Próbowałem
ściągnąć do siebie światło. Nie całe możliwe, ale chociaż jedną smugę, którą
zaraziłbym ścianę wystarczająco, żeby pośród cieknącej nią wodą przeczytać
skazy w granicie. Te ubytki ludzką ręką uczynione być może dawno i do dziś
pogrążone w tajemnicy niewyjaśnionej. Oczami ślepca wodziłem po ścianie, ale
ona spowita w mrok chowała się przede mną wstydliwie. Obejrzałem się za plecy,
gdzieś tam, skąd przyszedłem był świat pełen kolorów i światła, lecz tu nie
zdołał dojść o własnych siłach i mnie opuścił, pozostawiając bez zmysłu, którym
mógłbym rozpoznać przeszkodę.
Granit
był szorstki i ostry. Kaleczył dłonie i nie chciał ustąpić nawet na milimetr, a
woda, która zapomniała zamarznąć, uświadamiała mi położenie najmniejszej z
kosteczek pośród skurczonych mięśni, gdy tylko dotykałem dłonią ściany
zagradzającej mi przejście. Pod nogami kłębiło się gruzowisko wietrzejące tak
powolnie, jakby czas zwolnił. Każdy krok stawał się ryzykiem. Wytężałem siłę
woli i chciejstwem zamierzałem pokonać przestrzeń, zwęzić ją, smagnąć słowem
brutalnym światło wałęsające się bez celu na zewnątrz i rozkazać mu przybyć tu.
Zamerdać ogonem przed tą ścianą i odnaleźć dalszą drogę. Dłońmi jej przecież
nie znajdę, bo zanim to uczynię stracę w niej czucie, albo obedrę z mięsa do
białej kości.
W
głowie proces odzyskiwania wzroku wydawał się prosty. Skoro ja się zmieściłem,
więc i światło powinno. A drogę już zna, więc nie zabłądzi – może mnie
wywęszyć, jeśli mnie nie da rady wypatrzeć. Zresztą – mogę je zawołać i niech za
głosem pójdzie, który jest falą podobną, tylko nieco mniej drżącą. Zmęczyłem
się. Energetycznie byłem już wrakiem i wypadałoby wzmocnić organizm czymś
wściekle pożywnym, może przespać się parę godzin i pozwolić napięciu zelżeć i
wypromieniować ze mnie. Wymacałem coś w miarę płaskiego, paskudnie wilgotnego,
choć nie oślizgłego, więc przycupnąłem czując jak tężeją mi pośladki od tej
granitowej pieszczoty.
Wracać?
Dokąd? I po co? Żeby utłukli? To już wolę tutaj zdechnąć. Głupi byłem, że
uciekając nie wziąłem na smycz światła, żeby było mi raźniej, ale wtedy bałem
się, że pójdą tym tropem za mną. Bo chociaż tabu i zakazy obarczone karami z
pogranicza sądu ostatecznego, to za światłem mogli wejść i te krzemienne noże
przetestować na mojej delikatnej materii. Nie. Dobrze, że zrezygnowałem ze
światła, bo jakiś odszczepieniec mógłby poczuć Głos Boga i po wstędze światła
pójść za mną, wypatroszyć mnie i trofeum zedrzeć mi z jeszcze ciepłego łba.
Wrócić i ogłosić się Tubą niosącą przesłanie wprost z boskiego jelita, czy skąd
miałby ten pomruk się wydobywać.
Jednak
teraz utkwiłem tu, w mroku mokrym i beznadziejność mojego położenia zaczęła już
budzić panikę śpiącą dotąd grzecznie we mnie gdzieś bardzo głęboko pod pierzyną
podświadomości. Światła mi trzeba i to w miarę szybko, zanim zamarznę w
niekończącej się procesji kropel znieczulających i paraliżujących mięśnie. Napiłbym
się, ale strach o własne gardło powstrzymał mnie przed próbą zanurzenia ust w
tej lodowatej czystości, którą zdążyłem sobie już wyobrazić. Wymyślić raczej…
Ściana
trwała niewzruszenie, choć była tylko domysłem, kiedy z niej zdjąć dłonie. Woda
spływała z niewidzialnej powierzchni i szemrała, pluskała, podskakiwała,
tańczyła w piruetach i labiryntach wybierając nieoczywista drogę pośród
nierówności, których dostrzec nie mogłem. Ona tak, bo woda ma instynkt i zawsze
zmierza drogą, na której opory będą najmniejsze. Ot – skaza genetyczna.
