Biegną.
W milczeniu i z jakąś dziwną zawziętością. Nie rozglądają się na boki, ani do
tyłu, jakby mieli wzrok zogniskowany na celu tak fascynującym, że żadne obok
nie śmie zaistnieć nawet na mgnienie oka. Buty wybijają rytm nierówny, bo to
nie starannie wyselekcjonowany i wyszkolony pluton komandosów, tylko cywile.
Przyzwyczajeni do indywidualnych rozwiązań i ograniczeń ciał. Wysoki przecież
pobiegnie inaczej niż niski, a chudzielcowi nijak dopasować kroku do kogoś, kto
wozi na biodrach pełną beczkę. Młodziak też nie ma jeszcze dojrzałej pewności,
że i tak zdąży, albo, że nie musi nigdzie zdążyć.
A
jednak biegną stadem, zarażeni wspólnotą niedostrzegalną. Stanąłem na palce i
szukałem po widnokręgu, ale celu nie widziałem. Może źle patrzyłem? Może mam
zaćmę i omija mnie to, co dla tych wszystkich zdaje się być oczywistym? W końcu
biegną, choć tak różni. Tylko ja stoję na krawężniku, jakbym był kibicem
dopingującym na trasie sportowcom, żeby finisz obejrzeć już w telewizji. Minęli
mnie wszyscy. Panie, których kolana i piersi podskakiwały równiutko, jakby były
zsynchronizowane, lub połączone niewidzialną nicią, nawet na wózku przejechał
gość o nogach chorych, lecz ramionach masywnych. Jechał poskrzypując wózkiem od
czasu do czasu, kiedy ten protestował przeciwko takim wyczynom.
Na
jezdni został kurz. Jakieś śmieci, opakowania po napojach i jedzeniu, więc
zapewne karmili się w trakcie. Maraton? Butelka dzwoniła kręcąc się przy
krawężniku, aż pustą szyjką wskazała mnie łypiąc zimnym, pustym okiem. Zapewne
oskarżyła mnie, że nie biegnę, że zostałem i z każdą chwilą dystans do peletonu
tracę. Może myślała, że zadufkiem jestem, który fory daje zwartej grupie, którą
w zajęczych susach dogonię niebawem, jak tylko uznam, że przewaga wydała mi się
godna zauważenia.
Tymczasem
ja nie miałem najmniejszego zamiaru nikogo gonić, ani podążać szlakiem
oznakowanym wstęgą śmieci i z wolna rozpływającą się chmurą kurzu. Tłum był już
połyskującym wężem, który wił się ku przeznaczeniu mi nieznanemu i dzielił
krajobraz na części. Nie było obok mnie nikogo, kto mógłby zaszczepić we mnie
obawę, że to ja nierozsądnie całkiem zostałem sam, zamiast podążać instynktom
stadnym ufając. Nie było nikogo, kto przełamałby lody nieufności i
niedowierzanie. Trudno ukryć, że ciekawość poczuła żyzny grunt gdzieś w mojej
głowie i zaczęła zadawać pytania w tempie pięciolatka potrafiącego zdumiewać
się światem bez przerwy.
Rozejrzałem
się po porzuconej przez tłum okolicy i nie znalazłem powodu do desperackiej
ucieczki. Nie była to najgorsza z możliwych okolica. Oferowała walory,
bezpieczeństwo i powtarzalność. Pozwalała się ukryć w zaciszu, karmić się bez
lęku, a nawet spać bez noża pod poduszką. Żaden grzyb atomowy nie wykwitł na
błękitnym niebie pośród cumulusów, eksodusu zwierząt posiadających rozwinięte
instynkty i chłopski rozum również nie dostrzegłem. Wiatr nie niósł aromatu
pogorzeliska, ani zarazy, a fala monsunem spiętrzona nie zdobiła widnokręgu
walcem zgniecionej żywiołem geografii.
A
jednak zostałem sam, jak jakiś Robinson, czy ostatni Mohikanin. Patrzyłem pod nogi,
czy ziemia nie pęka, czy nie trzęsie się w drgawkach przed torsjami, które w
wymiotach podniebnych wyrzygają całe piekło z wnętrzności, ale nie. Zupełnie
bezobjawowo ludzie opuścili okolicę. I tu już ciekawość uszczypnęła mnie w
miękkie tkanki i skazała na poszukiwania i dociekania – a cóż takiego musiało
się stać, że nawet kobiety słynące przecież z rozsądku wobec codzienności i
kalecy, dla których opuszczenie utwardzonej, wyrównanej nawierzchni być musiało
degradacją warunków poniżej minimum luksusu? W imię czego zdecydowali się na
wysiłek tak wielki i tak niezrozumiały? Co miało być tam, dokąd biegli, albo co
jest tu, że uciekli.
