-
Panowie, przedstawiam wam… hycla – gospodarz, pomimo niewątpliwej złośliwości nie
zamierzał zdradzać mojego incognito, ani też przedstawiać mi tych, którzy
zawitali na spotkanie skądinąd nocne, tajne i na poziomie wystarczająco
wysokim, żeby milczeć o nim dla własnego dobra. Gospodarz kontynuował monolog,
a wśród obecnych kwitły ambiwalentne uczucia skrupulatnie dezynfekowane
trunkami o nazwach kojarzących się ze światem dostatku.
-
Hycel, mniejsza o imię, uwolni panów ( he he… i mnie oczywiście) od problemu
wstydliwego i palącego w sposób definitywny i nieodwołalny. Wystarczy odrobina
wsparcia administracyjnego i daleko posunięta dyskrecja, żebyśmy wspólnie mogli
pogratulować sobie sukcesów na polu zwalczania… - tu odrobinę się zawahał,
jakby nie zdążył przygotować owego przemówienia, albo nie był pewien, jakie
wrażenie wywrze na gościach ze świecznika administracji samorządowej w zasadzie
całego województwa, jednak w końcu wodząc oczami po obecnych dokończył –
szkodników.
Zerkałem
z ciekawością na reakcję i obok ostrożnego niezrozumienia, oprócz niedowierzania
dostrzegłem również głód wiedzy i entuzjastyczną chęć rozwiązania problemów w
trybie przyspieszonym. Wiedziałem już, że w niektórych lokalizacjach moje
zadanie będzie wyjątkowo łatwe, a jakiekolwiek bariery zostaną zniesione nim w
ogóle je dostrzegę.
-
Przypomnę panom, że tematyka dzisiejszego spotkania nie powinna zaszczycić
posiedzenia sesji rady gminy, miasta, czy powiatu i wspólnym życzeniem tu
obecnych jest ścisłe przestrzeganie tajemnicy w kwestii podjętych działań.
Rozumiem, że panowie poradzą sobie z interpretacją nowej rzeczywistości w
sposób przynoszący wam chlubę, łącznie z gwarancją kolejnej kadencji w glorii
skutecznych i zdeterminowanych gospodarzy walczących o rozwój lokalnych
wartości dla dobra społeczności.
Głos
gospodarza uwiódł nawet mnie, choć jestem wyrachowany – można zaryzykować
stwierdzenie, że jestem cynikiem. Oczami mojej bardzo ubogiej duszy widziałem
już peany, które autokratycznie można było przygotowywać już dzisiaj, byle
tylko odciąć od informacji media, społeczników z kręgu środowisk wyznających
idee brata Alberta i innych „oszołomów” wycierających sobie pyski hasłami
humanizmu, obrony słabszych, samarytan wszelakiego autoramentu i przeciwników
politycznych, którzy kapitał niechybnie zbić potrafiliby na samym dostępie do informacji
z obecnego spotkania. Niechby choć plotek!
Kiedy
już skrupuły zostały rozcieńczone wyrafinowanymi płynami toasty chwalące
gospodarza zdawały się nie mieć końca. Bo tak po prawdzie pomysł, choć
bezwzględny, rozwiązywał więcej problemów niż się obecnym wydawało. Po zmianie
ustroju i wyjściu wojsk sprzymierzonych, płaczących, gdy pierwszy eszelon
skierował na wschód kilkudziesięciolecie ściśle tajnych życiorysów
pozostawiając na miejscu topograficzne białe plamy, ukrywające pośród lasów
miejscowości. Nie wioski, a miasteczka, w których skoszarowane były siły na
wypadek konieczności przeprowadzenia interwencji na terenach podległych
oficjalnie sojusznikowi. Teraz te nieistniejące miasta nie salutowały śpiewnym
zabużańskim językiem, tylko wiatr w nich wzdychał nie mając komu dostarczać
plotek.
