Otworzył
mnie, jakbym był konserwą jakąś. Po prostu przyszedł i otworzył. A kiedy już
byłem miękki i rozwarty, otwarty i bezbronny, to wcale nie wątrobę mi wyżarł,
tylko sumienie zaczął mi pruć. Kusił i kusił, a ja głupi i łatwowierny
zgodziłem się na każde bezeceństwo. Trudno było się zresztą nie zgodzić, kiedy
tak leżałem przed nim otwarty i bez możliwości zrobienia uniku. W każdej chwili
mógł nawinąć moje jelita na widelec niczym spaghetti i skonsumować mnie bez
przypraw nawet. Może lampką wina popchnąłby, żebym miał złudzenia, że w trakcie
ekskluzywnej kolacji znikam po kawałku w tym gębofonie nienasyconym. Patrzyłbym
zapewne z takim samym przerażeniem, z krzykiem, który okaleczyłby mnie i
otoczenie. Mnie nieśmiertelnie, a otoczenie na chwilę dramatyczną.
Złapał
za jakąś nić nieskończoną i szarpał ją w poszukiwaniu obu jej końców. Spruł
mnie jak sweter. Bez emocji, bez pośpiechu. Ciągnął i nawijał na łokieć, a
kiedy kłąb się stał zbyt wielki, to zrzucił na podłogę i nawijał ciąg dalszy
tam, gdzie zaprzestał. Jakby drugi akt rozpoczął. I konwersację prowadził,
lekką, niezobowiązującą – przynajmniej jego, bo moje oczy rosły z każdym metrem
wyszarpanej z moich trzewi nici. Nie sądziłem, że sumienie może być tak
misternie szyte że tak cienkim wątkiem poprowadzona jest materia.
Diabeł
wcielony i to dosłownie. Uśmiechał się, czasami tylko musiał nadepnąć na mnie,
żeby szarpnąć tam, gdzie nici sumienia zaparły się i usiłowały zostać ze mną.
Stawiał stopę na moim biodrze, czasem na żebrach i zdecydowanym ruchem ciągnął.
Nici napinały się jak struny fortepianu i jęczały fałszywe tony w obronie własnej
i pod brutalną dłonią stękały szukając zmiłowania – nie ten adres. Ja nawet nie
próbowałem. Patrzyłem wystraszony, obolały i niemalże czułem jak wraz z
ubytkami jaśnieją mi oczy. Już nie były brązowe, już wątłym beżem zerkały na
rogate towarzystwo, które obdzierało mnie z sumienia…
Pracowity
był, jak nie diabeł. I zawzięty. Nie myślałem, że potrafi się pocić, ale
osiągnął i ten stan. Widać praca nad cudzym sumieniem do łatwych nie należy. A
on darł jak własne, jakby żyłę kruszcu wykrył i podążał za nią, niczym Walon
opętany gorączką złota. Oczy już miałem przeźroczyste jak kryształ górski. I
chyba równie zimne, bo mi żal nie było owego czarta. Niech się poci. Ja
popatrzę na te męczarnie. A co! Czemu ma mieć lepiej ode mnie, kiedy tak leżę
rozpostarty jak ostryga przyprawiona pięcioma gwiazdkami Michellina zanim
dosięgnie ją cytrynowa kropla soku. Chyba nawet zacząłem pokpiwać z niego,
kiedy się szamotał i nawijał niekończące się nici. Może zdołał już wypruć ze
mnie co większe skrupuły, bo szydziłem z niego coraz głośniej, a on sarkał
nieustannie i klął pod nosem. Najwyraźniej bał się przerwać, żeby nici nie
odnalazły ścieżki powrotnej. Tego zapewne nie zniósłby tak lekko, jak moje
szyderstwa znosił. Może nawet padłby na serce, czy co tam diabłom wysiada albo
niedomaga na stare lata.
Próbował
się odegrać i kiedy przyszło szarpnąć raz jeszcze, to zamiast na biodrze się
zaprzeć, oparł się stopą o żołądek. Zabawne, bo nawet ostryga w takich chwilach
wypróżni się, a ciepły smrodek kształtną kulą uniósł się, jak termiczny bąbel
odrywający się od skały, żeby orły mogły szybować szybko wznoszącą się windą.
On tymczasem wzniósł się w zgniliznę końcowej fazy przemiany materii, co mnie
rozbawiło do łez. Owszem, łez miałem już pełne oczy wcześniej, ale te były nie
słone, a jadowicie kwaśne, przesycone trucizną i gęste od złośliwostek, którym
wulgarność towarzyszyła jak cień. Jak druga połówka jabłuszka poszukiwana przez
wieki w życiorysach znanych i zupełnie anonimowych.
