Pani
miała głos, który był żeńską odpowiedzią ludzkości na fenomen głosu Armstronga.
Głęboki, mocny i chropowaty tak bardzo, że każdy zadzior w głosie obrośnięty
był dodatkowymi kolcami, żeby zdrapać gardło do łez, a uszy słuchającego
postawić w stan oszołomienia i nie pozwolić im z tego stanu wyjść. Mogła tym
głosem uwodzić, albo rozstrzeliwać czołgi – wszystko zależało od aktualnego
samopoczucia i emocji upakowanych bardzo gęsto w tym mizernym przecież
opakowaniu. Bo wbrew sile głosu ciało miała bardzo dziewczęce i kruche.
Szczuplutka, ledwie półtorametrowa osóbka o piersiach tak drobnych, że dopiero
z premedytacją dobrany biustonosz potrafił unieść przód białej, zapiętej pod
szyję bluzki powyżej płaskowyżu brzucha. Abażur włosów, krótkich, misternie
wystrzyżonych we wszystkich odcieniach beżu wieńczył jasną buzię i oczy
bardziej skośne niż duże, które mieniły się refleksami ciemnego miodu. Czarna
spódnica i miękkie baletki kontrastujące z bielą kolan i łydek dopełniały obrazu
pani stojącej przede mną.
- Czym
mogę służyć?
Spytała,
a ja pomyślałem bezwstydnie: „Boże, żeby to było szczera propozycja…” Tymczasem
ona stała nade mną i nawet nie udawała, że będzie notować koncert życzeń, gdy
ja, sponad menu w twardych okładkach, miałem wyrecytować kaprys, niczym wiersz
na szkolnej akademii. Zerkałem i nie miałem ochoty na zamawianie, na podejmowanie
jakichkolwiek decyzji, byle została i tym głosem otulała mnie nadal. Zauważyłem
jej niecierpliwość, więc zacząłem zamawiać chaotycznie i bez ładu, wszystko
naraz, jakby się świat miał wyczerpać w tym zamówieniu. Może i jąkałem się, bo
popatrzyła na mnie z większym zainteresowaniem, jakby chciała zapamiętać
oryginała, który ma problem z własnym apetytem i wstydzi się własnych wyborów.
Komentarz odpuściła, co było oczywiste – przecież była w pracy i zawodową
uprzejmość wpisaną miała w CV i zakres obowiązków.
Wróciła
po chwili stawiając przede mną oszroniony kufel, żebym nie siedział przy pustym
stole czekając na wymyślny obiad, który miał mnie zaskoczyć smakiem, a wyglądem
zachęcić do konsumpcji. Jeśli to danie potrafi oderwać mój wzrok od tej kobiety,
musi być wybitne, ale i wtedy jej sylwetka będzie uroczym dopełnieniem
wielozmysłowej rozpusty. Światło zaplątało się w ciężkie kotary, w ściany
pomalowane na kolor więdnących płomieni, w oknach z barwionego szkła. Jego
resztki spijały rośliny stojące karnym szeregiem na parapetach i sączyły
popołudnie, które zdawało się być już zupełnie wyczerpane. Szarzało, jak ciężko
ranny człowiek czekający na środki przeciwbólowe. Płynąca z głośników muzyka
usiłowała uśpić ten dzień jazzowymi standardami, a z kuchni snuły się
przeźroczyste smugi aromatów. Na ścianach gasły w ramkach sylwetki wielkich
nieżyjących. Postaci, które wyrzeźbiły ścieżki muzyki sięgające wyżyn trudnych
do osiągnięcia. Pasjonatów poharatanych przez życie potrafiących wyjąć z duszy
to, czego na ogół ludzie wstydzą się ubrać w słowa.
Na
stolikach zaczęły mrugać pierwsze świeczki, i wystarczyło przymknąć oczy, żeby
przypominały spontanicznie zapalane na koncertach zapalniczki, kiedy ze sceny
zaczynały spływać dźwięki z pogranicza nieśmiertelności. Dialogi mruczały w
dążeniu do porozumienia, ciepłe dłonie szukały innych do pary, wzrok próbował
ugasić pragnienia tonąc w oczach siedzących naprzeciw. Sztućce toczyły
dyskretne pojedynki, a szkło
podzwaniało, jakby zlęknione. Drzwi odcięły świat zewnętrzny. Hałas
codzienności, ciekawość turystów, przypadkowe istnienia mijające nieświadomie
to miejsce. Czas zatracił się w sobie i z rachowaniem miał wyraźne problemy.
Pani stąpała
miękko i bezszelestnie, jak polujący lampart. Rozdzielała uśmiechy pomiędzy
stolikami, jakby przepraszała, że się przysiąść nie może. Z sąsiedniej sali
dobiegł mnie dźwięk pianina, a pani przesłała mi przeprosiny i nie czekając na
ewentualne zamówienie znikła. Nie potrafiłem wymyślić, czego jeszcze mógłbym
chcieć od niej, bo stół zastawiony miałem dobrodziejstwami restauracji, ale i
tak posmutniałem. W melodię pianina wdarły się miotełki perkusyjne i rzewne
łkanie saksofonu niosącego solowe przesłanie. Powietrze trącone dźwiękami
próbowało rozbiec się po zakamarkach, lecz odbijało się od ścian i wracało
echem stanowiącym tło. Dźwięki wdzierały się we fryzury, w butonierki, w
niedomknięte torebki, wślizgiwały się pomiędzy guzikami koszul i bluzek
szukając przyjaznego gruntu, żeby się tam osiedlić. Skuteczniej niż głodna
komarzyca dźwięk dopadał każdego po kolei. Najbardziej odporni zamierali
dopiero, kiedy ci wrażliwsi kołysali się już na falach swingu.
