I
przyszło mi spotkać konia. Na podwórku, które w końcu nie zachwyca nawet mnie,
a co dopiero konia. I to nie byle jakiego konia, tylko takiego, co przypomina z
wyglądu niedojrzałego kasztana, który dopiero co został wyskubany na siłę z
łupiny. Albo krowę z reklamy batona czekoladowego, tylko w skali szarości.
Jakoś tak we mnie ukorzeniło się przekonanie, że konie tak wybarwione
niestarannie są niezwykle sympatyczne, wesołe i nadają się na giermków i
trefnisiów. Bo taki monolitycznie czarny koń, to z kolei oczy powinien mieć
czerwone i pianę z pyska toczyć z pasją, przy której wianek na kuflu piwa z
zazdrości pożółkłby niechybnie. Siwe konie rodzą się od razu stare, więc są
smutne i mają inteligentnie wyblakłe oczy niczym umęczone latem niebo. A te
brązowe bardziej lub mniej, w zależności od zawartości żelaza w paszy stają się
codziennością dorożkarską, oraczą, czy kawaleryjską, jeśli kawaleria jeszcze
gdzieś grasuje po świecie. Czas kowbojów minął, jednak może nadejdzie renesans
i drugą młodość koniom zaoferuje. Ach! Jeszcze białe – aniołki z odsłoniętymi
zębami w kolorze żółtym, jakby ćmiły fajki jedna za drugą. Jak białe kruki
zdają się być jakąś wyjątkowością, czy nieporozumieniem w świecie. Albinosi
zazwyczaj noszą w sobie piętno deficytu barwnika, co mocno rzutuje na ich
codzienność.
Ale
mnie spotkał koń pełnowymiarowy i z tych, co wesołe być miały. Merdał ogonem –
tak mi się zdawało, że psim zwyczajem chciał okazać zadowolenie z faktu, że mnie
zastał i zaprasza na gawędę, albo spacerek w górę rzeki, ale on prozaicznie
tępił muchy zainteresowane analnymi pieszczotami. Z końskim uśmiechem też
uważać trzeba, bo szerokością przekracza długość banana i śmiało mógłby je
jadać w poprzek, nie przejmując się nawet skórką. Nie wiedziałem, co mam z tym
moim koniem począć, więc zaprosiłem go do warzywniaka – dziecko wziąłbym na
loda, ale konia? Pewnie zjadłby, ale zęby by mu ścierpły, albo zamarzły
przewody pokarmowe, a kto wie, czy nie zacząłby dyszkantem mowy przetykać,
gdyby porcja była bogatsza.
Szliśmy
sobie jak starzy kumple, bo nie protestował. On, pomimo poranka szedł już na
czterech, a kiedy stanął na granitowych kostkach spodobało mu się i zaczął
stepować. Zelówki, to miał, że ja cię przepraszam – pancerne. Żadne buty
robocze nie są aż tak uzbrojone. Popatrzyłem na niego z wyrzutem, bo ludzie
spać chcą, a ten tutaj ślizga się, jakby na lód wszedł. Do wesołka jednak można
gadać – pysk mu się śmiał tak, że aż rżeć zaczął. Do warzywniaka na szczęście
było blisko, a pomimo młodej pory już się ktoś krzątał i ozdabiał chodnik
skrzynkami pełnymi witamin.
Koniowi
pysk się wydłużył i (nie kręcę) ślina mu pociekła z obu kącików naraz. Przestał
tańczyć, zapomniał o harcach, tylko węszył jak pies myśliwski szukający łupu. Jęzorem
się jakoś oczyścił, czy posprzątał, ale łykał ślinę nadal. Zaglądał do
kukurydzy i śliwek, ziemniaczkami wzgardził, ale od buraczanej natki to mu się
krew zagotowała i wzrok z pogranicza szaleństwa, a może erotycznej ekstazy
demonstrował.
Mistrz
od witaminowej ekspozycji patrzył nań podejrzliwym wzrokiem, ale koń chyba
uczony wielce, bo nie tknął nic. Może już kiedyś pokutował z jakiegoś paragrafu
brzmiącego złowieszczo, jako zabór mienia nieznacznej wartości. Może wręcz
musiał świat wąchać kwantowo – w porcjach przepuszczanych niechętnie przez
kwadratowe oka krat. Stał i niepokój opanował jego zadnie fragmenty. Przednie
nogi stały jakby obciążone wiadrami zastygłego betonu, lecz tylne czyniły
sztuczki ekwilibrystyczne usiłując stanąć przed przednimi tak, żeby nosowi nie
zasłonić aromatu. Zgroza. Psa, to przywiązałbym do jakiegoś pachołka, ale ten
miglanc gotów go urwać z korzeniami. Poza tym nie miałem sznurka, a w
warzywniaku też go raczej nie dostanę.