I to
ja, przy współudziale gospodarza i obecnych tu samorządowców ościennych włości
miałem je zaludnić, zanim geodeci wykryją istnienie tych miast, zanim władza
ustawodawcza określi prerogatywy postępowania. Najpierw gospodarze, którym
obecność sojusznika odbijała się wieloletnią czkawką i niedefiniowalnymi
deficytami w budżetach łatanych ad hoc ze wsparciem zakulisowo zaakceptowanych
i przyznanych środków będą dzisiaj realizować korzyści płynące z tej dotychczas
nieszczęśliwej lokalizacji. Byli właścicielami niezinwentaryzowanej substancji,
którą mogli zagospodarować w sposób maksymalizujący wizerunek ich, jako
troskliwych gospodarzy.
***
Autobus
przemierzał noc niespiesznie. Nie było powodów do pośpiechu, a marszruta
ustalona na odprawie obejmowała dzisiaj kilka miasteczek i jedną większą
miejscowość. Pasażerowie, w większości pijani nie stanowili kłopotu, choć w
wydychanym powietrzu ilość promili powaliłaby każdego policjanta, który miałby
okazję zaczerpnąć choć jeden wdech w tej przestrzeni. Wiedziałem jednak, że
żaden z nich nie ośmieli się zbliżyć nawet na odległość pozwalająca rozpoznać
numery rejestracyjne, a co dopiero wyksięgować promilowe rozpasanie. Dojeżdżaliśmy
właśnie do ostatniego punktu poboru. Na dzisiaj już koniec zbiórki odpadów. Na
zapleczu komisariatu spało ich dwóch. Cuchnących tak, jak cuchnąć potrafią
wyłącznie bezdomni z długoletnim stażem. Zarośnięci i zapyziali. Chorzy i
beznadziejnie skażeni biedą od której uciec nie zdołali we własnym zakresie, a
nikt im nie potrafił pomóc. Ja im pomogę. Ostatecznie. Wyleczę ich z
alkoholizmu i innych nałogów. Z bezdomności też ich wyleczę i z nieróbstwa.
Albo zdechną marnie.
Policjant
nocnej zmiany był już doświadczony. Znał standardy postępowania. Bezdomni
zostali rozebrani do naga, pozbawieni włosów i bród, Wyszorowani, jak na izbie
wytrzeźwień i ubrani w jednoczęściowe kombinezony. Mocne drelichy robocze na
początek. I po parze butów wykonanych rękami niepełnosprawnych – trzewiki
robocze wzmocnione. Oczywiści nikt ich nie zakładał na nogi, tylko mieli je
przewieszone na szyjach, żeby wędrowały razem z ich pijacką nieświadomością do
miejsca przeznaczenia. Dwóch funkcjonariuszy wyniosło bezwładne ciała do
autobusu, a ja w tym czasie poczęstowałem papierosem naczelnika. Tradycja. Żeby
nie myślał źle o mnie. Postaliśmy w milczeniu wypuszczając w mrok kłęby dymu,
aż się pożegnał znużony nocną zmianą i poszedł do domu przespać pojedyncze
godziny. Na pewno jego akta osobowe pozytywnie zareagowały na taką gotowość
współpracy i wizja sutej emerytury pozwalała mu z godnością znosić utrudnienia.
Odjechaliśmy
w nieznane, nie czekając aż personel lokalny posprząta i zatrze ślady naszej
obecności, a raczej obecności tych dwóch utrapień chrapiących chwilowo na
siedzeniach w tylnej części autobusu. Rano obudzą się w nowej rzeczywistości i
jak ich poprzednicy będą kląć, aż nie wytrzeźwieją do końca. Albo będą kląć do
końca świata, co też jest możliwe. Autobus, niczym koń dorożkarza dotoczył się
do miejscowości, której ani mapy, ani okoliczni ludzie nie znali wcale. Na
rynku, który jeszcze niedawno pełnił funkcję placu apelowego leżały zmotłoszone
sienniki, które stawały się pierwszym domem przybywających tu w pełnej
nieświadomości. Personel wyładowywał pasażerów sprawnie i widać było w ich
ruchach nabytą wprawę. Autobus musiał odjechać, żeby nie stanowił pokusy. Nie
mógł tu garażować żaden pojazd. Wzruszyłem ramionami i pożegnałem się z
personelem – on również odjedzie jak tylko skończy rozładunek, a ja zostanę tu
sam z tym zniszczonym przez używki materiałem.