Szukałem,
bo łatwiej jest szukać na miejscu, niż szukać poza widnokręgiem. Ci, którzy
pobiegli tłumnie już zniknęli za nim właśnie i gdyby mi przyszło odkryć, co tam
jest, to czekałaby mnie ekspedycja tropem pustych opakowań i udeptanej na
kamień ziemi. A tu – byłem u siebie. Z ulicznego kiosku podniosłem gazetę –
jakiś dziennik, którego nie czytałem zwyczajowo, ale on nie przybliżył mnie do
rozwiązania. Radio milczało, bo nie było komu kontynuować misji informatycznej.
Obsłużyłem się w jakimś barze, po raz pierwszy korzystając z profesjonalnej
kuchni i smakołyków wykwintniejszych od tego, czym traktowałem organizm
zazwyczaj. Pozwoliłem sobie na kieliszek czegoś równie egzotycznego, jak to
jedzenie, ale to wszystko, to były tylko działania pozorne.
W
mojej głowie rosły labirynty niedopowiedzeń. Dojrzewały całe plantacje znaków
zapytania przez które stadami przebiegały wątpliwości. Moja twarz w lustrze
polerowanych do absurdu kamieni elewacyjnych wydawała się głodna wyjaśnień. Nie
towarzystwa nawet, tylko wiedzy. Okolica zaprojektowana dla masy mnie jednego
mogła karmić jeszcze długo i dostarczać życiowej energii, nim skaże mnie na
samowystarczalność i ustawi w jednym szeregu ze światem przyrody. Może nawet
nigdy w życiu do tego nie doszłoby. Poddałem się, bo wirus ciekawości drążył we
mnie tunele niczym kornik drukarz, albo kozioróg dębosz, którego larwa w osiem
lat potrafi pozbawić życia stuletni dąb, przegryzając się przez życiowe ścieżki
ukryte w twardzieli drzewa.
Schwytałem
jakiś plecak, spakowałem się na wyprawę. W najgorszym z możliwych kierunków –
po śmieciach, po ludzkim gównie poszedłem w stronę horyzontu. Szedłem wolno, a
wiatr grał na pustych butelkach, jakby to była fletnia pana, albo uczył tańczyć
foliowe worki. Krzaki powoli zagospodarowywały nawóz, jednak odorek mógł
niewidomego poprowadzić bez najmniejszego błędu, czy zawahania. Ciekawość
krzyczała na mnie ilekroć chciałem zwolnić, zatrzymać się na popas, albo
stanąć, by nacieszyć się widokiem. Niczym hobbit – tam i z powrotem iść
zamierzałem, więc plecak wyładowałem po brzegi. Na każdym postoju gdzie jadłem,
zostawiałem drugą rację – na powrót. Dzięki temu wiedziałem, że nie zginę z
głodu wracając, albo nieprzystojnym truchtem nie będę leciał na złamanie karku,
żeby się wody napić. Okolica pusta od ludzi i zwierząt pozwalała nie kłopotać
się ukrywaniem zapasów – znaczyłem miejsce i w wydeptanym gościńcu układałem
zapasy chroniąc je tylko przed słonecznym okiem.
Z
każdym postojem plecak pustoszał pozwalając iść żywszym krokiem. Nie spieszyłem
się, bo trudno wyobrazić sobie taką siłę, która ukryje ścieżkę. Odpoczywałem,
zwiedzałem, a horyzont zdawał się zbliżać niechętnie. Powoli, ale wyraźnie
dostrzegałem już pasmo klepiska niknące na granicy zasięgu wzroku. Nawet idąc
musiałem dojść tego dnia, nim słońce zdecyduje się ogrzać drugą półkulę,
pozbawiając mnie widzenia. Ruszyłem, żeby wreszcie zrzucić z sumienia balast
ciekawości. Żeby rozwikłać zagadkę, choć wciąż nie wiedziałem, czy warto ją
rozwiązywać. Krokiem piechura dotarłem, zanim dylematy rozgorzały we mnie
ogniem.
