czwartek, 23 sierpnia 2018

Niedokończona legenda.


Szedłem jakimiś ulicami nie do końca popularnymi, może odrobinę na uboczu, na skraju świata turystów. Lekko ocienione średniowiecznym rozmachem zakamarki kryły pośród wilgotnych tynków nieznane potwory rosnące po każdym deszczu – wyciągające szpony i puchnące z każdą kroplą, która weń wsiąkała. Idąc w mokry dzień można było odnieść wrażenie, że ściany są jak prześcieradło, spoza którego światłem wydobyte z mroku maszkarony usiłują pożreć każdego śmiałka, który znalazł w sobie odwagę by wkroczyć w mglistą ścieżkę zwężającej się perspektywy kolejnego zaułka. Z każdym krokiem odbijającym się bezładnie od kocich łbów i obu elewacji obejmujących spacerowicza niczym zniszczoną ramą obrazu odwaga gasła pośród wielokrotności pomrukiwań basowych zniekształcającego rzeczywistość echa. Zostawał skrawek nadziei, kiedy głowę zadrzeć wysoko i zmieścić się ze wzrokiem w wąziutkim paseczku, w jedynej niteczce błękitu, jeśli akurat był. Bo w deszczu nawet niebo ponuro zerkało w tę przestrzeń nieprzyjazną, ciasną i złowieszczą. Może próbowało ukłuć ją igłą błyskawicy i rozpalić tu ogień, oczyścić, zdezynfekować, rozświetlić spatynowane płaszczyzny dodając im urody, lecz chyba zbyt trudno było utrafić w coś tak niepozornego.

Wszedłem sklepioną w łuk bramą, której pierwsze cegły ułożył ktoś tak dawno, że świat już o nim zapomniał, lecz one trwają konserwowane pieczołowicie przez równie anonimowych następców, aż znalazł się mecenat, który w końcu zaczął dokumentować własną obecność. W podziemiach, w piwnicy, gdzie niegdyś trzymano trunki dziś można usiąść i chłonąć potrawy przyprawione klimatem starożytności, niedopowiedzenia i historie domniemane sączyły się spomiędzy cegieł murszejących i desek polerowanych ciżmami i żelazem rycerskich zbroi. Nie wchodziłem dziś. Nie miałem apetytu na czas przeszły, więc zignorowałem drzwi dębowe uchylone tak, jakby miały się stać nutą zaproszenia, zwiastunem dobrego dnia, albo tajemnicą gotową rozebrać się dla ciekawskiego przechodnia. Poszedłem dalej, w wąskie, pajęczyną podszyte ścieżki, gdzie szczyty ścian chciały się do siebie przytulić i zazdrośnie strzegły półmroku rosnącego wzdłuż ścieżki. Tak, jakby słońce jednym rzutem gorącego oka mogło zniweczyć wysiłek kilkuset lat tej nieustającej dbałości. Mchy usiłowały oswoić ową przestrzeń z naturą i nieśmiało rozsiadały się pomiędzy cegłami, na gzymsach, w załomach, pęknięciach niepozornych i tak niegościnnych, że nawet owadzia drobnica je omijała. Mury tłuste i ociężałe, przysadziste, dziś nie straszyły koszmarem wilgotnych strażników i iść mogłem bez trwogi.

Kuta w żelazie krata oddzielała mnie od kilku ławek i bukszpanowego labiryntu strzeżonego przez marmurowe Minotaury gotowe rozszarpać śmiałka, a Ariadna uśmiechała się blado, skromnie stojąc na cokole u podnóża schodów tylnej elewacji rezydencji kogoś niewystarczająco zamożnego, żeby wciąż mógł się cieszyć witalnością. Gdzieś pomiędzy rzeźbami zapewne i jego popiersie łka z żalu za życiem minionym i spaceruje niespiesznie żwirowymi alejkami pośród nostalgicznej ciszy. Nie kupił wieczności i zdrowia, w księgach mądrych nie znalazł objawienia, ale zostawił autoportret, dzieła własne i rabowane po świecie, skupowane, gromadzone, fałszowane. Zostawił tradycję pielęgnowaną przez wielu, żeby stała się legendą miękką i patriotyczną, pełną peanów i wolną od niegodziwości. Ariadna wyciągała w moją stronę dłoń z kłębkiem wełny spłowiałej do marmurowo-kremowej bieli, ale tylko ruchem głowy zaprzeczyłem, że nie, że nie mam ochoty na krwawe starcie z mitologią, ani na łamigłówki pośród listków bukszpanu i marmurowego grysu.

Łuk w którym brakło bramy dębowej i kraty kowala ręką misternie wyrzeźbionej zachęcał do wejścia w zakamarek. A w nim okienka maleńkie w murach na całe ramię grubych i w kagańcu żelaznym, przez który gawron wejść by zdołał i kot czarny, lecz nie człowiek. Małe, niskie budyneczki chowały się po kątach zawstydzone własną mizerią, a biel wapna dawno już spłowiała do zakurzonej szarości gęstej od pyłów. Drzwi zamknięte na głucho i cisza pękająca pod moimi krokami obijająca się o węgły poszczerbione ze starości. Zwolniłem i ostrożniej stawiałem kroki bojąc się, że jakiś gargulec zadrży pod wpływem obcasa i przerdzewiałą uprząż zrzuci, żeby rzucić się na mnie z wrzaskiem smoczego głodu. Rozglądałem się na boki, jakbym wilczej watahy miał się spodziewać, albo ataku szaleńca skrytego gdzieś pośród tej zapyziałej historii. Oczy rozbiegane, nerwowe, wystraszone penetrowały otoczenie a mięśnie tężały, żeby na pierwszy sygnał spiąć się i uciekać najdalej jak się da i najszybciej. Mijałem tajemnicę za tajemnicą, drzwi brunatne od przeżyć i twarde kilkusetletnią dębiną nie pozwalały zanurzyć się w jakiekolwiek wnętrze.