Zamówiłem
bezzwłocznie dwa kilo jabłek, bo to draniowi nie zaszkodzi i spacerować da
radę. Popatrzyłem na te zęby i pomyślałem, że niech mu będzie i ta botwinka,
skoro go tak nosi – sezon był, więc liście tanie, a nawet jak się posika na
czerwono, to też nic złego się nie stanie. Byle nie tu, bo toi-toie dla koni
nie weszły jeszcze do oferty handlowej, ani nie stanowią codzienności w
centrach handlowych, a co dopiero mówić o małym, osiedlowym warzywniaku.
Spakowałem witaminki do plecaczka, ale jedno jabłko dostał na start, bo
przecież by go rozniosło na chodniku, gdyby miał czekać, aż dojdziemy w zielone
– jak dziecko niecierpliwy i natychmiast głód poczuł tak wielki, że łzy w
oczach i sapanie, a nogi miękkie nieść nie chciały. Z jabłkiem w pysku wyglądał
pociesznie ale bardzo krótko, bo jabłka rosną na ludzką miarę, a końskie
powinny mieć po trzy kilo sztuka i najlepiej, żeby były od razu porcjowane w
kosteczki jak cukier. Bo konie tak przywykły do sześciennych dawek pożywienia,
że z kulistymi radzą sobie słabiej. Ten też obracał, wydziwiał, kręcił i
jęzorem sobie pomagał, zanim zdołał zębem zahaczyć i pierwszy sok popłynął na
kubki smakowe. No i to był akt ostatni dla jabłka, bo w następnym mgnieniu kula
zamieniła się w masę startą na papkę szybko przemieszczającą się tajemnymi
ścieżkami końskiego przełyku.
Trącał
mnie paszczą, żebym zbisował, żebym powielał owocowe dobrodziejstwo, bo w końcu
na coś powinienem się przydać, ale szedł za mną jak na smyczy – schwytany w
pułapkę własnego łakomstwa, które bardzo oszczędnie pozwalałem mu zaspokajać. Nawet
nie zauważył, kiedy zeszliśmy z utwardzonych ścieżek i przestał zelówkami
wystukiwać rytmy z deszczowej piosenki. Stanęliśmy na popas. Znaczy on stanął i
on popasał, bo ja leżałem pod jakąś wierzbą, czy dębem – nie chciało mi się
oczu otwierać. Rzuciłem w trawę naręcze buraków z liśćmi, i pozwoliłem koniowi
na samoobsługę. Nie powiem, żebym zdążył się zdrzemnąć, czy znudzić bezruchem.
Piegowaty, nakrapiany, czy plamisty koń czknął, beknął i popychał mnie do
aktywności – najlepiej tej, która wiąże się z rozwiązywaniem zagadek pod
tytułem: z której strony konia można włożyć jabłko tak, żeby znikło. Dzieci
mają taki zabawki, żeby dopasować kształt klocka do otworu. Ja zamiast klocków
miałem jeszcze pół plecaka jabłek, a koń miał otwór bezrobotny i chętny, żeby
go zatrudnić. I to na pełny etat i czas nieokreślony.
Trudno
opędzić się od czułości wesołego konia spragnionego materialnych wyrazów
przywiązania i dozgonnej miłości, która chwilowo kwitła jednostronnie.
Adorowany końskim uwielbieniem poszedłem nad rzekę wiodąc za sobą cielęcy wzrok
i jęzor wiszący pośród błogości zaślinionego pyska. Pochód zamykał ogon
zacierający ślady zapachowe pozostawiane drugim końcem układu pokarmowego
konia. Popatrzyłem na wodę, a i koń się w niej przejrzał. Sam sobie, to może i
się spodobał, jednak wodę uznał za wysoce toksyczną i nawet jedną stópką
delikatną nie chciał się zamoczyć, więc poszliśmy dalej. Konik z wyrzutem
grzechotał kośćmi ukrytymi pod skórą, jakby usiłował przekonać mnie o mizerii
własnej tkanki tłuszczowej. Prawie mi żal go było, gdy usiłował skrzypieć, ale
jabłuszka wydzielałem bardzo skąpo, żeby wystarczyło jeszcze na jakiś czas. Krajobraz
przesuwał się z wolna i bardzo niechętnie, a my szliśmy rzece pod prąd. Koń
doskonale ignorował widoki, bo czymże bezpańska trawa, w obliczu (skubaniec
chyba policzył) trzech soczystych jabłuszek, które czaiły się jeszcze w
plecaku.
- A
tuś mi! – usłyszałem znienacka – łachudro jedna, żebraku! Gdzieżeś się
szlajał?!
