wtorek, 4 września 2018

Zaginiony gatunek.


Biegną. W milczeniu i z jakąś dziwną zawziętością. Nie rozglądają się na boki, ani do tyłu, jakby mieli wzrok zogniskowany na celu tak fascynującym, że żadne obok nie śmie zaistnieć nawet na mgnienie oka. Buty wybijają rytm nierówny, bo to nie starannie wyselekcjonowany i wyszkolony pluton komandosów, tylko cywile. Przyzwyczajeni do indywidualnych rozwiązań i ograniczeń ciał. Wysoki przecież pobiegnie inaczej niż niski, a chudzielcowi nijak dopasować kroku do kogoś, kto wozi na biodrach pełną beczkę. Młodziak też nie ma jeszcze dojrzałej pewności, że i tak zdąży, albo, że nie musi nigdzie zdążyć.

A jednak biegną stadem, zarażeni wspólnotą niedostrzegalną. Stanąłem na palce i szukałem po widnokręgu, ale celu nie widziałem. Może źle patrzyłem? Może mam zaćmę i omija mnie to, co dla tych wszystkich zdaje się być oczywistym? W końcu biegną, choć tak różni. Tylko ja stoję na krawężniku, jakbym był kibicem dopingującym na trasie sportowcom, żeby finisz obejrzeć już w telewizji. Minęli mnie wszyscy. Panie, których kolana i piersi podskakiwały równiutko, jakby były zsynchronizowane, lub połączone niewidzialną nicią, nawet na wózku przejechał gość o nogach chorych, lecz ramionach masywnych. Jechał poskrzypując wózkiem od czasu do czasu, kiedy ten protestował przeciwko takim wyczynom.

Na jezdni został kurz. Jakieś śmieci, opakowania po napojach i jedzeniu, więc zapewne karmili się w trakcie. Maraton? Butelka dzwoniła kręcąc się przy krawężniku, aż pustą szyjką wskazała mnie łypiąc zimnym, pustym okiem. Zapewne oskarżyła mnie, że nie biegnę, że zostałem i z każdą chwilą dystans do peletonu tracę. Może myślała, że zadufkiem jestem, który fory daje zwartej grupie, którą w zajęczych susach dogonię niebawem, jak tylko uznam, że przewaga wydała mi się godna zauważenia.

Tymczasem ja nie miałem najmniejszego zamiaru nikogo gonić, ani podążać szlakiem oznakowanym wstęgą śmieci i z wolna rozpływającą się chmurą kurzu. Tłum był już połyskującym wężem, który wił się ku przeznaczeniu mi nieznanemu i dzielił krajobraz na części. Nie było obok mnie nikogo, kto mógłby zaszczepić we mnie obawę, że to ja nierozsądnie całkiem zostałem sam, zamiast podążać instynktom stadnym ufając. Nie było nikogo, kto przełamałby lody nieufności i niedowierzanie. Trudno ukryć, że ciekawość poczuła żyzny grunt gdzieś w mojej głowie i zaczęła zadawać pytania w tempie pięciolatka potrafiącego zdumiewać się światem bez przerwy.

Rozejrzałem się po porzuconej przez tłum okolicy i nie znalazłem powodu do desperackiej ucieczki. Nie była to najgorsza z możliwych okolica. Oferowała walory, bezpieczeństwo i powtarzalność. Pozwalała się ukryć w zaciszu, karmić się bez lęku, a nawet spać bez noża pod poduszką. Żaden grzyb atomowy nie wykwitł na błękitnym niebie pośród cumulusów, eksodusu zwierząt posiadających rozwinięte instynkty i chłopski rozum również nie dostrzegłem. Wiatr nie niósł aromatu pogorzeliska, ani zarazy, a fala monsunem spiętrzona nie zdobiła widnokręgu walcem zgniecionej żywiołem geografii.

A jednak zostałem sam, jak jakiś Robinson, czy ostatni Mohikanin. Patrzyłem pod nogi, czy ziemia nie pęka, czy nie trzęsie się w drgawkach przed torsjami, które w wymiotach podniebnych wyrzygają całe piekło z wnętrzności, ale nie. Zupełnie bezobjawowo ludzie opuścili okolicę. I tu już ciekawość uszczypnęła mnie w miękkie tkanki i skazała na poszukiwania i dociekania – a cóż takiego musiało się stać, że nawet kobiety słynące przecież z rozsądku wobec codzienności i kalecy, dla których opuszczenie utwardzonej, wyrównanej nawierzchni być musiało degradacją warunków poniżej minimum luksusu? W imię czego zdecydowali się na wysiłek tak wielki i tak niezrozumiały? Co miało być tam, dokąd biegli, albo co jest tu, że uciekli.

