Stanąłem w pustce miasta. Nikt na
mnie nie czekał, nikt się spodziewać nie zamierzał, a jakiekolwiek myśli na mój
temat były rozcieńczone historycznie uzasadnioną melancholią i westchnieniem, które
zrodziło się pośród nocy niekorzystnie ulokowanej z daleka od szczęśliwych
gwiazd i towarzystwa czułego na łzy. Przyglądam się perspektywie, w której
chodnik chudnie i skrywa się w niteczkę zbyt wąską dla wzroku i nad wyraz
delikatną. Aż trudno uwierzyć, że tam hen on wciąż jest szorstkim jak papier
ścierny betonem, a nie doskonałą kreską malarza, który dotknął miękkim,
borsuczym włosem farby i zmienił materię w ideę. Z bram o poranku ostrożnie i
pojedynczo wylewają się ciepłe, ludzkie zwłoki. Śpiące, znudzone, mamroczące
pod nosem klątwy na każdy chyba temat. Wynurzają się, jakby atmosfera miała ich
pochłonąć i zagryźć.
Pomyśleć, że dla kogoś ukrytego poza moim
postrzeganiem to ja jestem perspektywą, ziarenkiem, zaburzeniem, plamką
detaliczną na szkle okularów. Stoję, żeby wykrwawić się z każdej toksycznej
myśli, choćby była przejawem miałkiego organizmu i pragnień trzeciej kategorii.
Tych, które uczepiły się głowy, zanim ta otrzeźwiała po nocy pełnej koszmarów
sennych i majaków wybujałych ponad miarę. Chodnik wytrwale milczy i jestem mu
za to wdzięczny, bo dialog z chodnikiem nie wydaje mi się alternatywą kuszącą.
Mija mnie jakiś pies i jego tymczasowa, przelotna obecność również nic poza
obojętność nie wnosi, a interakcja wydaje się bezzasadna. W spękaniach i fugach
płyt chodnikowych czają się niepojęte światy mikrokosmosów, które depczę
nieświadomie do tej chwili, lecz teraz odrobinę żal, że muszą borykać się z
masą mojej cielesności statycznie napierającej i miażdżącej tajemne istnienia.
Stałem się ich Armagedonem i sądem ostatecznym, a chociaż zrobiłem to mimochodem i
bez złośliwości, to jednak – zrobiłem. I nie potrafię przestać.
Rozglądam się wokół, a organizm
kolejno nazywa potrzeby i wymagania. Napędzany egoizmem przetwarza każde
widzenie na wartość konsumpcyjną. I nieważne, czy myślę o wartościach
odżywczych, seksie, czy panowaniu nad przedmiotami i organizmami. Czynię
niewolnym wszystko, czego nie potrafię skruszyć zębami. Bo to, co potrafię –
trawię bez opamiętania. Przetwarzam na masę cuchnącą, jak ja. Nic więcej nie
potrafię i do niczego więcej chyba stworzony być nie mogłem. Jedyne co umiem, to
ze wszystkiego zrobić jedno. A w drugą stronę już mi nie wychodzi. Żeby z gówna
wszystko wyszło…
Pogrążam się w samokrytykę i sieję
oskarżenia, przed którymi się nie bronię nawet. Jestem szkodnikiem idealnym,
stworzonym, żeby niszczyć. Kraść i grabić, zadawać gwałt i niewolę. Czasami
zrzeszam się, żeby być skuteczniejszym, jak rekiny, czy wilki, kiedy hordami
dzikimi atakują dla maksymalizacji zysku. Piję krew dogorywającego świata,
zanim agonia zacznie rozkładać tkanki. Pożeram niedojrzałości, naiwność i
beztroskę. Napycham brzuch cudzą głupotą i słabościami. Pasę się całym
dostępnym światem, a moja żarłoczność jest tak przerażająca, że nawet
przysłowia wolą milczeć na ten temat, żeby nie stać się kolejną ofiarą. Bo ci,
co krzyczą są lepiej widoczni, czyli stają się tarczą, obfitym talerzem, w skórę oprawnym menu, które
wzrokiem wskazane skończy w uścisku szczęk mielących skrupulatniej od
kamiennych żarn.
Stoję, bo bezruch zapewnia większe
bezpieczeństwo od ruchu – ostatecznie ja też jestem celem. Łupem, na który
zerka niewidzialny głodomór, albo już spisek knuje z watahą burczącego stada
jednodniowych sprzymierzeńców. Obiecuję sobie zaawansowany kurs mimikry, żeby
wtapiać się w atmosferę i architekturę, żeby stać się przeźroczystością
biologiczną, organiczną czapką niewidką, Ninją zamaskowanym, ubranym w noc bezksiężycową.
Za późno… Mija mnie nos, który mnie odnalazł pomimo perspektywy i wiatru wiejącego
wzdłuż ulicy i kolekcjonującego smrodzy bez wyjątku. Mija mnie ucho, które
odróżnić potrafi własne burczenie od mojego. Patrzy na mnie i jestem
przekonany, że ów wzrok nie przedziera się aż do elewacji kamienicy, tylko
zatrzymuje się na artykułach spożywczych mnie okrywających. Na ciepłym, drżącym
mięsie. Z podejrzaną radością komunikuje otoczeniu własny apetyt na życie i wykrycie
mnie pośród tej konsumpcyjnej pustyni:
- Cześć! Dawno cię nie widziałem! Już się bałem, że
umarłeś!
"Stoję, bo bezruch zapewnia większe bezpieczeństwo od ruchu" - przyszłam bo bezruch w komentarzach tu, zapewnia większe bezpieczeństwo,ja bez tłumu...
OdpowiedzUsuńchwilę zajęło dotarcie...
Usuń