Klął
już nieprzerwanie i pocił się jak świnia. Zmęczenie brało górę nad chęciami.
Niemal czułem po drżeniu nici, że jest w stanie skrajnych emocji, a
fizycznością dogonił chyba moje anemiczne możliwości. Może wręcz się zużył w
tym procesie, co mnie w tym stanie ducha zirytowało. Bo skoro się zabrał za
robotę, to powinien skończyć.
- Nie
wolno bawić się jedzeniem. Mamusia nie nauczyła? Ty wiesz, co to mamusia? Albo
jedzenie? Śmierdzisz i sapiesz, pewnie żadna mamusia przyznać się do ciebie nie
zechce, ale chyba masz jakąś? Pamiętasz ją?
Tym
monologiem ubarwionym nieco rynsztokową biżuterią słowną chyba go dobiłem.
Stanął mi stopą na twarzy i pociągnął mocniej jeszcze niż zwykł był czynić
wcześniej, kiedy nici zaplątały się gdzieś w klatce żeber, czy o siebie
nawzajem. Zajęczały resztki sumienia, a ja kląć zacząłem do wtóru. Klęliśmy we
dwóch, a sumienie jęczało i drżało. No i wtedy właśnie wydarzył się sąd
ostateczny i koniec świata. Koniec piekła również wydarzył się wtedy także. Dochrapaliśmy
się zbiorowo. Nie wiem, kto był bardziej zdziwiony – ja, czy diabeł, ale
mniejsza z tym. Z resztką sumienia byłem prawie jego odbiciem, a to co we mnie
zostało było podłością, z lekka tylko oprószoną cieniem skrupułów. Armagedon
dopadł nas niemal jednocześnie i zdechliśmy, zanim organizmy rozpoznały
zagrożenie i poddały się śmierci.
Obudziliśmy
pająka… Pajęczycę tęgą i jadowitą, która podskórnie poczęstowała nas sokiem z
własnych kłów cieknącym. Teraz diabeł i ja gnijemy już. Jeszcze patrzę na
niego, a on jeszcze klnie, ale pod skórą proces nieodwracalny się rozpoczął.
Chyba nawet diabeł zrozumiał, że stał się fragmentem łańcucha pokarmowego i
bardzo przewidywalną teraźniejszością, bez szans na ciąg dalszy, na cudowne
rozmnożenie, na jakiekolwiek gwiazdy, ognie, czy inne duperele, które mają w
ofertach istoty boskie na użytek wabienia maluczkich. Pajęczyca uwijała się
wokół nas i własną nić mieszała z moim sumieniem, żeby szybciej nas zapakować w
kokonie ciepłym, aby proces gnilny przyspieszyć. Ach! Jaką wytrawną ucztą stać
się mieliśmy na chwałę silniejszego życia.
Diabeł
nie wytrzymał i skapitulował, nim oczy przestały mu płonąć. Złośliwie
pomyślałem jeszcze, że będzie bardzo pikantnym posiłkiem, że gorący jak ognie w
których hartował niegodziwości. A on puścił wreszcie końce nici mojego
sumienia. Próbowało nawet do mnie wrócić, żeby mnie odprowadzić w ostatnią
drogę, ale spętane było jedwabiem pajęczym tak bardzo, że nawet diabeł tak
mocno nie trzymał. Zostałem zapakowany we własne sumienie, ale tym razem to ono
było na zewnątrz.
Zanim
pajęczyca spętała mi usta, zanim mnie podwiesiła pod sufit, żebym dojrzał,
zanim ostatni raz zamknąłem przeźroczyste wciąż oczy zdążyłem wyszeptać:
- Niech
chociaż tobie pójdzie na zdrowie…
Dokarmianie pajączków i dbałość o ich dobre samopoczucie to bardzo szlachetna inicjatywa.
OdpowiedzUsuńnie każdy chciałby znaleźć się w menu. podejrzewam głęboki deficyt ochotników.
UsuńToteż szlachetność rośnie.
Usuńgrunt, że nie skojarzyło się z tym, co zwykle... czyli udało się odejść od znajomego nurtu.
UsuńObejrzałeś lub czytałeś może Hobbita? Skojarzenie byłoby zrozumiałe...
OdpowiedzUsuńczytałem. i oglądałem. ale nie skojarzyłem.
Usuń