Zachciało
mi się. Bo ja już tak mam, że bez zachcianek, to ani rusz. Ciężarne mogłyby u
mnie pobierać lekcje kaprysów i zachcianek. Tak już mam od urodzenia i
przestałem z tym walczyć, zanim na dobre zacząłem. A niech tam – niech sobie
pomyśli kto, że gówniarz rozpuszczony i bezczelny, że mu się w głowie przewraca
i prawdziwego świata nie doznał ani na godzinkę. Staram się nie epatować
własnymi chciejstwami, co nie zmienia faktu, że dojrzewają we mnie bujniej niż
chwasty na opuszczonych działkach pracowniczych.
I
właśnie dzisiaj pomyślałem sobie (jeszcze w pozycji horyzontalnej kokosząc się
na falach oceanu mgieł i nocnych majaków, że chętnie przeżyłbym jakąś historię
z banalnym zakończeniem. Bo to wiadomo, że banalne zakończenia są wtedy, kiedy
„żyli długo i szczęśliwie”, albo „miód i wino pili”. No i właśnie zastanawiałem
się nad realizacją jednego z powyższych postulatów i o krokach niezbędnych do
tak zacnego finału, kiedy zadzwonił telefon. Nie wiem, czy wypada nagiemu
odbierać telefon, ale w końcu może dzwoni prolog wiodący do wyśnionego banału?
No
i dzwonił. Brat zadzwonił, że dysponuje opakowaniem szklanym trawionym od
środka przez specyfik zwany dwójniakiem. No! Lepiej dnia zacząć się nie da
chyba! Od razu do finału! Nawet Bóg tygodnia potrzebował do stworzenia, a tu
proszę – jeszcze gatek na niewymowne nie naciągnąłem i już dzwoni raj
domniemany. Aż się rozejrzałem za jaką gąską, żeby nie wyjść na głupka, ale nie
– przywitałem się z bratem wyłącznie, zsynchronizowaliśmy zegarki, wypłukałem
noc z oczu i płynnie przeszedłem do rozwinięcia historii z tak banalnym
zakończeniem, jak to sobie wymarzyłem z pokładu łóżka.
Mając
na względzie deficyty policyjnej kasy skwapliwie uzupełnianej z kieszeni
nieświadomych obywateli postanowiliśmy oddalić się nieco od wydeptanych
miejskich ścieżek i w tak zwane „plenery” się zanurzyć. Gdzie świerzop,
kleszcze i Bóg-wi-co-jeszcze. Żaden szanujący się policjant z plikiem mandatów jeszcze
pozbawionych wykaligrafowanych paragrafów podsumowanych kosztorysem tam nie
zagląda, żeby munduru nie pokalać, więc można się było oddać rozpuście i
beztrosce. Nawet gzy i komary miały jakiś dzień łaski, czy inaczej określone
priorytety i ignorowały nas totalnie. Szerszenie dziubały próchniejący pień
wierzby, którą Zeus gromowładny pokarał swoim gniewem, motyle wachlowały
wrotycze i nawłocie, żaden koń nie zbliżał się do koniczynki, a kaczki
ukradkiem omijały kaczeńce. Pająki tkały te swoje lepkie labirynty w miejscach
mniej lub bardziej uzasadnionych, ale chyba wiedziały co robią i po radę do
mnie żaden nie przyszedł.
Pośród
chwastów rosnących na chwałę entropii przemierzaliśmy krajobraz, ledwie tylko
odciskając się na nim aromatem dwugłosu spoconych ciał. Miód koił zmęczenie, i
rozwiązywał języki, więc brzęczeliśmy niespiesznie jako te trzmiele w
trzemielinę zaplątane. Zabłąkany lisek rzucił nam spojrzenie pełne wyrzutów,
więc chyba spłoszyliśmy mu posiłek niechcący, ale przeprosić już nie było kogo,
bo pobiegł gdzieś uśmiechając się chytrze. Siwa czapla bezgłośnie penetrowała
niebo szukając rzeki, więc poszliśmy za nią, bo zwierzętom instynkt na ogół dopisuje.
Cóż
tu dużo gadać. Była i rzeka. Schowana za półtora metrowymi pokrzywami, za
gąszczem samosiejek dębów, brzóz , włoskich orzechów i mirabelek, snuła się
chybocąc się na boki, jakby swój miód zdążyła już do czysta opróżnić. My
jeszcze nie, więc usiedliśmy na brzegu i pochłaniacze skierowaliśmy w kierunku
podajnika. A później, to już było słońce i wiatr od morza i sjesta nieustająca.
