piątek, 7 września 2018

KOŃfabulacja.


I przyszło mi spotkać konia. Na podwórku, które w końcu nie zachwyca nawet mnie, a co dopiero konia. I to nie byle jakiego konia, tylko takiego, co przypomina z wyglądu niedojrzałego kasztana, który dopiero co został wyskubany na siłę z łupiny. Albo krowę z reklamy batona czekoladowego, tylko w skali szarości. Jakoś tak we mnie ukorzeniło się przekonanie, że konie tak wybarwione niestarannie są niezwykle sympatyczne, wesołe i nadają się na giermków i trefnisiów. Bo taki monolitycznie czarny koń, to z kolei oczy powinien mieć czerwone i pianę z pyska toczyć z pasją, przy której wianek na kuflu piwa z zazdrości pożółkłby niechybnie. Siwe konie rodzą się od razu stare, więc są smutne i mają inteligentnie wyblakłe oczy niczym umęczone latem niebo. A te brązowe bardziej lub mniej, w zależności od zawartości żelaza w paszy stają się codziennością dorożkarską, oraczą, czy kawaleryjską, jeśli kawaleria jeszcze gdzieś grasuje po świecie. Czas kowbojów minął, jednak może nadejdzie renesans i drugą młodość koniom zaoferuje. Ach! Jeszcze białe – aniołki z odsłoniętymi zębami w kolorze żółtym, jakby ćmiły fajki jedna za drugą. Jak białe kruki zdają się być jakąś wyjątkowością, czy nieporozumieniem w świecie. Albinosi zazwyczaj noszą w sobie piętno deficytu barwnika, co mocno rzutuje na ich codzienność.

Ale mnie spotkał koń pełnowymiarowy i z tych, co wesołe być miały. Merdał ogonem – tak mi się zdawało, że psim zwyczajem chciał okazać zadowolenie z faktu, że mnie zastał i zaprasza na gawędę, albo spacerek w górę rzeki, ale on prozaicznie tępił muchy zainteresowane analnymi pieszczotami. Z końskim uśmiechem też uważać trzeba, bo szerokością przekracza długość banana i śmiało mógłby je jadać w poprzek, nie przejmując się nawet skórką. Nie wiedziałem, co mam z tym moim koniem począć, więc zaprosiłem go do warzywniaka – dziecko wziąłbym na loda, ale konia? Pewnie zjadłby, ale zęby by mu ścierpły, albo zamarzły przewody pokarmowe, a kto wie, czy nie zacząłby dyszkantem mowy przetykać, gdyby porcja była bogatsza.

Szliśmy sobie jak starzy kumple, bo nie protestował. On, pomimo poranka szedł już na czterech, a kiedy stanął na granitowych kostkach spodobało mu się i zaczął stepować. Zelówki, to miał, że ja cię przepraszam – pancerne. Żadne buty robocze nie są aż tak uzbrojone. Popatrzyłem na niego z wyrzutem, bo ludzie spać chcą, a ten tutaj ślizga się, jakby na lód wszedł. Do wesołka jednak można gadać – pysk mu się śmiał tak, że aż rżeć zaczął. Do warzywniaka na szczęście było blisko, a pomimo młodej pory już się ktoś krzątał i ozdabiał chodnik skrzynkami pełnymi witamin.

Koniowi pysk się wydłużył i (nie kręcę) ślina mu pociekła z obu kącików naraz. Przestał tańczyć, zapomniał o harcach, tylko węszył jak pies myśliwski szukający łupu. Jęzorem się jakoś oczyścił, czy posprzątał, ale łykał ślinę nadal. Zaglądał do kukurydzy i śliwek, ziemniaczkami wzgardził, ale od buraczanej natki to mu się krew zagotowała i wzrok z pogranicza szaleństwa, a może erotycznej ekstazy demonstrował.

Mistrz od witaminowej ekspozycji patrzył nań podejrzliwym wzrokiem, ale koń chyba uczony wielce, bo nie tknął nic. Może już kiedyś pokutował z jakiegoś paragrafu brzmiącego złowieszczo, jako zabór mienia nieznacznej wartości. Może wręcz musiał świat wąchać kwantowo – w porcjach przepuszczanych niechętnie przez kwadratowe oka krat. Stał i niepokój opanował jego zadnie fragmenty. Przednie nogi stały jakby obciążone wiadrami zastygłego betonu, lecz tylne czyniły sztuczki ekwilibrystyczne usiłując stanąć przed przednimi tak, żeby nosowi nie zasłonić aromatu. Zgroza. Psa, to przywiązałbym do jakiegoś pachołka, ale ten miglanc gotów go urwać z korzeniami. Poza tym nie miałem sznurka, a w warzywniaku też go raczej nie dostanę.

