sobota, 9 grudnia 2023

Wyzwanie.


    Miałem po śniadaniu grać w pe… tenisa. I zapomniałem, czy dziś na kort przyjdzie najpierw młodziutka, rozszczebiotana Ping z wietnamskiej wioski Pong zabłąkanej głęboko w dżungli, czy zwalista King z Konga – córka wodza wioski, czy przeurocza Hong – właścicielka połowy Hong-konga… Hongkongu.



    Teoretycznie powinna je wyróżniać karnacja, jednak niemal już tradycyjna międzyrasowa ciekawość seksualna wszelakiej płci drapieżników spowodowała liczne zawirowania i cera może być jedynie wątłą, niepewną wskazówką. Ci, którzy w świecie bywali, albo w tym świecie zostali i siedzą cicho, albo wrócili i opowiadają nieprawdopodobne historie, jakoby niewiasty na drugim końcu świata posiadały nieciągłość płciową przesuniętą w fazie o dziewięćdziesiąt stopni, co nie ma wprawdzie wpływu na współpracę ani z grawitacją, ani z męskim dopełnieniem, jednak domniemana egzotyka dodaje ekstra smaczku dwubarwnym zbliżeniom, kiedy osie zbliżenia są położone względem siebie tak ekscentrycznie. Więc warto zakosztować owoców z drugiego (i trzeciego) krańca świata, a ciekawość napędza globalną popularność turystyki seksualnej.



    Moich… hmmm… podopiecznych nie zamierzałem poddawać podobnym próbom. Mąż pani Kong (Wielki Lew Afryki, przez kuzynów pieszczotliwie zwany Parem. Par-Kingiem. Wstrząśniętym, niezmieszanym) zapewne rozszarpałby mnie na nędzne członki i pożarł dygoczącą w przedśmiertnym strachu wątrobę, Urocza Hong samodzielnie i bezszelestnie nasłałaby całą Triadę żeby przewalić się monsunem przez mój życiorys i wielocalowymi ostrzami wytatuować mi podskórnie jakiś dekalog, względnie coś bardziej rozbudowanego, a dziewicza Pong przyznała skromnie, że jej dziadek jest doświadczonym szamanem, potrafiącym w przypadku uzasadnionej animozji na odległość śmiertelnie okaleczyć kartę zdrowia i PESEL pacjenta. To ostudza zapędy, nawet, gdy popęd sterowany jest przez samiczki niezwykłej urody, gdy spichlerz pełen ziarna nieustannie gotów spaść na płodne… no. Ostudza.



    Panie miały w ramach niecodziennej rozrywki pograć chwilę w grę dla szlachetnie urodzonych amerykanek (to w ogóle możliwe? Wszak Angole wysłali tam co większe szumowiny, sami trzymając się kurczowo zasmarkanej wyspy zdecydowanie bliżej Europy) i poczuć się jak zwyciężczynie turniejów Wielkiego Szlema. A potem sapiąc niezbyt wytwornie, spocone, targać olbrzymie puchary do swoich rozbuchanych rezydencji, pocąc się tu i tam, oraz bekając ukradkiem pod wpływem szampana poddanego w ich delikatnych, subtelnych wnętrzach procesowi defuzyfikacji. To proces polegający na oddzielaniu płynów od gazów – dodam od razu, żeby nie ryzykować skrytobójczego ciosu od tych, co podejrzewali obelgę. Panie w naciągniętych niebosko trykotach wydalają szampana dość kwaśno, rosnącymi na odzieniu plamami, a gaz po kontakcie z mocno już przetrawioną kolacją nie wydaje się być aromatem z górnej półki Coco Chanel.



    Po co więc grają? Te wulgarniejsze mawiały, że to doskonale ujędrnia cycki. Inne, których fortuna nie zdążyła się zakurzyć uważają, że to niebanalna okazja do zaprezentowania paru skrojonych na miarę elementów garderoby, mniemając, że wykwintne logo z wilgotnej bielizny uczyni afrodyzjak nie do odparcia dla hotelowych boyów i podawaczy piłek. Taki szturm na męskie pożądanie w letniej rezydencji (Rosjanki z przyzwyczajenia atakują raczej pałace zimowe).



    Jedna z odchudzających tutaj portfel męża-sponsora kuracjuszek wspomniała mi kiedyś, że niejaki Chrystus zamienił wodę w wino, czym oczarował calutką wieś weselników, a choć biblia nie wspomina szczegółów z nocy poślubnej (ani Jego, ani wioski), to ona chciałaby takową uroczystość skonsumować osobiście. Niewybrednie i po całości, z Jezuskiem włącznie.



    Ponoć spocona bielizna stanowi paszport do damskiej wersji przedsionka z drzwiami do piekła i nieba. Zachwycająco naiwne. Pani, gdy nie wykazałem się instynktem psa oszołomionego widokiem suki w rui, obrzuciła mnie inwektywami, jakbym był rowerowym elementem, i to używanym ponad miarę przez każdego, po czym zlekceważyła mnie dożywotnio, dumnie unosząc piersi (XXXXXL, made in Tajwan, wytrawny rocznik 2020) ku bliżej nieokreślonym jeszcze portom… portkom.



    Obracałem w dłoniach rakietę, czekając na sparingpartnerki, gdy dobiegł mnie gwizd. Posłusznie podążyłem za wezwaniem, a wraz ze mną kilka psów stróżujących, oraz z pięciu byczków zakamuflowanej ochrony (zabawnie wygląda na przykład wędrujący wazon mający w barach jakieś trzydzieści metrów rozpiętości, niczym spinaker). Dotarliśmy do patio naszego luksusowego ośrodka tuż za psami, taktownie machającymi ogonami na dzień dobry i do widzenia.



    - Szanowna obsługo. Pani Hong… - maestro prowadzący ośrodek przyszpilił mnie wzrokiem, aż poczułem się jak Paź Królowej z gabloty wiszącej w jego gabinecie – ma nas wszystkich serdecznie dość. Mamy sobie iść i nie wracać przynajmniej do zmierzchu. Zostaje tylko ten tam. Grajek od sportu. Pani Hong nie życzy sobie, żeby ktoś poza nim obserwował jej pierwsze kroki w tej dyscyplinie.



    - A ty – teraz to już wskazał mnie paluchem z jawną nienawiścią – masz kwadrans, żeby założyć liberię, poznać lokalizację baru, nauczyć się serwowania nie piłek, a drinków i dań z kuchni. Współczuję. Będziesz rozgrywał solo partię życia. A jak nie podołasz, to sam rozumiesz… Pani Hong przerobi cię na karmę dla zwierząt. Do jutra... mam nadzieję.



4 komentarze:

  1. O. W końcu trzeba znać swoje miejsce w szeregu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wygląda na to, że niektórzy wychodzą przed szereg i sami ustalają zasady. z takimi ciężko wygrać.

      Usuń
  2. Ogromne szanse na wygraną daje gra w cieniasa. Satysfakcja mniejsza, ale sam udział w grze i przełamywanie barier, nieocenione emocje. Walka z cieniem, tenis bez piłeczki, czy ping pong bez rakietki-zawsze można zostać mistrzem...
    przezorny Janek

    OdpowiedzUsuń