Stanąłem przed jednymi z nich i zerkałem na kołatkę, która wściekłym gryfem łypała na mnie nieprzychylnie. Zapukać? Od samej myśli zrobiło mi się zimno, a garść cierpkich dreszczy przesypała się po kręgosłupie niknąc dopiero gdzieś pod stopami. Wapienny łuk nad drzwiami zaczął przemieszczać się drobnymi fragmentami i kiedy się wpatrywałem w nie ułożył się w napis niezrozumiałej treści. Ni to gotyk, ni magiczne runy. Litery nie dające się odcyfrować i język raczej nieznany. Gdyby napis potrafił wzruszać ramionami, to zapewne uczyniłby to, lecz ten nie umiał, albo nie chciał się chwalić więc wyblakł kontynuując mrówcze spacery. Jego miejsce zajęła cyrylica pełna ozdobników i kaligraficznej biegłości sprzed wieków. Jeśli mnie to miało zniechęcić, to się nie udało, bo patrzyłem z zachwytem na popis kaligrafii, na ideogramy azjatyckie i egipskie, na gotycką geometrię germańską, na arabskie szlaczki wiodące na pokuszenie samą ich miękką krągłością. Fascynacja trwała, a stopy wbiły się w podłoże i trzymały kocich łbów wypolerowanych przez wieki użytkowania. Patrzyłem z otwartymi ustami na piękno sztuki i moje jej niezrozumienie nie stanowiło przeszkody w podziwianiu. A kiedy wreszcie na mojej twarzy pokazał się błysk zrozumienia drzwi uchyliły się z lekka tylko skrzypiąc i wychylił się ktoś, kto zapomniał urosnąć, a może przytłoczony wiekiem wydawał się być karłem.

- Odejdź! Tu się marzą marzenia. Przeszkadzasz. Odejdź!

- Ale… Ja też chcę…

- Nie chcesz. Odejdź!

- Chcę i nie odejdę.

- Nie chcesz. Mówię ci, że nie chcesz. Te drzwi działają w jedną tylko stronę. Kto wejdzie nimi, tędy na pewno nie wyjdzie. Może w ogóle nie wyjdzie, jeśli nie znajdzie innego wyjścia. Wiesz ilu już marzy za tymi drzwiami? Teraz już tylko o tym, żeby stamtąd wyjść? Odejdź. Nie chcesz marzyć. Bo marzyć nie można na raty. Nie tutaj. A ty się boisz, więc nie chcesz marzyć dużych marzeń. Zostań, gdzie jesteś i idź w teraźniejszość. Przyszłość niech zostanie w środku. Dojdziesz tu inną drogą. Idź już, bo mi się marzyciele niepokoją i mamroczą coś.

Kołatka obiła pysk gryfa, a dębina nawet nie stęknęła zderzając się z futryną Kaligrafia nad drzwiami zastygła brudem wapna i nie pożegnała mnie ani słowem milcząc zawzięcie. Stałem przed zamkniętymi drzwiami, a wiatr popychał mnie ku wyjściu z zakamarka, z bocznej uliczki, która zaczynała się już rozpływać w nierealnościach, jakby ktoś go wymazywał gumką wprost z moich oczu i myśli. Gryf patrzył na mnie z politowaniem i chyba usiłował plunąć mi pod nogi. Chciałem się na nim odegrać i rękę podniosłem, żeby kołatką trzepnąć go w tę jego zarozumiałą pychę. Podniosłem rękę i w kierunku żelaznej obręczy ją przesunąłem, kiedy drzwi otworzyły się ponownie i znów wyjrzał karzeł. Westchnął tylko widząc mnie ponownie.

- No dobrze. Sam tego chciałeś. Właź. Tylko nie skarż się, że cię nie uprzedzałem.

14 komentarzy:

  1. Marzenia to straszna rzecz, karzeł miał rację.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie wątpiłem w Twój pesymizm ani chwili.

      Usuń
    2. Realizm, chciałeś powiedzieć.

      Usuń
    3. niech i tak będzie.

      Usuń
    4. tak. z nadzieją, że potrafiłbym wyjść. kiedy życie nie rozpieszcza trudności stają się codziennością, którą trzeba jakoś pokonać.

      Usuń
    5. marzenia nie znają zakazów i zamkniętych drzwi - Ty nie wyszedłbyś. ja wyjdę.

      Usuń
    6. no przecież jestem...

      Usuń
  2. A dlaczego chcą wyjść, skoro wchodzili by marzyć?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. najwyraźniej za długo marzyli i im się znudziło. a drzwi zamknięte. są tacy, dla których horyzont jest za wąski i duszności czują, kiedy nie podniosą rąbka widnokręgu i nie wślizgną się gdzieś poza. klaustrofobia, nostalgia - nie jestem lekarzem, to nie doprecyzuję.

      Usuń
  3. Witaj, Oko.

    Albert Camus powiedział kiedyś, że tak kochamy marzenia, że boimy się je spełniać:)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. marzenia są do spełniania, a przynajmniej do dążenia. te, których nie chcemy/boimy się spełniać, to tylko fantazje.

      Usuń