Kazała uciekać i liczyła głośno, jak
w dziecinnej zabawie w chowanego. Rozglądałem się rozpaczliwie bezradnie
dookoła i żadnego pomysłu nie miałem dokąd. Nawet najgłupszego. Stałem jak
posąg wmurowany w ziemię z przerażenia, a klepsydra przewijała dni i miesiące.
Gdzieś obok pojawiało się młode, przerażone życie i wiało bez wahania – po
kątach, po krzakach, zupełnie bezmyślnie i we wszystkich kierunkach. Ani się
obejrzeli, tylko kłusowali rączo donikąd. A ja wciąż stałem z galimatiasem
rozmazanym w głowie i miną nietęgą. Wreszcie któryś nie wytrzymał i nie
zwalniając galopu krzyknął:
- Wiej kretynie!
- Ale dokąd?
- Nie dokąd, tylko skąd! Przecież to nie wycieczka
szkolna, ani wakacje last minute. Wiej stąd, a jak już się uda, wtedy będziesz
myślał, co dalej.
Buty chciały podjąć wysiłek i
poczułem w sobie zastrzyk adrenaliny. Już miałem skoczyć za tym wygadanym, żeby
chociaż pozory rozsądku i wyboru zachować, ale mnie powstrzymało. Bo co z tego,
że będę ciut dalej od licznika? Co z tego, że nie zobaczę kolejnych spadających
ziarenek? One i tak spadać będą nadal. Więc może nie warto tak dyszeć
nieprzystojnie chowając się pokutach, bo i tak mnie dopadnie, tyle, że
znienacka.
- O nie! To nie dla mnie – pomyślałem i słowo daję, że
pomyślałem i szlacheckie poczucie honoru we mnie zapłonęło niczym boski wiatr w
duszach kamikadze – Zostaję! Zostaję i nie będę jako te szaraki z podkulonym
ogonem kicał po miedzach, po bruzdach i krzakach kolczastych tak bardzo, że
najgęstsze futro wytarmoszą do sfilcowanego wieloletnią służbą dywanu.
Przechadzałem się bezczelnie wokół
tej klepsydry, która po cichutku i monotonnie przewijała te wszystkie jednostki
mniejsze i większe nie zwracając na mnie uwagi. Takim troszkę pyszałkowatym
wzrokiem patrzyłem, jak uciekają spłoszeni, wystraszeni tak, że żadnemu fryzura
się utrzymać z godnością nad twarzą nie chciała i nagle wydało mi się to
śmieszne. Bo ja już zdążyłem wydeptać ścieżki w gruncie. Własne, prywatne
klepisko, w którym ukryć się nie sposób, więc podstępnie podejść mnie byłoby
ciężko. I w oczy patrzyłem wrogowi, który dyszał mi wciąż tę samą starą
śpiewkę:
– Uciekaj! Odliczanie dawno się rozpoczęło, a twoje szanse
maleją z każdym ziarnkiem, które stoczy się po wydmie przeszłości. Uciekaj,
póki czas, póki w nogach jeszcze krew gorąca, a kości nikt nie pogryzł do
szpiku.
Ironizowałem trochę ze strachu,
trochę z braku wiary. Czasami usiadłem w cieniu klepsydry, albo oparłszy się na
niej drzemałem licząc barany… Znaczy innych, którym zew ucieczki podniósł krew
wystarczająco wysoko, żeby rozum odebrać. Dziwne to wszystko, bo chociaż trudno
było znaleźć chwilę samotności, to przecież nie było nawet do kogo gęby
otworzyć. Nie chciałem rozpraszać uciekających, żeby się nie wywrócili. Może
mają jakieś wskazówki, albo więcej informacji dostali zanim pojawili się tutaj?
Wzruszyłem ramionami, gdyż energii w sobie miałem sporo. I nie nadużywałem
zapasów wiedząc, że być może nadejdzie chwila, żeby je zebrać w sobie i czarną
godzinę przegnać precz.
Aż kiedyś dzień taki nastał, że
pojawiło się takie bezradne i przerażone i w kółko się kręciło, jak kot, co za
ogonem własnym się stęsknił. I patrzyło oczyskami niebieskimi i wielkimi jak
koła młyńskie. Od tej wielkości ów błękit się rozciągnął niemal do
przeźroczystości, bo przecież barwa naciągana niknie i blednie, jak słońcem
prana w nieskończoność. Zerknąłem z ciekawości, kiedy wystartuje w masowym
maratonie, ale toto stało z otwartą gębą i gapiło się z niedowierzaniem. Na
klepsydrę i na mnie.
