadużywać słodyczy. I do tego ryż, w którym więcej
jest genetyki, niż przyrody. Wstyd narzędzi używać do takich potraw, więc
azjaci łyżki wsadzili w cholewy butów (jeśli mieli buty, albo chociaż cholewy) i żarli toto patykami. Wolę
nie pytać o higienę dłoni, ale jakiś powód musiał być, żeby zamiast rączką,
która doskonale nadaje się do wprowadzania pokarmu w organizm, wyłączyć ją z procesu i zastąpić okorowanym drzewcem. No i jakiś pan usiłował przekonać
mnie, że szarańcza smażona w lukrze, pizza z dżdżownicami, czy też świeży
(jeszcze tętniący przerażonym życiem) sok z tychże stanowią naturalną
konsekwencję przywiązania ludzi do diety białkowej. Ale wystarczy popatrzeć na
lokalne przekleństwa z naprawdę górnej półki, żeby się przekonać do pijawek w
cukrze, czy szarańczy w pomarańczach. Weźmy taką rybę mydlaną z puszki, którą
wolno otworzyć dopiero, kiedy puszka napęcznieje do kształtu piłki, przy czym
otwieranie wolno przeprowadzać wyłącznie na świeżym powietrzu, albo zgniłe jaja
pieczone w ogniach piekielnych, jaskółcze gniazda w beszamelu (tak – te już
zużyte przez dorastający narybek), trujące ryby z grzybkami halucynogenkami, kolczaste
owoce śmierdzące szaletem na taką odległość, że hieny wystąpiły o zmianę narodowości,
albo przynajmniej azyl polityczny, żeby się znaleźć bliżej węchowego orgazmu.
Dlatego,
pomimo wyrozumiałości sięgającej absurdu jestem zakamieniałym zwolennikiem
konsumowania pieczonych, czy smażonych krów, niechby nawet święte być miały i
aureolą ozdobiony talerz modlił się za moje zdrowie w trakcie degustacji, duszonych przed uduszeniem w sosie myśliwskim świń,
których nieczystość staje kością w gardle wyznawców innych wzorców
ideologicznych. Będę żarł zgniłą kapustę i skisłe ogórki. No i zachęcał będę
obcych, żeby skosztowali lokalnych (dla mnie) specjałów, po których jelita potrafią zagrać całą operę
Peer Gynt i zbisować trzykrotnie w przeciągu jednego wieczora, ze szczególnym
uwzględnieniem partii solowych i ciemnych basów występujących we fragmencie pod symptomatyczną nazwą kojarzącą się z wykwintną wieczerzą W grocie króla gór…
Ałaa... nie powinnam tego czytać po kolacji.
OdpowiedzUsuńostrzegałem. jakie objawy?
UsuńDorzucić wypada stuletnie jaja, bycze jądra, wiewiórki, świnki morskie, szczury, pieski. Nie ma co się emocjonować, człowiek zje wszystko, nawet własną nogę, gdy jest głodny.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
ech - ludziska mają bardzo urozmaicone menu - pojechałem po standardach - na łatwiznę...
UsuńNie zbrzydziło mnie, szarańczy i innych robali nie próbowałam, ale nowe smaki testować lubię, tradycyjny schabowy z kapustą chyba najmniej mnie kusi...
OdpowiedzUsuńznaczy - nadajesz się do testowania egzotyki.
UsuńOpowiadano mi o jeżach pieczonych w glinie na ognisku.
OdpowiedzUsuńLubię czasem nowe smaki, ale bez przesady, wszelkie robale nie dla mnie. Schabowy jak najbardziej i rosół z makaronem też lubię.
to chyba cygański specjał - też o nim słyszałem.
Usuńa jak mawiał jeden z moich znajomych Polakowi do szczęścia potrzebna jest słuszna porcja pierogów powtarzana cyklicznie.