Szedłem
jakimiś ulicami nie do końca popularnymi, może odrobinę na uboczu, na skraju
świata turystów. Lekko ocienione średniowiecznym rozmachem zakamarki kryły
pośród wilgotnych tynków nieznane potwory rosnące po każdym deszczu – wyciągające
szpony i puchnące z każdą kroplą, która weń wsiąkała. Idąc w mokry dzień można
było odnieść wrażenie, że ściany są jak prześcieradło, spoza którego światłem
wydobyte z mroku maszkarony usiłują pożreć każdego śmiałka, który znalazł w
sobie odwagę by wkroczyć w mglistą ścieżkę zwężającej się perspektywy kolejnego
zaułka. Z każdym krokiem odbijającym się bezładnie od kocich łbów i obu
elewacji obejmujących spacerowicza niczym zniszczoną ramą obrazu odwaga gasła
pośród wielokrotności pomrukiwań basowych zniekształcającego rzeczywistość
echa. Zostawał skrawek nadziei, kiedy głowę zadrzeć wysoko i zmieścić się ze
wzrokiem w wąziutkim paseczku, w jedynej niteczce błękitu, jeśli akurat był. Bo
w deszczu nawet niebo ponuro zerkało w tę przestrzeń nieprzyjazną, ciasną i
złowieszczą. Może próbowało ukłuć ją igłą błyskawicy i rozpalić tu ogień,
oczyścić, zdezynfekować, rozświetlić spatynowane płaszczyzny dodając im urody,
lecz chyba zbyt trudno było utrafić w coś tak niepozornego.
Wszedłem
sklepioną w łuk bramą, której pierwsze cegły ułożył ktoś tak dawno, że świat
już o nim zapomniał, lecz one trwają konserwowane pieczołowicie przez równie
anonimowych następców, aż znalazł się mecenat, który w końcu zaczął
dokumentować własną obecność. W podziemiach, w piwnicy, gdzie niegdyś trzymano
trunki dziś można usiąść i chłonąć potrawy przyprawione klimatem starożytności,
niedopowiedzenia i historie domniemane sączyły się spomiędzy cegieł
murszejących i desek polerowanych ciżmami i żelazem rycerskich zbroi. Nie
wchodziłem dziś. Nie miałem apetytu na czas przeszły, więc zignorowałem drzwi
dębowe uchylone tak, jakby miały się stać nutą zaproszenia, zwiastunem dobrego
dnia, albo tajemnicą gotową rozebrać się dla ciekawskiego przechodnia.
Poszedłem dalej, w wąskie, pajęczyną podszyte ścieżki, gdzie szczyty ścian
chciały się do siebie przytulić i zazdrośnie strzegły półmroku rosnącego wzdłuż
ścieżki. Tak, jakby słońce jednym rzutem gorącego oka mogło zniweczyć wysiłek
kilkuset lat tej nieustającej dbałości. Mchy usiłowały oswoić ową przestrzeń z
naturą i nieśmiało rozsiadały się pomiędzy cegłami, na gzymsach, w załomach,
pęknięciach niepozornych i tak niegościnnych, że nawet owadzia drobnica je
omijała. Mury tłuste i ociężałe, przysadziste, dziś nie straszyły koszmarem wilgotnych
strażników i iść mogłem bez trwogi.
Kuta
w żelazie krata oddzielała mnie od kilku ławek i bukszpanowego labiryntu
strzeżonego przez marmurowe Minotaury gotowe rozszarpać śmiałka, a Ariadna
uśmiechała się blado, skromnie stojąc na cokole u podnóża schodów tylnej
elewacji rezydencji kogoś niewystarczająco zamożnego, żeby wciąż mógł się
cieszyć witalnością. Gdzieś pomiędzy rzeźbami zapewne i jego popiersie łka z
żalu za życiem minionym i spaceruje niespiesznie żwirowymi alejkami pośród
nostalgicznej ciszy. Nie kupił wieczności i zdrowia, w księgach mądrych nie
znalazł objawienia, ale zostawił autoportret, dzieła własne i rabowane po
świecie, skupowane, gromadzone, fałszowane. Zostawił tradycję pielęgnowaną
przez wielu, żeby stała się legendą miękką i patriotyczną, pełną peanów i wolną
od niegodziwości. Ariadna wyciągała w moją stronę dłoń z kłębkiem wełny
spłowiałej do marmurowo-kremowej bieli, ale tylko ruchem głowy zaprzeczyłem, że
nie, że nie mam ochoty na krwawe starcie z mitologią, ani na łamigłówki pośród
listków bukszpanu i marmurowego grysu.
Łuk w
którym brakło bramy dębowej i kraty kowala ręką misternie wyrzeźbionej zachęcał
do wejścia w zakamarek. A w nim okienka maleńkie w murach na całe ramię grubych
i w kagańcu żelaznym, przez który gawron wejść by zdołał i kot czarny, lecz nie
człowiek. Małe, niskie budyneczki chowały się po kątach zawstydzone własną
mizerią, a biel wapna dawno już spłowiała do zakurzonej szarości gęstej od
pyłów. Drzwi zamknięte na głucho i cisza pękająca pod moimi krokami obijająca
się o węgły poszczerbione ze starości. Zwolniłem i ostrożniej stawiałem kroki
bojąc się, że jakiś gargulec zadrży pod wpływem obcasa i przerdzewiałą uprząż
zrzuci, żeby rzucić się na mnie z wrzaskiem smoczego głodu. Rozglądałem się na
boki, jakbym wilczej watahy miał się spodziewać, albo ataku szaleńca skrytego
gdzieś pośród tej zapyziałej historii. Oczy rozbiegane, nerwowe, wystraszone
penetrowały otoczenie a mięśnie tężały, żeby na pierwszy sygnał spiąć się i
uciekać najdalej jak się da i najszybciej. Mijałem tajemnicę za tajemnicą,
drzwi brunatne od przeżyć i twarde kilkusetletnią dębiną nie pozwalały zanurzyć
się w jakiekolwiek wnętrze.