Jedzenie
stygło, alkohol odparował już chyba ze wszystkich stojących przede mną naczyń,
kiedy do instrumentarium dołączył głos. Ten głos, który mnie przywitał. Zaplótł
się w całość z dźwiękiem pianina, meandrował pomiędzy rytmem perkusji. Saksofon
umilkł, jakby wstydził się własnej bezduszności, bo kto w blasze szukałby
inspiracji? Siedziałem obezwładniony zupełnie i pogrążony w przesłaniu. Nie w
słowach, bo tych nie znałem, ale w przesłaniu. W skardze i nadziei, w sile i
słabościach, w dłoni szukającej wsparcia. Kiedy głos umilkł znowu poczułem się
okradziony z czegoś, co zaledwie przed chwilą było moim udziałem, a teraz
zniknęło. Saksofon załkał zamiast mnie, a domniemanie kusiło rozwiązaniem
zagadki. Pani o kolczastym głosie jest saksofonistką! Więc skarżyć się może po
dwakroć.
Nie
znalazłem w sobie determinacji, żeby wstać w trakcie, żeby sprawdzić podejrzenie,
które już wydało się oczywistością. Przesiedziałem koncert bez wzrokowego
potwierdzenia, bo przecież zdążę – tak mi się zdawało. A kiedy koncert się
skończył i zacząłem wybudzać się z letargu, oklaski dawno już wsiąkły w ściany
restauracyjne, a wcześniejszy gwar wrócił na swoje miejsce i unosił się nad
stolikami kokietując siedzących nieomal widzialnym zadowoleniem. Przechyliłem
jakąś szklankę, nie wnikając w jej zawartość, zostawiłem banknoty na stole
pomiędzy naczyniami i wstałem, żeby zerknąć na miniaturową scenę. Pianino znów
było tylko półką na twardo oprawione karty dań, perkusja przysiadła od niskich
brzmień jak tłusta, zmęczona sowa. Saksofonu nie było widać i pani również. Wyszedłem
bez słowa. Za drzwiami czas nadrabiał niedopatrzenia i zasnuwał niebo czarnym
pokrowcem. Tak się spieszył, że nie zostawił nawet ogarka księżyca i tylko
uliczne latarnie i witryny chwalące się przepychem dawały namiastkę słonecznego
ciepła. Wiatr zaśmiał mi się w twarz i pofrunął nękać gołębie skulone na
gzymsach i dachach. Po kocich łbach rozlewał się chłód, rozdeptywany przez
wracających i tych, którzy dopiero zmierzają. Odnaleźć drobną panią pośród
ciżby rozkrzyczanej, wesołej na pokaz lub prawdziwie zdawało się
niemożliwością, więc snułem się idąc bez wyrachowania w stronę, gdzie
przechodniów było mniej. Może nad rzekę?
Jak można otulić głosem stosownym do rozstrzelania czołgu?
OdpowiedzUsuńmożna. poważnie. słowa potrafią być dwuznaczne, to dlaczego nie dźwięki?
Usuńpani mogła głosem pracować na obu krańcach i wcale bym się nie zdziwił, gdyby to robiła na co dzień, albo nieświadomie nawet. Żeby Ci ułatwić - wrony też można pokochać, chociaż chrypią okropnie. a przecież tym samym dźwiękiem wabia się nawzajem w celach prokreacyjnych. bo nie dysponują słowiczą delikatnością.
Oj, proszę mi tu wron nie postponować, wrony nie "chrypią okropnie", tylko kraczą elegancko i to jest bardzo ładny dźwięk, którym niczego ani nikogo nie da się rzostrzelać.
Usuńza późno - już to zrobiłem. ja przed wroną już uciekałem. goniła mnie z pięćdziesiąt metrów. i wiem, że są tacy, których pokaleczyły.
UsuńPewnie wszedłeś między wrony, a nie krakałeś tak jak one.
Usuńmłode spadło gdzieś w trawę i go broniła. ja tylko przechodziłem przez ulicę, a pisklaka nie widziałem nawet.
UsuńBył kiedyś taki kawałek Formacji Nieżywych Schabuff "Klub wesołego szampana" i tam w refrenie śpiewała pani. I tak bardzo mi się to podobało, że postanowiłem dowiedzieć się, kim jest istota obdarzona GŁOSEM. I to był błąd wielki.
OdpowiedzUsuńzgubiła Cię ta wiedza? czy pani straciła przy bliższym poznaniu? może okazała się panem?
UsuńBardzo trafnie opisałeś nastrój lokalu, te świeczki, szmery rozmów itd. Co do właścicielki urzekającego głosu, może lepiej nie szukać i nie sprawdzać, niech zostanie wrażenie.
OdpowiedzUsuńszukam nastroju. próbuję podzielić się tym, co zarejestrowały zmysły. nie tylko oczy i uszy, ale pozostałe też. i wciąż liczę, że kiedyś się uda.
UsuńI ten nastrój. Można się w niego wtopić. Jest coś w głosie, prawda, to, jak ktoś mówi to już wyobrażenie
OdpowiedzUsuńcieszyłem zmysły odbiorem wrażeń. nie było potrzeby zakłócać własnymi dźwiękami. to co nieuchwytne kusi mnie najmocniej.
Usuń