Ukląkłem, żeby sprawdzić, co robi woda, kiedy już zejdzie z tego niewidzialnego
nieba na równie niewidzialną ziemię i chciałem wymacać jej ścieżki w ziemskiej
wędrówce.
Woda
jednak, kiedy już osiągnęła poziomą część ciemności przestawała syczeć i
skradała się tak cicho, że pod palcami nie umiałem wyczuć dokąd zmierza.
Wszystko, po czym deptałem było mokre i pełne lodowatych jednoznaczności
pozbawionych kierunku. To nie był górski strumień lecący na łeb na szyję w
doliny po urwiskach. Macałem resztkami nadziei, ale i ona zaczęła markotnieć
zastraszająco szybko. Mokre kolana straszyły mnie reumatyzmem, jakbym miał
dożyć tego zagrożenia, a ja przecież bliski byłem zamarznięcia.
Pod
biegającymi podłożem palcami przemknęło coś nieokreślonego, co sprawiło, że
umysł zaniepokoił się. Nieoczekiwanie i bez definicji coś w tym bieganiu palce
spotkały i powinny były rozpoznać, choć tego nie zrobiły. Sztywność wzmogła się
i mogła już stać się sztywnością posągową, albo tą, która charakteryzuje lodowe
rzeźby. Umysł kipiał dla odmiany szukając przyczyny tej nerwowej skamieliny
organizmu. Wreszcie, kiedy płucom już brakowało pomysłu na przetwarzanie z
braku materiału udało się odnaleźć zaginiony wątek. Pod dłońmi przewinęła się
GŁADKA REGULARNOŚĆ. Mała i niepozorna, ale taka, co nie kaleczy i nie jest
dziełem przepadku. Guzik!. Przycisk, albo coś w tym stylu.
Oby
tylko głowa nie mnożyła fantastycznych wizji i niech ta myśl się okaże prawdą.
Pokruszyłem skostniałe tkanki i ponownie skupiłem się na szukaniu, lecz teraz
już mniej nerwowo i bardziej systematycznie. Zanim odszukałem guzik ręce miały
już „drewniane rękawice”. Bezmyślnie starałem się wdusić, albo pokręcić
guzikiem, jednak, albo sił nie miałem, albo ów guzik był tylko fatamorganą w
skostniałych dłoniach. Nawet nie próbowałem wyobrazić sobie ich barwy. Stanąłem
przed guzikiem i ręce w kieszenie mokre wsadziłem. Za mało. Wiedziałem, że
będzie za mało, ale nie znalazłem odwagi, żeby wepchnąć dłonie przez rozporek
tam, gdzie mogłyby się zagrzać kosztem mojej męskości. Oczywiście - w tej
chwili dłonie były priorytetem i logika kazałaby zrezygnować z tego, co
nieprzydatne na rzecz użyteczności, jednak bezwzględność takiego rozwiązania
kłóciła się we mnie obietnicami czasu przyszłego wyimaginowanego. To przez
nadzieję, która w obliczu guzika wstała syta i zaczęła roić wizje tak piękne,
że dłoniom nie pozwoliła wyjść z kieszeni.
W
końcu miałem też nogi. Nadepnąłem być może zbyt ostrożnie, bo nic się
nie wydarzyło. Ale kiedy stanąłem na guziku całym ciężarem, to wszedł w
podłoże. Ciemność stęknęła, a ja poczułem ruch powietrza, który polizał mnie po
całym ciele. Poczułem ruch. To ja ruszałem się wraz z podłożem i ścianą.