Szukałem, bo łatwiej jest szukać na miejscu, niż szukać poza widnokręgiem. Ci, którzy pobiegli tłumnie już zniknęli za nim właśnie i gdyby mi przyszło odkryć, co tam jest, to czekałaby mnie ekspedycja tropem pustych opakowań i udeptanej na kamień ziemi. A tu – byłem u siebie. Z ulicznego kiosku podniosłem gazetę – jakiś dziennik, którego nie czytałem zwyczajowo, ale on nie przybliżył mnie do rozwiązania. Radio milczało, bo nie było komu kontynuować misji informatycznej. Obsłużyłem się w jakimś barze, po raz pierwszy korzystając z profesjonalnej kuchni i smakołyków wykwintniejszych od tego, czym traktowałem organizm zazwyczaj. Pozwoliłem sobie na kieliszek czegoś równie egzotycznego, jak to jedzenie, ale to wszystko, to były tylko działania pozorne.

W mojej głowie rosły labirynty niedopowiedzeń. Dojrzewały całe plantacje znaków zapytania przez które stadami przebiegały wątpliwości. Moja twarz w lustrze polerowanych do absurdu kamieni elewacyjnych wydawała się głodna wyjaśnień. Nie towarzystwa nawet, tylko wiedzy. Okolica zaprojektowana dla masy mnie jednego mogła karmić jeszcze długo i dostarczać życiowej energii, nim skaże mnie na samowystarczalność i ustawi w jednym szeregu ze światem przyrody. Może nawet nigdy w życiu do tego nie doszłoby. Poddałem się, bo wirus ciekawości drążył we mnie tunele niczym kornik drukarz, albo kozioróg dębosz, którego larwa w osiem lat potrafi pozbawić życia stuletni dąb, przegryzając się przez życiowe ścieżki ukryte w twardzieli drzewa.

Schwytałem jakiś plecak, spakowałem się na wyprawę. W najgorszym z możliwych kierunków – po śmieciach, po ludzkim gównie poszedłem w stronę horyzontu. Szedłem wolno, a wiatr grał na pustych butelkach, jakby to była fletnia pana, albo uczył tańczyć foliowe worki. Krzaki powoli zagospodarowywały nawóz, jednak odorek mógł niewidomego poprowadzić bez najmniejszego błędu, czy zawahania. Ciekawość krzyczała na mnie ilekroć chciałem zwolnić, zatrzymać się na popas, albo stanąć, by nacieszyć się widokiem. Niczym hobbit – tam i z powrotem iść zamierzałem, więc plecak wyładowałem po brzegi. Na każdym postoju gdzie jadłem, zostawiałem drugą rację – na powrót. Dzięki temu wiedziałem, że nie zginę z głodu wracając, albo nieprzystojnym truchtem nie będę leciał na złamanie karku, żeby się wody napić. Okolica pusta od ludzi i zwierząt pozwalała nie kłopotać się ukrywaniem zapasów – znaczyłem miejsce i w wydeptanym gościńcu układałem zapasy chroniąc je tylko przed słonecznym okiem.

Z każdym postojem plecak pustoszał pozwalając iść żywszym krokiem. Nie spieszyłem się, bo trudno wyobrazić sobie taką siłę, która ukryje ścieżkę. Odpoczywałem, zwiedzałem, a horyzont zdawał się zbliżać niechętnie. Powoli, ale wyraźnie dostrzegałem już pasmo klepiska niknące na granicy zasięgu wzroku. Nawet idąc musiałem dojść tego dnia, nim słońce zdecyduje się ogrzać drugą półkulę, pozbawiając mnie widzenia. Ruszyłem, żeby wreszcie zrzucić z sumienia balast ciekawości. Żeby rozwikłać zagadkę, choć wciąż nie wiedziałem, czy warto ją rozwiązywać. Krokiem piechura dotarłem, zanim dylematy rozgorzały we mnie ogniem.