Jakiś żuk lakierowany neonowym lakierem usiłował wdrapać się na mnie, jakbym
miał się stać jego wielbłądem, lub całą karawaną, bo ciągnął za sobą
towarzystwo odziane opalizująco.
Historia
banalnie trwała, miód skarlał w sobie i w zasadzie mógłbym tutaj zakończyć, bo
się wreszcie spełniła zgodnie z kaprysem porannym, ale – wiadomo – apetyt
rośnie w miarę jedzenia. I nie myślałem o kolejnym opakowaniu w którym procenty
topiąc się w miodzie rozpaczliwie wzywały na pomoc jakiegokolwiek ssaka, żeby
odessał nadmiar płynów i pozwolił procentom na wędrówkę w kierunku myśli, żeby
im dodać wigoru.
Wcale
nie. Pomyślałem, żeby dać szansę chciejstwom, które tak pięknie dzień
zaaranżowały – niech go dokończą samopas, a ja gościem im będę i pozwolę wieść
się po ścieżkach których istnienia jeszcze rano nie podejrzewałem. Zamknąłem
oczy i pozwoliłem wiatrom szeptać najsprośniejsze historie, trawy bez pytania
szukały mojego ciepła i łaskotały mnie maskując poczynania mrówek i innej
bezimiennej drobnicy. Brat zaakceptował scenariusz i naśladował mnie wręcz
doskonale – widać, że jednym genomem byliśmy stworzeni.
Relaks
osiągnął stadium głębokiej medytacji, w trakcie której ponownie komponowaliśmy
uwerturę do „Snu nocy letniej” w wersji współczesnej na dwa wypasione
brzuszyska i jedną próżną butelkę (ach, jaka była z siebie dumna, jak szyję
wyciągała pod niebiosa i dudniła echem pustym tłukącym się po ścianach z braku
umeblowania). Rzeka podchwyciła rytm i niosła na fali niczym doświadczonego surfera.
Słońce zasłuchało się tak bardzo, ze zaczęło układać się w gałęziach drzew,
jakby było szpaczym pomiotem.
I
pewnie „żylibyśmy długo i szczęśliwie”, gdyby nie wiatr. Zaczął mnie szarpać i
wołać coś niezrozumiale, aż podniosłem wzrok niezbyt przytomny, rozmarzony i
sielankowo błogi. Obok brat z maślaną twarzą unurzany w wieczności kontynuował
samotnie pieśń. Rzeka była z grubsza ta sama, chwastom powodziło się
identycznie, żuki realizowały życiowe ambicje pchane tą samą myślą co
wcześniej. Biologia zdawała się nie zauważać wektora czasu, który przemianował
poranek w umierające właśnie popołudnie.
Za
to nasz stan posiadania ów wektor rozpoznał w słowach niewybrednych. Niechcący
stałem się wulgarnym budzikiem bez wyłącznika. Nadawałem sygnał alarmowy tak długo,
aż brat dołączył, żebyśmy już wspólnie i zgodnie z wymogami klęli, bo „kląć
należy długo, głośno i wyraźnie”. Tak mawiał Borhardt w ślad za jednym ze
swoich bohaterów. Ale jemu nikt nie ukradł butów na pustkowiu. Podejrzewać
żuki, to byłoby żałosne. Wodę podejrzewać o instynkty samobójcze również nie
sposób – one pachnieć nie były w stanie przecież. A jednak znalazły amatora. I
żegnajcie marzenia o banalnym finale. Teraz pokuta powrotu z jadowitym
uśmieszkiem zerkała na nas szyderczo.
Niechybnie
to sprawka lisa!
Co do policji nie byłabym pewna, bo w naszym parku kiedyś dwóch młodzianów z krzaków wytargali i mandat za picie piwa z puszki poleciał...
OdpowiedzUsuńw parku i owszem, ale nie na łąkach pośród rozpasanej dzikości zachwaszczonej.
UsuńJeśli dwie pary ukradł to z pewnością lis.
OdpowiedzUsuńnikogo więcej w pobliżu - chyba, że siła wyższa. a po co sile wyższej przepocone adidasy?
Usuńa wszystko zaczyna się od zachcianek, z finałami bywa już różnie ;)
OdpowiedzUsuńprawda? a ja tak łatwo daję się tym zachciankom opanować bez reszty, więc i koniec żałosny łatwo przewidzieć.
UsuńLudzie mają dziwna tendencję do komplikowania spraw. Nie można to było wypić tak po prostu w domu?
OdpowiedzUsuńw plenerze smakuje lepiej.
Usuń