Zamówiłem bezzwłocznie dwa kilo jabłek, bo to draniowi nie zaszkodzi i spacerować da radę. Popatrzyłem na te zęby i pomyślałem, że niech mu będzie i ta botwinka, skoro go tak nosi – sezon był, więc liście tanie, a nawet jak się posika na czerwono, to też nic złego się nie stanie. Byle nie tu, bo toi-toie dla koni nie weszły jeszcze do oferty handlowej, ani nie stanowią codzienności w centrach handlowych, a co dopiero mówić o małym, osiedlowym warzywniaku. Spakowałem witaminki do plecaczka, ale jedno jabłko dostał na start, bo przecież by go rozniosło na chodniku, gdyby miał czekać, aż dojdziemy w zielone – jak dziecko niecierpliwy i natychmiast głód poczuł tak wielki, że łzy w oczach i sapanie, a nogi miękkie nieść nie chciały. Z jabłkiem w pysku wyglądał pociesznie ale bardzo krótko, bo jabłka rosną na ludzką miarę, a końskie powinny mieć po trzy kilo sztuka i najlepiej, żeby były od razu porcjowane w kosteczki jak cukier. Bo konie tak przywykły do sześciennych dawek pożywienia, że z kulistymi radzą sobie słabiej. Ten też obracał, wydziwiał, kręcił i jęzorem sobie pomagał, zanim zdołał zębem zahaczyć i pierwszy sok popłynął na kubki smakowe. No i to był akt ostatni dla jabłka, bo w następnym mgnieniu kula zamieniła się w masę startą na papkę szybko przemieszczającą się tajemnymi ścieżkami końskiego przełyku.

Trącał mnie paszczą, żebym zbisował, żebym powielał owocowe dobrodziejstwo, bo w końcu na coś powinienem się przydać, ale szedł za mną jak na smyczy – schwytany w pułapkę własnego łakomstwa, które bardzo oszczędnie pozwalałem mu zaspokajać. Nawet nie zauważył, kiedy zeszliśmy z utwardzonych ścieżek i przestał zelówkami wystukiwać rytmy z deszczowej piosenki. Stanęliśmy na popas. Znaczy on stanął i on popasał, bo ja leżałem pod jakąś wierzbą, czy dębem – nie chciało mi się oczu otwierać. Rzuciłem w trawę naręcze buraków z liśćmi, i pozwoliłem koniowi na samoobsługę. Nie powiem, żebym zdążył się zdrzemnąć, czy znudzić bezruchem. Piegowaty, nakrapiany, czy plamisty koń czknął, beknął i popychał mnie do aktywności – najlepiej tej, która wiąże się z rozwiązywaniem zagadek pod tytułem: z której strony konia można włożyć jabłko tak, żeby znikło. Dzieci mają taki zabawki, żeby dopasować kształt klocka do otworu. Ja zamiast klocków miałem jeszcze pół plecaka jabłek, a koń miał otwór bezrobotny i chętny, żeby go zatrudnić. I to na pełny etat i czas nieokreślony.

Trudno opędzić się od czułości wesołego konia spragnionego materialnych wyrazów przywiązania i dozgonnej miłości, która chwilowo kwitła jednostronnie. Adorowany końskim uwielbieniem poszedłem nad rzekę wiodąc za sobą cielęcy wzrok i jęzor wiszący pośród błogości zaślinionego pyska. Pochód zamykał ogon zacierający ślady zapachowe pozostawiane drugim końcem układu pokarmowego konia. Popatrzyłem na wodę, a i koń się w niej przejrzał. Sam sobie, to może i się spodobał, jednak wodę uznał za wysoce toksyczną i nawet jedną stópką delikatną nie chciał się zamoczyć, więc poszliśmy dalej. Konik z wyrzutem grzechotał kośćmi ukrytymi pod skórą, jakby usiłował przekonać mnie o mizerii własnej tkanki tłuszczowej. Prawie mi żal go było, gdy usiłował skrzypieć, ale jabłuszka wydzielałem bardzo skąpo, żeby wystarczyło jeszcze na jakiś czas. Krajobraz przesuwał się z wolna i bardzo niechętnie, a my szliśmy rzece pod prąd. Koń doskonale ignorował widoki, bo czymże bezpańska trawa, w obliczu (skubaniec chyba policzył) trzech soczystych jabłuszek, które czaiły się jeszcze w plecaku.

- A tuś mi! – usłyszałem znienacka – łachudro jedna, żebraku! Gdzieżeś się szlajał?!