***
-
Panowie – prze tubę mój głos docierał nie tylko do leżących na siennikach, ale
obejmował chyba całą miejscowość. Patrzyłem jak się kulą, jak trą oczy i
usiłują spać, aż wreszcie zaczynają poszukiwać resztek własności, której już nie
mają. Nie mają ubrań z kieszeniami pełnymi niedopałków, ani własnej czupryny.
Mają mundur roboczy i przekrwione oczy. Mają mnie. Żadnych zdjęć wnuczki,
obrączek, scyzoryków – nic, co mogłoby łączyć ich z przeszłością. Są moi i
każdy z nich jest dziewicą. Nie mają żadnych praw. Mają tylko możliwość
przetrwania. Ale nie będę ich zmuszał. Niech sami zdecydują. Jeśli wola
sentymenty, niech dla nich zginą.
-
Panowie – powtórzyłem, żeby mieć pewność, że dotrze do ich świadomości fakt,
kto tu rządzi – jestem tutaj burmistrzem. W mieście, którego nie ma jestem
burmistrzem wśród ludzi, których również nie ma. Przyszliście znikąd i
zostaniecie tu, bo tu jesteście niczym tak długo, aż nie udowodnicie, że
jesteście kimś. Nie dostaniecie nic. Kompletnie nic wam się nie należy. Możecie
zdechnąć jeśli taka wasza wola, albo spróbować kraść. Wasi koledzy na pewno
poradzą sobie, bo potrafią pilnować swojego. Wy też się nauczycie. Możecie
epróbować uciekać, ale lasy SA tak pełne pamiątek sojuszniczych, że nawet dziki
omijają t tereny i spacerują asfaltem, więc nie polecam takich spacerów. Ten
budynek za wami jest do waszej dyspozycji – każdy dostaje ode mnie mieszkanie.
I niech nie myśli, że gratis – odpracuje je dla mnie jak niewolnik. Jeśli ktoś
chce pracować i ma jakieś talenty, czy umiejętności, to zapraszam na rozmowę.
Jeśli nie potrafi nic, a ma chęci, również wesprę i wskażę gdzie i u kogo może
praktykować. A darmozjady niech nauczą się żreć trawę lub śnieg, bo tutaj
jurysdykcja miłosierdzia nie sięga. Gdybyście byli uprzejmi zdychać poza
mieszkaniem, to będę wdzięczny. Do najbliższego miasta jest wystarczająco
daleko, żebyście nie dali rad dojść, a poza tym – tam mieszkają już podobne do
was nieudaczniki. Więc chyba lepiej zdechnąć tu, niż po maratońskim spacerze.
Zawrzało
tak, jak zwykle, kiedy pojawiali się nowi lokatorzy. Na mnie wrażenia nie
zrobili dziwiąc się, gdzie się podziały ich wszy, gdzie cuchnące moczem
spodnie. Niektórzy patrzyli na buty z niedowierzaniem i coś w tych łepetynach
zaczynało świtać. Bardzo nieśmiało przedzierały się myśli przez gąszcz
przyzwyczajeń i mroki nałogów. Byli ludźmi znikąd i nikt za nimi nie tęsknił.
Oprócz mnie. Tu mogli żyć, ale na moich warunkach. Byłem najbardziej
despotycznym burmistrzem na świecie i nie zamierzałem zwalczać mojego cynizmu.