Nie
bardzo się poczuwałem, ale na wszelki wypadek rozejrzałem się, a tam pani
zsiadała z roweru i w moją stronę szła dziarskim, niemal żołnierskim krokiem,
jeśli w gumofilcach można iść żołnierskim krokiem… Nie wiem, co jej zrobiłem i
czym zasłużyłem na epitety, ale teraz, to zaczynałem obawiać się o całość
cielesną. Przecież ta hetera gotowa mnie wyżąć i porzucić. Konik też się
wystraszył, bo usiłował się za mnie schować – to był żart tygodnia – obżarty
koń plamisty usiłował skryć się za kimś, komu zdarzało się w ramach zabawy w
chowanego wykorzystywać jako osłonę trzonek od kilofa. Obejrzałem się na niego,
ale on się już nie uśmiechał, tylko uczył się zielenieć, żeby zalec w trawie jak
kameleon… a może patyczak?
Najwyraźniej
poznał napastnika. A więc to jego szukano i owym łapserdakiem miał być i
gałganem. Żal mi się zrobiło uciekiniera i chyba dopiero teraz jednokierunkowa
miłość zapłonęła wzajemnością, bo otworzyłem plecak i błyskawicznie znalazłem
to miejsce w koniu, które pasowało kształtem do jabłuszek. Jabłuszka cmoknęły cicho
na pożegnanie i znikły w przepastnym nakrapianym zwierzaku, który stał
zawstydzony, kiedy pani pachnąca sianem i nie tylko łajała go głaszcząc
nieustannie. Patrzyła przy tym podejrzliwie na mnie, jakby sądziła, że mogłem
krzywdę zrobić uciekinierowi. Ale chyba była wyposażona w uczucia których nie
potrafiła upakować pod gniewem, czy złością, bo poklepywała konia i sprawdzała,
czy plam mu nie przybyło na grzbiecie od tych wagarów. Nim poszli koń coś mi
tam do ucha nadawał, ale nie zrozumiałem. Przydałby się translator
ludzko-koński. Koń, to zmyślne zwierzę i jak zobaczył, że do języków obcych
drygu nie mam, to mnie polizał tak serdecznie, że cała twarz pachnieć mi
zaczęła koniem i jabłkiem jednocześnie. A pani tylko śmiechem parsknęła, kiedy
na moją minę popatrzyła, a śmiech miała tak zaraźliwy, że koń by się uśmiał, co
miglanc uczynił bezzwłocznie, więc i ja dołączyłem.
Pięknie i bardzo działa na wyobraźnię, nawet apetyt na jabłka pojawił sie znienacka:-)
OdpowiedzUsuńno proszę...
Usuńczyżbyś była maści nakrapianej lub plamistej?
Raczej chyba plamistej...
Usuńistnieje podejrzenie, że jesteś wesoła w związku z powyższym. jak masz podkute buty, to idziemy na trawnik.
Usuń(wiem, gdzie rosną dzikie jabłka - nie pryskane...)
podkutych nie mam, ale jabłka uwielbiam, zwłaszcza dzikie:-)
Usuńjakie intrygujące oko!
to B na pomarańczowym tle zeźliło mnie, bo było po prostu brzydkie. a skoro znalazłem kawałek oka, to wymieniłem literkę na obrazek. chciałem takie w ołówku, ale znalazłem tylko żeńskie, więc zrezygnowałem.
Usuńdziczki jabłka i czereśni potrafią zaskoczyć smakiem i to pozytywnie. chociaż są mniejsze i mają brzydszą skórkę, to w smaku pierwsza liga.
Żadna ludzka ani nieludzka siła nie skłoniłaby mnie do zjedzenia jabłka.
OdpowiedzUsuńmasz jakiś uraz? czy złe wspomnienia z przeszłości?
UsuńNie. Po prostu nie lubię jabłek. Jagiełło też tak miał, dodam na swoją obronę.
Usuńi przeszedł do historii - może nie spiesz się tak bardzo.
UsuńNigdzie się nie śpieszę, to już chyba o mnie wiesz, że nie znoszę się śpieszyć.
Usuńale podróże Cię kręcą.
UsuńA co? Jagiełłę też kręciły?
Usuńa nie?
Usuńmoże nie tak odległe, jak te Twoje, ale środki transportu też miał słabszej mocy
Za to ja jestem nieprzejednanym wrogiem militariów, a on garnął się do nagich mieczy i rąbanki mięsnej.
Usuńtaka epoka. chyba za wielkiego wyboru nie miał - mógł ewentualnie pozwolić obcym biegać mu po głowie.
UsuńKażda epoka jest "taka". Wojny, wojsko i broń są odrażające.
Usuńteraz głównym frontem jest słowo i terror. łącznie z elektronicznym.
Usuń