Ciemność zachrzęściła i wpasowała się w ciszę, pośród której woda z sufitu
nowych szukała ścieżek aby zejść na ziemię.
Ja
już na niej byłem. Uciekłem prześladowcom i jeżeli nie znajdą guzika, to już
mnie nie dostaną. Opadłem na kolana, bo marsz wydawał mi się zbyt niebezpieczny.
Ciemność była równie gęsta jak była wcześniej i pod tym względem niczym się nie
różniła od mojej poprzedniej lokalizacji. Szedłem na kolanach czując, że nie są
stworzone do spacerowania po granitowych złomach. Czas w takim mroku nie
istnieje, bo umarłby z nudów, więc trudno powiedzieć ile szedłem – chyba tyle,
ile wytrzymały kolana krwawiące i obolałe tak, że musiałem samego siebie
okłamywać. W końcu przestało się udawać. Wstałem, bo wszystko było lepsze od
dalszego marszu na zdartych kolanach i powoli, macając dłońmi skałę szedłem
krokiem ślepca w nieznanych przestrzeniach.
Umysł
znowu usiłował poinformować mnie, że ściany już nie są mokre, że pod nogami nie
chlupie woda, a wdychane powietrze wydaje się cieplejsze i łatwiejsze do
oddychania pełną piersią, zamiast tego ukradkowego, płytkiego i szybkiego nerwowego
dyszenia na psia modłę. Szedłem otulony mrokiem i granitem, aż pod stopami
teren wyprostował się i nie było już żadnych przeszkód, tylko pojawiły się
włosy ciepłej trawy. Wciąż nic nie widziałem. Ale trawa sugerowała otwartą
przestrzeń, a nie mrok jaskini. Położyłem się na niej śmiejąc się jak wariat i
całowałem ziemię i dawałem trawie się łaskotać, a potem przytulony do ciepłej
ziemi zasnąłem snem kamiennym, granitowym i mrocznym.
Najsłodszy
sen jednak kiedyś się musi skończyć. Mój skończył się, kiedy krzemienne ostrze
trąciło mnie w twarz. Nade mną pochylało się wiele włóczni zakończonych
kamiennym grotem. A spoza nich zerkało na mnie łakomie całe stado zadowolonych,
głodnych pysków. Tylko kolor miały inny, niż te, od których zwiałem tak
skutecznie.
Sen mara...próbowałam kiedyś wyczuć po omacku to samo, co niewidomi czują pod palcami - niewykonalne dla mnie, za mało mam czucia w palcach.
OdpowiedzUsuńja usiłowałem po własnym mieszkaniu przejść się bez podglądania - dramat nie spacer.
UsuńLudzkie zmysły mają niewyobrażalną moc w kryzysowych sytuacjach.
OdpowiedzUsuńFenomenalnie dobierasz słowa. Pozdrawiam
czasami mam wrażenie, że jest gdzieś taki, z którego nie korzystamy. i się marnuje. bo tych istniejących jest ciut za mało - przynajmniej tak się wydaje patrząc na nieudane życiorysy.
UsuńJa kwestii formalnej - przycisków i guzików się nie "nadusza", to jakiś paskudny nowotwór językowy.
OdpowiedzUsuńok. wyleczę tekst z nowotworu.
UsuńAle za to - jako nagrodę pocieszenia - pozwalam Ci nadusić pełen gar produktów zdatnych do spożycia.
Usuńdziękuję. z bloga kulinarnego w mojej wersji wyszłaby raczej perwersja.
UsuńO blogu kulinarnym nie rozmawiamy, to dobre dla kur. Mowa li i jedynie o duszeniu potraw.
Usuńsugerujesz zmianę hobby? przynajmniej tak to wygląda.
UsuńNie, wręczam Ci nagrodę pocieszenia za konieczność amputacji nowotworu.
Usuńdziękuję. zabrzmiało dość dwuznacznie.
UsuńNigdy nie oszukasz przeznaczenia. Nigdy ... chyba ...
OdpowiedzUsuńczyżby przeznaczenie zabrało głos? a to ciekawostka...
Usuń