niedziela, 12 sierpnia 2018

Warto wracać.


Pomysł zupełnie nie nowy, nasączony stereotypem i testosteronem, ale w końcu nie jestem jakimś mutantem, tylko zupełnie zwyczajną jednostką, skażoną instynktem stadnym i cywilizowaną zawzięcie i uparcie tak długo, że pazury mam wiecznie stępione i języczek nieostry. Czego więc oczekiwać od takiego psa podwórzowego, któremu tylko podczas pełni zdarza się jeszcze zawyć tęsknotę do księżyca, lecz i wtedy ogląda się trwożliwie, czy skądś nie nadleci but, albo cios między uszy zadany za zakłócanie.

Ale - kiedy zobaczyłem butelkę płaską, nieco przypominającą czujnie śpiącą na dnie oceanu mantę, postanowiłem skosztować marzenia i poddać się tęsknotom za nieznanym, odległym i pasjonującym. Za odyseją, za wyprawą beczką w dół wodospadu, za samotną eksploracją lasów deszczowych i tropieniu z maczetą źródeł Amazonki, Orinoko, Jangcy-Ciang, czy Wołgi. Nieważne. Za podróżą na Andromedę ze świadomością, że dopiero prawnuki będą mogły jej dotknąć czymś więcej niż stęsknionym wzrokiem.

Znalazłem butelkę z korkiem ozdobnym lecz szczelnym. Takim, któremu można zaufać, że nie wpuści wody do środka, a ja bezpiecznie leżąc na wznak we wnętrzu butli będę zwiedzać zarówno błękit świata podwodnego, jak i niebiosa. Z ręką wetkniętą pod głowę, albo brodą na dłoniach wspartą zaspokoję ciekawość i przyniosę opowieść, gdy podróż się skończy szczęśliwie po perypetiach niezliczonych. Pusta butelka patrzyła z nadzieją na drugie życie, jak koperta czekająca listu i wypełnienia znaczeniem jej smutnego oczekiwania.

Wsiadłem w Nautilusa z lekkim tylko niepokojem, bo przecież trudno wracać, kiedy się nie wyjechało. Szkło przyjęło mnie chłodno, jednak życzliwą przeźroczystością starało się otworzyć mi szerzej oczy powiększając zewnętrze, żebym nie uronił widzenia. Korkowy dziób skierowałem w oś rzeki. Nawet nie górskiej, bo poczętej pośród nizin i na tyle małej, że człowiek nie zajmował się jej pętaniem pozwalając by swobodnie i beztrosko płynęła dając zajęcie zimorodkom, żurawiom i ważkom o zielono-niebieskich barwach opalizujących migotaniem skrzydeł. Jedna nawet usiadła na łodzi niczym majtek na oku i wypatrywała lądu, przygody, okazji do abordażu, sztormu, czy przeszkód. Zwalonych pni, które nurt rozwścieczą, mielizn, po których brzuchem mój okręt będzie szorował, czy chwili trwogi, gdy granitowa, lodowa góra wypiętrzy się nad powierzchnię, aby powstrzymać śmiałków i rozbić w pył marzenia o dalszej podróży.

Pośród olszynowego, niezdrowego lasu, który umierał w gnijących pod wodą korzeniach i sechł nadmiarem słońca w koronach, pośród przepychających się, świeżo wyklutych brzóz, wodnej mięty i tataraku, pośród niemal namorzynowego kłębowiska korzeni łódź sunęła cicho, a grzywy wodorostów ujawniały potęgę nurtu, falując niczym szarpane tornadem sosnowe lasy. Płynąłem w ciszy rozkrzyczanej skargami młodych myszołowów bojących się puścić schnącego konara i skoczyć samobójczo w dół, żeby się przekonać, że skrzydła już niosą, choć nieumiejętnie. Patrzyłem na figle narybku szukającego słońca, by lustereczkiem odbicia mnie w oko ukłuć i pochwalić się srebrną kolczugą.

Płynąłem patrząc jak mrok obejmuje świat we władanie i kradnie barwy motylom, jak wydłużają się cienie dębów i rosną uciekając krwawemu słońcu, aż w horyzont wczepione wisieć poczynają, pazurami trzymając się życia, które słabnie z minuty na minutę. Patrzyłem, jak rosną omamy, jak lęki nabierają sił i rosną ponad miarę, ponad wytrzymałość, jak sielanka przeistacza się w horror, a rzeka kipi bielą wścieklizny na bystrzach, przeszkodach i zwidach. Jak wije się broniąc przed poznaniem i wymyka się każdej ludzkiej ingerencji. Jak drąży grunt w pragnieniu ucieczki, niczym więzień jedną ideą opętany – wolność. Dzikie mustangi i prerie niezmierzone, oceany bezkresne i wszystko, co łupinę potrafi na manowce wywieść i dać oddech pełen zapachu wiatru.