Stanąłem na krawędzi widnokręgu i ostrożnie wyjrzałem poza niego… Nic. Nic, co dałoby się zidentyfikować jako coś innego niż nieskończona pustka. Przepraszam – niczym mewa nad oceanicznym statkiem krążyło złotko z opakowania po jakimś batonie. Dryfowało w prądach, lecz, czy to był wiatr ziemski, czy słoneczny - nie wiem. Może unosił się na falach grawitacji? Po ludziach nie został nawet ślad. Trudno spodziewać się, żeby zostawili ślad na nieskończoności. Bardziej zdumiało mnie, że nie znalazł się nikt, kto cofnąłby się przed ostatecznym krokiem, że nie został ani jeden podszyty tchórzem, czy dowolną ideologią. Jak biegli za instynktem, czy może przewodnikiem, tak przepadli w toni bezkresnej.

Nie został nikt. Byłem sam. Zaśmiałem się ironicznie – byłem już gatunkiem wymarłym, bo nie rozmnożę się w cudowny sposób. Żyłem, a byłem już historią, którą mogę nieumiejętnie opowiedzieć… Tylko komu? Mogłem wrócić, bo przezornie zostawiłem tę szansę za sobą. Trwać na skraju widnokręgu mijało się z celem. Poniekąd wracanie też… Usiadłem na krawędzi i otworzyłem plecak. Wyjąłem coś jadalnego i machając nogami nad nieskończoną przepaścią jadłem pierwszy w nowej rzeczywistości posiłek. A może ostatni w starej? Ciekawości wydłużyła się morda i nie potrafiła wygłosić nawet pytania kolejnego, więc poszła spać gdzieś koło kamienia większego, żeby się mogła przytulić do rzeczywistości. Zabrała ze sobą senność, więc zostałem na skraju i machając nogami patrzyłem bez emocji na granicę światów żując bez apetytu jakieś resztki zapasów.

Wracać? Czy zrobić krok do przodu? To chyba wszystko jedno, a jedyną różnicę stanowi czas. Położyłem się na plecach i patrzyłem, jak chmury płyną. One już podjęły decyzję i przekraczały granicę po kolei. Bez pośpiechu, ale i bez ociągania. Wstałem i otrzepałem spodnie z tutejszości. Westchnąłem zbyt ciężko i zrobiłem krok. Ten bezpowrotny.

20 komentarzy:

  1. A więc jednak ziemia jest płaska jak półmisek!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a ludzie są frytkami na tym półmisku?
      kto to zeżre?

      Usuń
    2. te to w ogóle umiaru nie znają - niby kurduple, a apetyt mają nie z tej ziemi.

      Usuń
    3. No widzisz. A taki waleń pracowicie filtruje plankton, takie prawie nic, a jednak pozwala rosnąć na potęgę.

      Usuń
    4. to się nazywa recykling.
      śmieci też się rozdrabnia, żeby z nich wybrać wartość i posortować różnorodność. teraz chemia i fizyka bawią się w kopciuszka. no i oczywiście waleń niebożątko...

      Usuń
    5. chętnych do zeżarcia więcej niż frytek

      Usuń
    6. jak dobrze przyprawić, to i papier się zeżre.

      Usuń
    7. Z tym, że celulozę trawią tylko korniki i termity.

      Usuń
    8. trzeba ćwiczyć. specjalizować się. adaptacja organizmu do pokarmu.

      Usuń
  2. Ja bym został, gdyż zawsze marzyłem o czymś takim. PS. Nie złotko, tylko pazłotko!

    OdpowiedzUsuń
  3. Odważnie, a jednak za tłumem. To nie tylko ciekawość, może jednak chęć dołączenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. zdychać samotnie?
      a może tam jednak coś jest?

      Usuń
  4. Żaden ślad? A plastikowe butelki?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. chyba nie zrozumiałem o co chodzi.
      na ziemi ślady owszem były, ale poza krawędzią jeden papierek fruwał i on nie definiował ciągu dalszego. tam śladów nie było żadnych.

      Usuń
  5. a może by tak za nimi cofnąć się do przodu ? ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. chyba za trudna konstrukcja dla mnie.
      co zrobić? cofanie jest ruchem wstecz, a oni poszli do przodu. więc jak za nimi , to tylko tam (przed nimi trudno, bo byli pierwsi).

      Usuń