Niech zdechną, przywiozę sobie nowych. Byle nie bruździli, ale i z tym sobie
poradzę, bo już pierwszych ochotniczych policjantów się dorobiłem. Kiedy ktoś
nie potrafi nic, pilnowanie innych staje się kuszącym rozwiązaniem.
Miasto
powoli wypełnia się. Chwilowo zaludnione jest w trzeciej części. Bloki odzyskują
wartość użytkową, a choć pieniądz jest tu jeszcze nieznany, to dotacje moich
utajnionych kolegów pozwalają mi prowadzić tutaj w miarę cywilizowaną
gospodarkę. Są i tacy, którzy zaczynają sprzedawać usługi, czy produkty, więc i
pieniądz zapewne zagości tu niebawem, bo wymiana barterowa już sprawia kłopoty.
Jeszcze nie mówiłem tym tutaj, że jest też drugie miasto oddalone o mniej
więcej piętnaście kilometrów i tam przyspieszony kurs przystosowania do życia
przechodzą kobiety. Takie miasto kobiet, w którym ani pół chłopa nie
uświadczysz. Poczekam, aż im wyparują ze łbów wspomnienia z dworców i nocnej
gastronomii, a później jakoś to towarzystwo wymieszam. Na razie niech zrobią
coś ze sobą.
Nowym
dałem dzień wolności – niech się oswoją, niech wyżalą, niech się rozejrzą, łkają
i seplenią, a ból głowy z nich zejdzie do końca. Weterani nawet głów nie
podnieśli i kolejny transport dla nikogo z obecnych nie stał się wydarzeniem
wartym przydreptania na rynek. Tylko ja regularnie go odwiedzam i greckim
zwyczajem głoszę prawo. Przez tubę, żeby nie udawali, bo czytać potrafią, tylko
nikomu się nie chce. A może faktycznie zapomnieli? Nieważne. Jestem szeryfem i
chcę, żeby mnie słuchali, więc głoszę prawo. Bezwzględne.
Położę
się spać. Dawno nie brałem udziału w polowaniu i dostawie. Przybywa ludzi, więc
i zajęcia mam więcej. Drzwi zamykam na wszystkie możliwe zamki, telefon
wyciszam, żeby mnie pomysłodawca znów nie obudził swoim entuzjazmem – ja wiem,
że kolejne pięć lat wygrał w cuglach i bezkonkurencyjnie, ale sen też jest
ważny. Kielicha wypijemy, jak już on swoich sojuszników obklepie po plecach i
odwiedzi wszystkich dostawców. Bo jeszcze trochę tego bezdomnego mięsa się
włóczy. Jeszcze nie posprzątaliśmy do końca. Za to pod żadnym kościołem kapelusza
już się nie uświadczy i obiad w restauracyjnym ogródku nie jest zagrożony przez
kostropate, brudne dłonie trutnia.
-
Gdyby jeszcze ktoś wpadł na pomysł, jak wyeksmitować z miast szczury… -
pomyślałem zapadając się w błogą nieświadomość.
I znowu skojarzenie z "Grą o przeżycie".
OdpowiedzUsuńczyli powtarzam się... niedobrze...
UsuńPrzy tak hurtowej produkcji trudno nie zaplątać się w samego siebie.
Usuńnigdy nie udało mi się wyplątać chyba. trudno. w każdym razie tekst sam się prosił o napisanie i ciężko byłoby z niego zrezygnować.
UsuńZ tekstu, który prosi się o napisanie, po prostu nie da się zrezygnować.
Usuńto takie współczesne stworzenie świata. a takie pomysły za mną się ciągną. i powtarzają
UsuńTo materiał na książkę, albo przynajmniej dłuuugie opowiadanie. Tylko co z puentą?
OdpowiedzUsuńlubię otwarte historie, żeby mogły się rozwijać, a nie kończyć
Usuń