Cygański wiatr pchał, lub powstrzymywał łódź, a rzeka toczyła się zmiennie – raz nerwowo innym razem zasępioną głębią osiadała na laurach. Słońce, jak wielka stateczna krowa lizało mnie po policzkach, żeby solą potu uzupełnić braki mineralne chlorofilu, i wodę grzało, żeby mnie reumatyzm zbyt szybko nie dopadł dokuczliwością powtarzaną dożywotnio. Gzy przekomarzały się ze świerszczami, pustobrzuche kleszcze skwierczały z pragnienia, komary wespół z wodnymi pająkami usiłowały pić nawet wodę, z braku napojów energetycznych. I rozglądały się niespokojnie, gdy tylko cień zmierzchu zaczynał marszczyć się w nurcie, bo skrzydła nietoperzy równie mroczne i ciche przynieść mogły zagładę. Płynąłem ogrzewany blaskiem ognisk nadbrzeżnych, zimnym światłem księżyca i puszczającymi oko gwiazdami zbyt dalekimi, aby się od siebie różnic mogły. Płynąłem, gdy szczytówki wędek kłaniały się mi obojętnie i bez nerwowego szarpnięcia, mijałem wioski otwarte na rzekę i z piedestału pomostów oferujące żelazne racje żywnościowe, bądź rozpustę.

Nieskończoność jezior kolejnych trwać umiała godziny całe, nim rzeka znów spłynęła wężowym ruchem pomiędzy paprocie zwieszone z powalonych pni i sypiące nasiona wprost w rzekę, by to, czego ryby nie zjedzą rozmnożyło się na zakolach piaszczystych. Okręt drżał, jednak wciąż cały, choć może trochę zmęczony płynął szukając przystani. Wiózł mnie nieomylnie głównym nurtem poprzez niepojęte, dzikie i nieuczesane. Wiózł pod asfaltowymi drogami, pod mostami i wiaduktami. Wreszcie zacumował pośród lasu, przy drodze pamiętanej przez nielicznych tubylców, lecz nie każda mapa potrafiła ją odszukać – tak bardzo w zieloności się skryła.

Wysiadłem, aby wrócić. Może opowiedzieć. Wyprostować się i docenić ciepłą wodę na żądanie, miękkość materaca, obiad pachnący na talerzu. Schowałem się w pielesze, jak w matki łono. W bezpieczeństwo i przewidywalność, w codzienność i powtarzalność. Ale przywiozłem obrazek. Jeden, nieostry, bo w niedoskonałej pamięci rosnący. W meandrach rzeki świat rósł piaszczystymi skarpami, które utrzymywał pozwalając chwastom i drzewom plątać korzenie w warkocze. Tylko wiatr bezmyślny szarpał te rośliny a bobry szukając budulca zwalały drzewa, które spadając kaleczyły skarpy bruzdami. Krew żółtego piasku toczyła się w rzekę, która porywała drobiny unosząc je daleko, a ranna skarpa wykrwawiała się bez końca. Nie dawała już rady zaskorupić się roślinami. Ptaki nie pozwoliły budując gniazda i pazurkami ryjąc miłosne wyznania – bo na piasku łatwiej napisać słowa, niż w twardzieli buczynowej.

Na szczycie skarpy dostojniał buk. Stalowy pień potężniał latami, a korona jeszcze zielona pyszniła się niczym afro na czarnoskórej głowie. Wybrał miejsce zbyt dawno. Może zbyt nieroztropnie rozpoczął życie na skraju skarpy. Teraz cierpi katusze. Jak człowiek z diagnozą dramatycznie śmiertelną – jeszcze żyw, jednak wyrok już został wydany i odwołania nie będzie. Piasek spod nóg mu się wysypuje i z każdą chwilą więcej korzeni opala się w słońcu. Schnie z braku wody i dzięcioły przeszukują już kalekie korzenie szukając gangreny i pasożytów. Płynąłem pod buczynowym kolosem o dwóch koronach, a on posępniał nade mną mając brodę korzeni obnażoną, naśladującą fryzurę którą nosić mu przyszło. Ptaki pisały do siebie listy, a piasek staczał się niby malutkie, nieznaczne lawiny. Wiatr ptakom pod ogonki zaglądając też robił swoje. Od niechcenia, przypadkiem strącał w nurt kolejne kamyczki.