Nie bardzo się poczuwałem, ale na wszelki wypadek rozejrzałem się, a tam pani zsiadała z roweru i w moją stronę szła dziarskim, niemal żołnierskim krokiem, jeśli w gumofilcach można iść żołnierskim krokiem… Nie wiem, co jej zrobiłem i czym zasłużyłem na epitety, ale teraz, to zaczynałem obawiać się o całość cielesną. Przecież ta hetera gotowa mnie wyżąć i porzucić. Konik też się wystraszył, bo usiłował się za mnie schować – to był żart tygodnia – obżarty koń plamisty usiłował skryć się za kimś, komu zdarzało się w ramach zabawy w chowanego wykorzystywać jako osłonę trzonek od kilofa. Obejrzałem się na niego, ale on się już nie uśmiechał, tylko uczył się zielenieć, żeby zalec w trawie jak kameleon… a może patyczak?

Najwyraźniej poznał napastnika. A więc to jego szukano i owym łapserdakiem miał być i gałganem. Żal mi się zrobiło uciekiniera i chyba dopiero teraz jednokierunkowa miłość zapłonęła wzajemnością, bo otworzyłem plecak i błyskawicznie znalazłem to miejsce w koniu, które pasowało kształtem do jabłuszek. Jabłuszka cmoknęły cicho na pożegnanie i znikły w przepastnym nakrapianym zwierzaku, który stał zawstydzony, kiedy pani pachnąca sianem i nie tylko łajała go głaszcząc nieustannie. Patrzyła przy tym podejrzliwie na mnie, jakby sądziła, że mogłem krzywdę zrobić uciekinierowi. Ale chyba była wyposażona w uczucia których nie potrafiła upakować pod gniewem, czy złością, bo poklepywała konia i sprawdzała, czy plam mu nie przybyło na grzbiecie od tych wagarów. Nim poszli koń coś mi tam do ucha nadawał, ale nie zrozumiałem. Przydałby się translator ludzko-koński. Koń, to zmyślne zwierzę i jak zobaczył, że do języków obcych drygu nie mam, to mnie polizał tak serdecznie, że cała twarz pachnieć mi zaczęła koniem i jabłkiem jednocześnie. A pani tylko śmiechem parsknęła, kiedy na moją minę popatrzyła, a śmiech miała tak zaraźliwy, że koń by się uśmiał, co miglanc uczynił bezzwłocznie, więc i ja dołączyłem.

18 komentarzy:

  1. Pięknie i bardzo działa na wyobraźnię, nawet apetyt na jabłka pojawił sie znienacka:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no proszę...
      czyżbyś była maści nakrapianej lub plamistej?

      Usuń
    2. Raczej chyba plamistej...

      Usuń
    3. istnieje podejrzenie, że jesteś wesoła w związku z powyższym. jak masz podkute buty, to idziemy na trawnik.
      (wiem, gdzie rosną dzikie jabłka - nie pryskane...)

      Usuń
    4. podkutych nie mam, ale jabłka uwielbiam, zwłaszcza dzikie:-)
      jakie intrygujące oko!

      Usuń
    5. to B na pomarańczowym tle zeźliło mnie, bo było po prostu brzydkie. a skoro znalazłem kawałek oka, to wymieniłem literkę na obrazek. chciałem takie w ołówku, ale znalazłem tylko żeńskie, więc zrezygnowałem.
      dziczki jabłka i czereśni potrafią zaskoczyć smakiem i to pozytywnie. chociaż są mniejsze i mają brzydszą skórkę, to w smaku pierwsza liga.

      Usuń
  2. Żadna ludzka ani nieludzka siła nie skłoniłaby mnie do zjedzenia jabłka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. masz jakiś uraz? czy złe wspomnienia z przeszłości?

      Usuń
    2. Nie. Po prostu nie lubię jabłek. Jagiełło też tak miał, dodam na swoją obronę.

      Usuń
    3. i przeszedł do historii - może nie spiesz się tak bardzo.

      Usuń
    4. Nigdzie się nie śpieszę, to już chyba o mnie wiesz, że nie znoszę się śpieszyć.

      Usuń
    5. ale podróże Cię kręcą.

      Usuń
    6. A co? Jagiełłę też kręciły?

      Usuń
    7. a nie?
      może nie tak odległe, jak te Twoje, ale środki transportu też miał słabszej mocy

      Usuń
    8. Za to ja jestem nieprzejednanym wrogiem militariów, a on garnął się do nagich mieczy i rąbanki mięsnej.

      Usuń
    9. taka epoka. chyba za wielkiego wyboru nie miał - mógł ewentualnie pozwolić obcym biegać mu po głowie.

      Usuń
    10. Każda epoka jest "taka". Wojny, wojsko i broń są odrażające.

      Usuń
    11. teraz głównym frontem jest słowo i terror. łącznie z elektronicznym.

      Usuń