Nie zamierzałem jawnie być wścibski,
więc udawałem, że spaceruję wokół klepsydry moim prywatnie wydeptanym
klepiskiem, moim labiryntem ucywilizowanej przestrzeni w środku której
dojrzewała i starzała się apokalipsa i sąd ostateczny. Bez pospiechu i
nienachalnie się starzała, a ja wraz z nią. Ręce splotłem na zapleczu, gdzieś
poniżej nerek i promenowałem swoją metropolią w budowie, a nosem zaczepiałem o
gęstniejące chmury, bo nawet ciśnienie zeszło z nieba, żeby zobaczyć to Zjawisko.
A Zjawisko gapiło się na mnie, co
troszeczkę mnie deprymowało, jednak boski wiatr i sarmackie korzenie… O nie!
Nie mogłem się poddać w godzinie próby. Nawet klatkę wypiąłem nadaremnie, bo
pomyślałem, że jeśli zechce komuś opowiedzieć, a niechby i tylko w pamięci obraz
ponosić z godzinkę, to niech mnie nosi dumnego i wyprostowanego niczym marmurowy
obelisk nad gnijącym ciałem rozpostarty. Może nie podziurawię tego
wystraszonego Zjawiska ostrym nosem, czy taką lędźwiową tymczasowością, która
się raczy uwypuklać nie zważając na konwenanse i dobre (ponoć) wychowanie.
Zjawisko parsknęło śmiechem, czemu
się nawet nie dziwię, bo musiałem wyglądać komicznie. Samotnik wypukle drepczący
wokół obłej, szklanej klepsydry i zerkający na wypukłości klepsydry ożywionej.
Pośród tych wszystkich ucieczek zdawała się być objawieniem, albo właśnie
Zjawiskiem. Sarmactwo ze mnie ulotniło się, bo w śmieszności ulatniają się nie
takie grzechy pierwotne. Schowałem się w cieniu klepsydry i żułem wstyd siedząc
plecami do obu klepsydr. Siedziałem i czekałem aż sobie pójdzie, ucieknie,
zniknie w dowolnie wybrany sposób, ale słyszałem jak drobi po moich ścieżkach,
jak zwiedza zalążki mocarstwa karnymi stopami trasujące plątaninę autostrad i
obrys drapaczy chmur.
Potem trwała cisza kojarząca się z
melancholią, więc wyjrzałem, bo może Zjawisko oddaliło się dematerializując się
bezszelestnie, ale stało tam zadumane i uczyło się wytwarzania zmarszczek na
czole i nosie. Nieporadnie bardzo. Wyglądało pociesznie tak, że tym razem to ja
parsknąłem, a ono podniosło na mnie oczy zadumane, już bardziej błękitne, bo
mniej w nich strachu niosło i zmalały zwracając twarzy proporcje właściwe.
- Wiesz? Ja tu chyba zostanę, jeśli nie masz nic
przeciwko…
Zatkało mnie, ale co mogłem mieć
przeciwko, kiedy Zjawisko mogło się stać brakującym elementem ewolucji ku
wzajemnej radości. I to jakim elementem. Moja kanciastość chwilowa, zwierzęcość
i fizyczność zamerdały tak entuzjastycznie, że nie zdążyłem nawet słowem jednym
zachować się, kiedy stało się oczywistym, że owszem – hurra! Klepsydra (ta
nieożywiona) zmętniała nieco i piasek zaczął rysować szkło od wewnątrz, jakby
nagle stał się szorstkim ułomkiem, a nie otoczakiem wypolerowanym w górskim
strumieniu. Wydma przeszłości oklapła w sobie i zamiast dumnego wzgórza
przeistoczyła się w płaską wyżynę. Z góry kurz pospiesznie usiłował wybudować
nowe pasma górskie i siał zamęt niczym piaskowa burza spadająca na miasto i
wdzierająca się w każdą intymność.
- Pomóż mi! – wysapałem do Zjawiska zapierając się nogami w
wydeptaną ziemię – Pomóż mi, a obrócimy to dziadostwo!
Zjawisko stanęło obok mnie i naparło
wespół ze mną. Jęczeliśmy i dyszeliśmy, a klepsydra zastygła w zdumieniu, że
taką podłość ktoś jej wyrządzić chce. Rozkołysaliśmy niebezpiecznie i w
strachu, że nas przygniecie i stłamsi dwa dopiero co wspólne żywoty, lecz teraz
poczułem, że ten zapas sił czekał na Zjawisko, żebyśmy dali radę. Czmychały
płoche jednostki niestabilnością tym bardziej przerażone. W las i na przestrzał
przez szczeliny w widnokręgu obiecujące lepsze światy. A klepsydra drżała w
niedowierzaniu i wściekłości.