Przepłynąłem zielonością wody żółtą skarpę zagłady. Stalowy pień jeszcze tej jesieni zaczerwieni się, bo buczyna czerwieni się aż do czerni każdego roku, gdy ma nasienie zrzucić. I zapewne zdąży zrzucić. Niestety – znów zbyt blisko skarpy i tych ptaszków, co trzema pazurkami wyznają sobie miłość na śmierć kolosowi. I już go raczej nie zobaczę…

27 komentarzy:

  1. Jak przywołałam sobie w wyobraźni mantę, tak też zapragnęłam podróży. Podmorskiej. Takie jeszcze nigdy nie przeżyłam i taka bywa równie niebezpieczna niżeli wzdłuż Amazonki, gdzie można odnieść wrażenie, że dosłownie wszystko planuje Cię zjeść.
    I na pewno kiedyś zechciałabym wrócić. By opowiadać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. super. ciekawe, że kształt łodzi miał wpływ na pragnienia.
      Ty wracasz dość często. i masz co opowiadać. ba... nawet to robisz.

      Usuń
    2. To nie są podróże o jakich ja teraz pomyślałam. To ledwie wycieczki trwające kilka godzin, ot weekendy.
      Może coś większego, może kiedyś...

      Usuń
    3. Kuter z MW Łysiaka mi się przypomina, ilekroć słyszę podobne westchnienie - może kiedyś...
      coś poważnego stoi na przeszkodzie, żeby pójść na tydzień? Urlop z Małżowinką trzeba jakoś zgrać i pójść po ślimaczemu z domkiem na plecach, żeby poczuć do gołej kości.

      Usuń
  2. Odważny z Ciebie kapitan Nemo...

    OdpowiedzUsuń
  3. Żeglowałam po Atlantyku katamaranem i pływałam w jego wodach, obok wielorybów, delfinów i gigantycznych żółwi. Wiedziałam wściekle kolorowe kraby i gigantyczne mątwy, ławice kolorowych rybek ocierały się o mnie nieskrepowane. Jakoś wstrzeliłeś się w świeże moje wspomnienia... A przy okazji... chyba coś Ci zawdzięczam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tak się zastanawiałem, gdzie Cię wywiało. a nad treściami bieżącymi nie bardzo panuję - piszę, co do łba strzeli. chyba nie mam pojęcia cóż takiego zrobiłem.

      Usuń
    2. Zaraz Cię uświadomię.

      Usuń
    3. publicznie?
      o rany... już się trzęsę...

      Usuń
    4. P. S. Bo do publikacji to się nie nadaje, chi, chi.

      Usuń
    5. hmm... jawna prowokacja. publicznie oświadczasz, że mnie prywatnie uświadomisz... to jakaś perwersja. a może patologia?

      Usuń
    6. Zdecydowanie perwersja - specem od patologii jesteś Ty.

      Usuń
    7. no tak... zapomniałem...

      Usuń
    8. Nie szkodzi, możesz na mnie liczyć w tej materii. Zawsze Ci przy(wy)pomnę

      Usuń
    9. nie wątpię. jesteś wytrawnym tropicielem patologii.

      Usuń
    10. Nic podobnego! Mam jedynie alergię na patologię, a jej tropicielem (i przy okazji piewcą) jesteś Ty.

      Usuń
    11. ja piszę - Ty wykrywasz.

      Usuń
    12. Tj. widzę, a nie wykrywam. Jest podana na tacy.

      Usuń
  4. Z takiej podróży nie wraca się łatwo, zwłaszcza, że interesująca była,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wracać trzeba. i można szykować kolejną podróż. żeby nie zaskorupić się gdzieś do cna.

      Usuń
  5. Kiedy byłem mały, ale już trochę duży popłynąłem sobie niewielką, podlaską i zdziczałą rzeczką przed siebie. Nie spotkało mnie to, co spotkało Ciebie, ale to co widziałem i czułem zapamiętałem do dziś.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. całe szczęście, że coś innego. gdyby było tak samo, wtedy byłoby nudno - nie byłoby powodu jechać, bo można byłoby w TV obejrzeć przy kieliszku kawy, zamiast domowe pielesze opuszczać. czyżbyś spotkał wodnika szuwarka, który zaraził Cię środowiskiem wilgotnym?

      Usuń
    2. Jakbyś tam był, choć Cię tam przecież nie było.

      Usuń
    3. rozpusta we własnej głowie. czasem widzę nawet nieistniejące. kto wie, czy nie za często. na szczęście jest blog i można wylać nadmiar widzeń.

      Usuń