Stanąłem
na krawędzi widnokręgu i ostrożnie wyjrzałem poza niego… Nic. Nic, co dałoby
się zidentyfikować jako coś innego niż nieskończona pustka. Przepraszam –
niczym mewa nad oceanicznym statkiem krążyło złotko z opakowania po jakimś
batonie. Dryfowało w prądach, lecz, czy to był wiatr ziemski, czy słoneczny -
nie wiem. Może unosił się na falach grawitacji? Po ludziach nie został nawet
ślad. Trudno spodziewać się, żeby zostawili ślad na nieskończoności. Bardziej
zdumiało mnie, że nie znalazł się nikt, kto cofnąłby się przed ostatecznym
krokiem, że nie został ani jeden podszyty tchórzem, czy dowolną ideologią. Jak
biegli za instynktem, czy może przewodnikiem, tak przepadli w toni bezkresnej.
Nie
został nikt. Byłem sam. Zaśmiałem się ironicznie – byłem już gatunkiem
wymarłym, bo nie rozmnożę się w cudowny sposób. Żyłem, a byłem już historią,
którą mogę nieumiejętnie opowiedzieć… Tylko komu? Mogłem wrócić, bo przezornie
zostawiłem tę szansę za sobą. Trwać na skraju widnokręgu mijało się z celem.
Poniekąd wracanie też… Usiadłem na krawędzi i otworzyłem plecak. Wyjąłem coś
jadalnego i machając nogami nad nieskończoną przepaścią jadłem pierwszy w nowej
rzeczywistości posiłek. A może ostatni w starej? Ciekawości wydłużyła się morda
i nie potrafiła wygłosić nawet pytania kolejnego, więc poszła spać gdzieś koło
kamienia większego, żeby się mogła przytulić do rzeczywistości. Zabrała ze sobą
senność, więc zostałem na skraju i machając nogami patrzyłem bez emocji na
granicę światów żując bez apetytu jakieś resztki zapasów.
Wracać?
Czy zrobić krok do przodu? To chyba wszystko jedno, a jedyną różnicę stanowi
czas. Położyłem się na plecach i patrzyłem, jak chmury płyną. One już podjęły
decyzję i przekraczały granicę po kolei. Bez pośpiechu, ale i bez ociągania.
Wstałem i otrzepałem spodnie z tutejszości. Westchnąłem zbyt ciężko i zrobiłem
krok. Ten bezpowrotny.
A więc jednak ziemia jest płaska jak półmisek!
OdpowiedzUsuńa ludzie są frytkami na tym półmisku?
Usuńkto to zeżre?
Drobne ustroje.
Usuńte to w ogóle umiaru nie znają - niby kurduple, a apetyt mają nie z tej ziemi.
UsuńNo widzisz. A taki waleń pracowicie filtruje plankton, takie prawie nic, a jednak pozwala rosnąć na potęgę.
Usuńto się nazywa recykling.
Usuńśmieci też się rozdrabnia, żeby z nich wybrać wartość i posortować różnorodność. teraz chemia i fizyka bawią się w kopciuszka. no i oczywiście waleń niebożątko...
chętnych do zeżarcia więcej niż frytek
Usuńjak dobrze przyprawić, to i papier się zeżre.
UsuńZ tym, że celulozę trawią tylko korniki i termity.
Usuńtrzeba ćwiczyć. specjalizować się. adaptacja organizmu do pokarmu.
UsuńJa bym został, gdyż zawsze marzyłem o czymś takim. PS. Nie złotko, tylko pazłotko!
OdpowiedzUsuńtaki z Ciebie pustelnik? w miejskiej dżungli?
UsuńAle bez ludzi przecież!
Usuńa na cóż Ci puste miasto?
Usuńto jak drwina.
Odważnie, a jednak za tłumem. To nie tylko ciekawość, może jednak chęć dołączenia.
OdpowiedzUsuńzdychać samotnie?
Usuńa może tam jednak coś jest?
Żaden ślad? A plastikowe butelki?
OdpowiedzUsuńchyba nie zrozumiałem o co chodzi.
Usuńna ziemi ślady owszem były, ale poza krawędzią jeden papierek fruwał i on nie definiował ciągu dalszego. tam śladów nie było żadnych.
a może by tak za nimi cofnąć się do przodu ? ...
OdpowiedzUsuńchyba za trudna konstrukcja dla mnie.
Usuńco zrobić? cofanie jest ruchem wstecz, a oni poszli do przodu. więc jak za nimi , to tylko tam (przed nimi trudno, bo byli pierwsi).