Mięśnie wrzeszczały z wysiłku, w
głowie huczało, a klepsydra warczała i gryźć chciała. Piaskiem w oczy rzucać,
lecz daremnie, bo szkło matowiało szybciej i powoli obraz wnętrza stawał się
tylko domysłem. Wreszcie środek ciężkości wychylił się poza barierę stabilności
i grawitacja wyciągnęła pazerne dłonie po dach klepsydry, żeby jej czapkę
zerwać. Stęknęło tylko raz, a potem… Runął kolos i brzuchem walnął w głaz znaczący
nowy początek. Kamień węgielny nowego świata. Z otwartej rany sączyła się
przeszłość i gnała przed siebie szukając tych, którzy jej uciekli. Przeszłość brutalnie
ułożona do snu zatonęła gdzieś w niecywilizowanej matni drzew i chwastów. Nikt
się nią nie zainteresował, więc obrażona poszła spać i łaskawie pozwoliła
teraźniejszości pobaraszkować choć trochę.
Oparliśmy się ze Zjawiskiem o dno
klepsydry i dyszeliśmy ciężko. I wtedy przyszedł taki dziwoląg szczęściem
promieniujący bezgranicznie i dosiadł się do nas. Patrzył na mnie i na Zjawisko
i oblizywał się, jakbyśmy byli jego obiadem.
- No dobra – powiedział – Teraz nie muszę się tak
spieszyć, skoro czas przestał popędzać. I wy również nie, chociaż, jak
podglądałem ciebie, toś wcale się nie spieszył… Jakiś defekt masz?
Obmacałem ciało i głowę, zerknąłem na
Zjawisko, a ono ramionami wzruszyło bez słowa. Wygląda, że wszystko w porządku
i żadnej anomalii nie dostrzegłem. Chwalić się nie ma czym, ale od skarg byłem
równie daleki. A gość niespodziewany uśmiechnął się dość perwersyjnie i
kontynuował mowę:
- Jakoś udało się wam odnaleźć pośród tego czasowego
zamordyzmu, pośród nagonki, więc na cóż czekać? Pomoc wam potrzebna? Jeśli tak,
to nie ma problemu. Mam teraz mnóstwo czasu i chętnie pomogę. Żeby nie było, że
obcy się wtrąca – jestem Życie.
No i znów zachwyt mnie wypełnia - uwielbiam Twoją metaforyczną poezję w tekstach. Różnorodność tematyki którą poruszasz jest tak kolorowa, że nie jestem pewna czy potrafię nazwać każdy odcień z Twojej palety, ale wiem, że Twoje słowa potrafią rozwijać we mnie interpretacje w wielu kierunkach.
OdpowiedzUsuńJak to dobrze, że piszesz wciąż takim bogactwem wyobraźni. Inspirujesz i zamyślasz...
To jedno z Twoich najlepszych opowiadań - znów będę tu wracać czytaniem.
wracaj, zostawaj, bądź, jeśli tylko Ci służy.
Usuńbędziemy się nawzajem podglądać - ostatecznie równouprawnienie i demokracja.
Na samym początku myślałam, że będzie to coś w rodzaju "Gry o przeżycie" z Rutgerem Hauerem. A potem bohater skojarzył mi się ze mną - też nie lubi gnać i się spieszyć.
OdpowiedzUsuńa ja nie lubię być przewidywalny. przynajmniej w treściach.
UsuńI to cudne jest!
Usuńtemat pewnie mało wyszukany, ale tak mnie poniosło.
UsuńBardzo wdzięcznie zilustrowany.
Usuńgarść przymiotników po prostu - jak rodzynki do ciasta, żeby trochę smak podkręcić.
UsuńSame przymiotniki sprawy nie załatwiają, maka tez dobra była.
Usuńniech więc idzie na zdrowie. ja bawiłem się pisząc.
UsuńA ja - konsumując.
Usuńpełna symbioza.
UsuńPochwała wyłamania się z owczego pędu, czy wyścigu szczurów, w każdym razie pomysłowo opisana.
OdpowiedzUsuńczasem chcę wiedzieć, co się dzieje. i po co robi się pewne kroki. nie zawsze się udaje.
Usuń