Pomysł zupełnie nie nowy, nasączony
stereotypem i testosteronem, ale w końcu nie jestem jakimś mutantem, tylko
zupełnie zwyczajną jednostką, skażoną instynktem stadnym i cywilizowaną
zawzięcie i uparcie tak długo, że pazury mam wiecznie stępione i języczek
nieostry. Czego więc oczekiwać od takiego psa podwórzowego, któremu tylko
podczas pełni zdarza się jeszcze zawyć tęsknotę do księżyca, lecz i wtedy
ogląda się trwożliwie, czy skądś nie nadleci but, albo cios między uszy zadany
za zakłócanie.
Ale - kiedy zobaczyłem butelkę
płaską, nieco przypominającą czujnie śpiącą na dnie oceanu mantę, postanowiłem
skosztować marzenia i poddać się tęsknotom za nieznanym, odległym i
pasjonującym. Za odyseją, za wyprawą beczką w dół wodospadu, za samotną
eksploracją lasów deszczowych i tropieniu z maczetą źródeł Amazonki, Orinoko,
Jangcy-Ciang, czy Wołgi. Nieważne. Za podróżą na Andromedę ze świadomością, że
dopiero prawnuki będą mogły jej dotknąć czymś więcej niż stęsknionym wzrokiem.
Znalazłem butelkę z korkiem ozdobnym
lecz szczelnym. Takim, któremu można zaufać, że nie wpuści wody do środka, a ja
bezpiecznie leżąc na wznak we wnętrzu butli będę zwiedzać zarówno błękit świata
podwodnego, jak i niebiosa. Z ręką wetkniętą pod głowę, albo brodą na dłoniach
wspartą zaspokoję ciekawość i przyniosę opowieść, gdy podróż się skończy
szczęśliwie po perypetiach niezliczonych. Pusta butelka patrzyła z nadzieją na
drugie życie, jak koperta czekająca listu i wypełnienia znaczeniem jej smutnego
oczekiwania.
Wsiadłem w Nautilusa z lekkim tylko
niepokojem, bo przecież trudno wracać, kiedy się nie wyjechało. Szkło przyjęło
mnie chłodno, jednak życzliwą przeźroczystością starało się otworzyć mi szerzej
oczy powiększając zewnętrze, żebym nie uronił widzenia. Korkowy dziób
skierowałem w oś rzeki. Nawet nie górskiej, bo poczętej pośród nizin i na tyle
małej, że człowiek nie zajmował się jej pętaniem pozwalając by swobodnie i
beztrosko płynęła dając zajęcie zimorodkom, żurawiom i ważkom o
zielono-niebieskich barwach opalizujących migotaniem skrzydeł. Jedna nawet
usiadła na łodzi niczym majtek na oku i wypatrywała lądu, przygody, okazji do
abordażu, sztormu, czy przeszkód. Zwalonych pni, które nurt rozwścieczą,
mielizn, po których brzuchem mój okręt będzie szorował, czy chwili trwogi, gdy
granitowa, lodowa góra wypiętrzy się nad powierzchnię, aby powstrzymać śmiałków
i rozbić w pył marzenia o dalszej podróży.
Pośród olszynowego, niezdrowego lasu,
który umierał w gnijących pod wodą korzeniach i sechł nadmiarem słońca w
koronach, pośród przepychających się, świeżo wyklutych brzóz, wodnej mięty i
tataraku, pośród niemal namorzynowego kłębowiska korzeni łódź sunęła cicho, a
grzywy wodorostów ujawniały potęgę nurtu, falując niczym szarpane tornadem
sosnowe lasy. Płynąłem w ciszy rozkrzyczanej skargami młodych myszołowów
bojących się puścić schnącego konara i skoczyć samobójczo w dół, żeby się
przekonać, że skrzydła już niosą, choć nieumiejętnie. Patrzyłem na figle
narybku szukającego słońca, by lustereczkiem odbicia mnie w oko ukłuć i
pochwalić się srebrną kolczugą.
Płynąłem patrząc jak mrok obejmuje
świat we władanie i kradnie barwy motylom, jak wydłużają się cienie dębów i
rosną uciekając krwawemu słońcu, aż w horyzont wczepione wisieć poczynają,
pazurami trzymając się życia, które słabnie z minuty na minutę. Patrzyłem, jak
rosną omamy, jak lęki nabierają sił i rosną ponad miarę, ponad wytrzymałość,
jak sielanka przeistacza się w horror, a rzeka kipi bielą wścieklizny na
bystrzach, przeszkodach i zwidach. Jak wije się broniąc przed poznaniem i
wymyka się każdej ludzkiej ingerencji. Jak drąży grunt w pragnieniu ucieczki,
niczym więzień jedną ideą opętany – wolność. Dzikie mustangi i prerie
niezmierzone, oceany bezkresne i wszystko, co łupinę potrafi na manowce wywieść
i dać oddech pełen zapachu wiatru.