Stanąłem
przed jednymi z nich i zerkałem na kołatkę, która wściekłym gryfem łypała na
mnie nieprzychylnie. Zapukać? Od samej myśli zrobiło mi się zimno, a garść
cierpkich dreszczy przesypała się po kręgosłupie niknąc dopiero gdzieś pod
stopami. Wapienny łuk nad drzwiami zaczął przemieszczać się drobnymi
fragmentami i kiedy się wpatrywałem w nie ułożył się w napis niezrozumiałej
treści. Ni to gotyk, ni magiczne runy. Litery nie dające się odcyfrować i język
raczej nieznany. Gdyby napis potrafił wzruszać ramionami, to zapewne uczyniłby
to, lecz ten nie umiał, albo nie chciał się chwalić więc wyblakł kontynuując
mrówcze spacery. Jego miejsce zajęła cyrylica pełna ozdobników i kaligraficznej
biegłości sprzed wieków. Jeśli mnie to miało zniechęcić, to się nie udało, bo
patrzyłem z zachwytem na popis kaligrafii, na ideogramy azjatyckie i egipskie, na
gotycką geometrię germańską, na arabskie szlaczki wiodące na pokuszenie samą
ich miękką krągłością. Fascynacja trwała, a stopy wbiły się w podłoże i
trzymały kocich łbów wypolerowanych przez wieki użytkowania. Patrzyłem z
otwartymi ustami na piękno sztuki i moje jej niezrozumienie nie stanowiło
przeszkody w podziwianiu. A kiedy wreszcie na mojej twarzy pokazał się błysk
zrozumienia drzwi uchyliły się z lekka tylko skrzypiąc i wychylił się ktoś, kto
zapomniał urosnąć, a może przytłoczony wiekiem wydawał się być karłem.
-
Odejdź! Tu się marzą marzenia. Przeszkadzasz. Odejdź!
-
Ale… Ja też chcę…
- Nie
chcesz. Odejdź!
-
Chcę i nie odejdę.
- Nie
chcesz. Mówię ci, że nie chcesz. Te drzwi działają w jedną tylko stronę. Kto
wejdzie nimi, tędy na pewno nie wyjdzie. Może w ogóle nie wyjdzie, jeśli nie
znajdzie innego wyjścia. Wiesz ilu już marzy za tymi drzwiami? Teraz już tylko
o tym, żeby stamtąd wyjść? Odejdź. Nie chcesz marzyć. Bo marzyć nie można na
raty. Nie tutaj. A ty się boisz, więc nie chcesz marzyć dużych marzeń. Zostań,
gdzie jesteś i idź w teraźniejszość. Przyszłość niech zostanie w środku.
Dojdziesz tu inną drogą. Idź już, bo mi się marzyciele niepokoją i mamroczą
coś.
Kołatka
obiła pysk gryfa, a dębina nawet nie stęknęła zderzając się z futryną
Kaligrafia nad drzwiami zastygła brudem wapna i nie pożegnała mnie ani słowem
milcząc zawzięcie. Stałem przed zamkniętymi drzwiami, a wiatr popychał mnie ku
wyjściu z zakamarka, z bocznej uliczki, która zaczynała się już rozpływać w
nierealnościach, jakby ktoś go wymazywał gumką wprost z moich oczu i myśli.
Gryf patrzył na mnie z politowaniem i chyba usiłował plunąć mi pod nogi. Chciałem
się na nim odegrać i rękę podniosłem, żeby kołatką trzepnąć go w tę jego
zarozumiałą pychę. Podniosłem rękę i w kierunku żelaznej obręczy ją
przesunąłem, kiedy drzwi otworzyły się ponownie i znów wyjrzał karzeł.
Westchnął tylko widząc mnie ponownie.
- No
dobrze. Sam tego chciałeś. Właź. Tylko nie skarż się, że cię nie uprzedzałem.
Marzenia to straszna rzecz, karzeł miał rację.
OdpowiedzUsuńnie wątpiłem w Twój pesymizm ani chwili.
UsuńRealizm, chciałeś powiedzieć.
Usuńniech i tak będzie.
UsuńWszedłbyś?
Usuńtak. z nadzieją, że potrafiłbym wyjść. kiedy życie nie rozpieszcza trudności stają się codziennością, którą trzeba jakoś pokonać.
UsuńTyle, że wyjścia nie ma.
Usuńmarzenia nie znają zakazów i zamkniętych drzwi - Ty nie wyszedłbyś. ja wyjdę.
UsuńTia! :))
Usuńno przecież jestem...
UsuńA dlaczego chcą wyjść, skoro wchodzili by marzyć?
OdpowiedzUsuńnajwyraźniej za długo marzyli i im się znudziło. a drzwi zamknięte. są tacy, dla których horyzont jest za wąski i duszności czują, kiedy nie podniosą rąbka widnokręgu i nie wślizgną się gdzieś poza. klaustrofobia, nostalgia - nie jestem lekarzem, to nie doprecyzuję.
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuńAlbert Camus powiedział kiedyś, że tak kochamy marzenia, że boimy się je spełniać:)
Pozdrawiam:)
marzenia są do spełniania, a przynajmniej do dążenia. te, których nie chcemy/boimy się spełniać, to tylko fantazje.
Usuń