Cygański wiatr pchał, lub
powstrzymywał łódź, a rzeka toczyła się zmiennie – raz nerwowo innym razem
zasępioną głębią osiadała na laurach. Słońce, jak wielka stateczna krowa lizało
mnie po policzkach, żeby solą potu uzupełnić braki mineralne chlorofilu, i wodę
grzało, żeby mnie reumatyzm zbyt szybko nie dopadł dokuczliwością powtarzaną
dożywotnio. Gzy przekomarzały się ze świerszczami, pustobrzuche kleszcze
skwierczały z pragnienia, komary wespół z wodnymi pająkami usiłowały pić nawet
wodę, z braku napojów energetycznych. I rozglądały się niespokojnie, gdy tylko
cień zmierzchu zaczynał marszczyć się w nurcie, bo skrzydła nietoperzy równie
mroczne i ciche przynieść mogły zagładę. Płynąłem ogrzewany blaskiem ognisk
nadbrzeżnych, zimnym światłem księżyca i puszczającymi oko gwiazdami zbyt
dalekimi, aby się od siebie różnic mogły. Płynąłem, gdy szczytówki wędek
kłaniały się mi obojętnie i bez nerwowego szarpnięcia, mijałem wioski otwarte
na rzekę i z piedestału pomostów oferujące żelazne racje żywnościowe, bądź
rozpustę.
Nieskończoność jezior kolejnych trwać
umiała godziny całe, nim rzeka znów spłynęła wężowym ruchem pomiędzy paprocie
zwieszone z powalonych pni i sypiące nasiona wprost w rzekę, by to, czego ryby
nie zjedzą rozmnożyło się na zakolach piaszczystych. Okręt drżał, jednak wciąż
cały, choć może trochę zmęczony płynął szukając przystani. Wiózł mnie
nieomylnie głównym nurtem poprzez niepojęte, dzikie i nieuczesane. Wiózł pod
asfaltowymi drogami, pod mostami i wiaduktami. Wreszcie zacumował pośród lasu,
przy drodze pamiętanej przez nielicznych tubylców, lecz nie każda mapa
potrafiła ją odszukać – tak bardzo w zieloności się skryła.
Wysiadłem, aby wrócić. Może
opowiedzieć. Wyprostować się i docenić ciepłą wodę na żądanie, miękkość
materaca, obiad pachnący na talerzu. Schowałem się w pielesze, jak w matki łono.
W bezpieczeństwo i przewidywalność, w codzienność i powtarzalność. Ale
przywiozłem obrazek. Jeden, nieostry, bo w niedoskonałej pamięci rosnący. W
meandrach rzeki świat rósł piaszczystymi skarpami, które utrzymywał pozwalając
chwastom i drzewom plątać korzenie w warkocze. Tylko wiatr bezmyślny szarpał te
rośliny a bobry szukając budulca zwalały drzewa, które spadając kaleczyły
skarpy bruzdami. Krew żółtego piasku toczyła się w rzekę, która porywała
drobiny unosząc je daleko, a ranna skarpa wykrwawiała się bez końca. Nie dawała
już rady zaskorupić się roślinami. Ptaki nie pozwoliły budując gniazda i
pazurkami ryjąc miłosne wyznania – bo na piasku łatwiej napisać słowa, niż w
twardzieli buczynowej.
Na szczycie skarpy dostojniał buk.
Stalowy pień potężniał latami, a korona jeszcze zielona pyszniła się niczym
afro na czarnoskórej głowie. Wybrał miejsce zbyt dawno. Może zbyt nieroztropnie
rozpoczął życie na skraju skarpy. Teraz cierpi katusze. Jak człowiek z diagnozą
dramatycznie śmiertelną – jeszcze żyw, jednak wyrok już został wydany i
odwołania nie będzie. Piasek spod nóg mu się wysypuje i z każdą chwilą więcej
korzeni opala się w słońcu. Schnie z braku wody i dzięcioły przeszukują już kalekie
korzenie szukając gangreny i pasożytów. Płynąłem pod buczynowym kolosem o dwóch
koronach, a on posępniał nade mną mając brodę korzeni obnażoną, naśladującą fryzurę którą nosić mu przyszło. Ptaki pisały do siebie listy, a piasek staczał
się niby malutkie, nieznaczne lawiny. Wiatr ptakom pod ogonki zaglądając też
robił swoje. Od niechcenia, przypadkiem strącał w nurt kolejne kamyczki.
Przepłynąłem zielonością wody żółtą
skarpę zagłady. Stalowy pień jeszcze tej jesieni zaczerwieni się, bo buczyna
czerwieni się aż do czerni każdego roku, gdy ma nasienie zrzucić. I zapewne
zdąży zrzucić. Niestety – znów zbyt blisko skarpy i tych ptaszków, co trzema
pazurkami wyznają sobie miłość na śmierć kolosowi. I już go raczej nie zobaczę…
Jak przywołałam sobie w wyobraźni mantę, tak też zapragnęłam podróży. Podmorskiej. Takie jeszcze nigdy nie przeżyłam i taka bywa równie niebezpieczna niżeli wzdłuż Amazonki, gdzie można odnieść wrażenie, że dosłownie wszystko planuje Cię zjeść.
OdpowiedzUsuńI na pewno kiedyś zechciałabym wrócić. By opowiadać.
super. ciekawe, że kształt łodzi miał wpływ na pragnienia.
UsuńTy wracasz dość często. i masz co opowiadać. ba... nawet to robisz.
To nie są podróże o jakich ja teraz pomyślałam. To ledwie wycieczki trwające kilka godzin, ot weekendy.
UsuńMoże coś większego, może kiedyś...
Kuter z MW Łysiaka mi się przypomina, ilekroć słyszę podobne westchnienie - może kiedyś...
Usuńcoś poważnego stoi na przeszkodzie, żeby pójść na tydzień? Urlop z Małżowinką trzeba jakoś zgrać i pójść po ślimaczemu z domkiem na plecach, żeby poczuć do gołej kości.
Odważny z Ciebie kapitan Nemo...
OdpowiedzUsuńpapierowy tygrys.
UsuńŻeglowałam po Atlantyku katamaranem i pływałam w jego wodach, obok wielorybów, delfinów i gigantycznych żółwi. Wiedziałam wściekle kolorowe kraby i gigantyczne mątwy, ławice kolorowych rybek ocierały się o mnie nieskrepowane. Jakoś wstrzeliłeś się w świeże moje wspomnienia... A przy okazji... chyba coś Ci zawdzięczam.
OdpowiedzUsuńtak się zastanawiałem, gdzie Cię wywiało. a nad treściami bieżącymi nie bardzo panuję - piszę, co do łba strzeli. chyba nie mam pojęcia cóż takiego zrobiłem.
UsuńZaraz Cię uświadomię.
Usuńpublicznie?
Usuńo rany... już się trzęsę...
Prywatnie!
UsuńP. S. Bo do publikacji to się nie nadaje, chi, chi.
Usuńhmm... jawna prowokacja. publicznie oświadczasz, że mnie prywatnie uświadomisz... to jakaś perwersja. a może patologia?
UsuńZdecydowanie perwersja - specem od patologii jesteś Ty.
Usuńno tak... zapomniałem...
UsuńNie szkodzi, możesz na mnie liczyć w tej materii. Zawsze Ci przy(wy)pomnę
Usuńnie wątpię. jesteś wytrawnym tropicielem patologii.
UsuńNic podobnego! Mam jedynie alergię na patologię, a jej tropicielem (i przy okazji piewcą) jesteś Ty.
Usuńja piszę - Ty wykrywasz.
UsuńErrata: widzę.
UsuńTj. widzę, a nie wykrywam. Jest podana na tacy.
UsuńZ takiej podróży nie wraca się łatwo, zwłaszcza, że interesująca była,
OdpowiedzUsuńwracać trzeba. i można szykować kolejną podróż. żeby nie zaskorupić się gdzieś do cna.
UsuńKiedy byłem mały, ale już trochę duży popłynąłem sobie niewielką, podlaską i zdziczałą rzeczką przed siebie. Nie spotkało mnie to, co spotkało Ciebie, ale to co widziałem i czułem zapamiętałem do dziś.
OdpowiedzUsuńcałe szczęście, że coś innego. gdyby było tak samo, wtedy byłoby nudno - nie byłoby powodu jechać, bo można byłoby w TV obejrzeć przy kieliszku kawy, zamiast domowe pielesze opuszczać. czyżbyś spotkał wodnika szuwarka, który zaraził Cię środowiskiem wilgotnym?
UsuńJakbyś tam był, choć Cię tam przecież nie było.
Usuńrozpusta we własnej głowie. czasem widzę nawet nieistniejące. kto wie, czy nie za często. na szczęście jest blog i można wylać nadmiar widzeń.
Usuń