Noc
spadła na miasto. Nawet nie znienacka, bo chyba każdy oczekiwał, że wreszcie
się pojawi, ponieważ letni dzień rozciągnął się po kres możliwości i dopiekł
upałem tak, że niektórzy błagalnym wzrokiem przeszukiwali horyzont, żeby
wreszcie odetchnąć bez obawy poparzenia przełyku. Wieczór uwolnił ludzi z
klimatyzowanych pomieszczeń, skłonił do ruchu, i pozwolił na życzliwy uśmiech.
Kafejki ożyły obudzone do życia i zatętniły bezładnym gwarem, radością i
śmiechem. Po parkach rozpierzchły się splecione dłonie szukające odrobiny
intymności, którą zwieńczyć mogłaby noc we dwoje, choćby pod niebem pełnym
gwiazd, gdyby nie to, że chętnych było zbyt wielu i intymność stawała się
pozorem, albo luksusem. Gdyby fala upałów miała potrwać dłużej tubylcy zapewne odwróciliby
cykl życia i przestawili organizmy adaptując się do nocnej aktywności. Teraz
jednak, kiedy trudno jeszcze mówić o permanentnej zmianie klimatu wciąż używali
nocy do regeneracji, a dzienną aktywność skupiali w obrębie szczelnie
zamkniętych twierdz, w których sterowana elektryką maszyneria zapewniała
komfort.
Ten
wieczór nie różnił się jakoś specjalnie od poprzednich i należało się
spodziewać, że w okolicach północy, może nieco później ulice powoli zaczną
pustoszeć, żeby przed świtem osiągnąć stan z kulminacji dziennych upałów. Kiedy
już to nastąpiło, kiedy ulice patrolowane były wyłącznie przez szczury
penetrujące śmietniki i zakamarki nocną ciszę skaleczył rytm kroków.
Niespiesznych, zdecydowanych i dość ciężkich. Na tle kamienic pozbawionych
dziennego koloru pojawił się kondukt. Sześciu mężczyzn niosących trumnę. Oni
również nie dysponowali kolorem. Księżyc otoczył łaską inne okolice, więc tu
tylko sodowe światła gdzieniegdzie działającego oświetlenia pozwalały wydobyć z
mroku co najwyżej sylwetki. Mocno zbudowane, wysokie i kołyszące się pod
ciężarem mebla wspólnym rytmem. Przed nimi szedł mistrz ceremonii jeszcze
bardziej nieokreślony jak idąca za nim szóstka, bo głowę zasłonił kapturem. Wąska
ulica skwapliwie odbijała echa kroków, żeby się nimi nie zarazić i kondukt
szedł środkiem jezdni. Z konieczności, gdyż wąskie chodniki założone na
średniowieczną zapotrzebowanie stanowiły azyl dla zaparkowanych samochodów.
Nawet przy ich braku szanse utrzymania zwartej grupy w obrębie chodnika
wymagałoby wyczynów ekwilibrystycznych, godzących w powagę sytuacji.
Kondukt
śpiewał epitafium dla nieznanego śmiertelnika wybijany kastanietami obcasów na
granitowych kostkach. Bez melodramatycznych burz, piorunów wzmagających grozę,
czy schnących liści sugerujących mijającą jesień. Bez garbusa na czele pochodu
i żałobnych płaczek zarażających histerią zadumane drzewa. Witryna złotnika
milczała niewzruszenie i jedną łzą nie zabłysła, galerie sztuki zamknęły oczy drewnianych
okiennic i udawały, że nie widzą. Sklep mięsny łypał nocnym światłem
schłodzonym w licznych lodówkach, a knajpy czekały niecierpliwie na poranną
zmianę sprzątającą, gdyż wieczór był zbyt cenny na marnotrawstwo chwil, żeby
usunąć ślady użytkowania. Kondukt przesuwał się wolno, lecz niepowstrzymanie.
Bez świadków, bez zakłóceń i w milczeniu. Jeśli tej nocy miał dotrzeć na
miejski cmentarz, to czekała go długa droga.
Przeszli
skrzyżowanie wolne od ruchu i weszli na most. Ten stary, z kamiennymi balustradami,
gdzie niegdyś stały miejskie rogatki i pobierano myto od kupców chcących w
mieście sprzedawać własne towary ściągane bursztynowym szlakiem. Gdyby oczy
zamknąć i dotknąć dłonią porowatego kamienia, może jeszcze powspominałby
historie z dawnych lat, końskie kopyta i skrzypienie osi wyładowanych po brzegi
wozów, mowy w tak wielu językach, że część z nich zapomniana chyba jest
zupełnie. Prowadzący kondukt zatrzymał się, obrócił i ręką wskazał na
balustradę. Podeszli i złożyli na niej trumnę. Mistrz ceremonii rzucił
mieszkiem w stronę jednego z mężczyzn i nie zajmował się nimi w ogóle. Ręką
tylko pokazał, żeby odeszli już, co bez jednego wzruszenia ramionami wykonali.
Oddalali się ulicą, która tu przyszli, snując plany i przepychając się z
propozycjami skonsumowania wynagrodzenia. Chyba musiało być spore, bo radość
tłukła się po pustej ulicy niczym szczęście plutonu rezerwistów świeżo
opuszczających koszary po dwuletniej służbie.
W
końcu jednak i uliczka ucichła, pogrążając się w błogim śnie. Na moście został zakapturzony
mistrz i trumna. Wiatr nie wył, nie łkał, nie jąkał się. Drzewa nie rwały
włosów z głowy. Żadnej orkiestry i wojskowej asysty. Święceń, czy
błogosławieństw. Mistrz oparł się o balustradę i wyjął z kieszeni papierosy.
Oświetlił zapalniczką twarz, która w ty punktowym świetle nie wyglądała
zachęcająco, a trumna stanowiąca tło tej twarzy uroku nie dodawała. Nieogolony,
pobrużdżony człowiek gapił się w nurt rzeki beznamiętnie i milcząco. Zresztą –
teraz nie miał z kim rozmawiać, gdyż sześciu tragarzy odeszło pozostawiając go
samotnie z trumną na środku mostu. Co zamierzał? Zepchnąć ją do wody? To byłoby
łatwe. Wytrącić ze stanu równowagi i pozwolić sile ciążenia wykonać resztę.
Jeśli tylko trumna nie byłaby hermetycznie zamknięta opiłaby się wody i utonęła
w podcieniach mostu. Do tego nie potrzeba siedmiu ludzi, lecz szóstka, która
odeszła, może się domyślać czego tylko chce. Prawdę znałby tylko mistrz, ale on
zerknął na drugi koniec mostu z gestem wskazującym kończącą się cierpliwość. Wreszcie
dobiegł stamtąd dźwięk kroków i wynurzyła się grupka ludzi szybko idących w
stronę mistrza.
-
Wybacz, były kłopoty z miejską strażą i drewnem – trumna zawisła na świeżych
ramionach i pośród milczenia nowo skompletowany kondukt poszedł dalej. Tym
razem jednak kondukt maszerował żwawo, bez powagi i zadumy typowej dla
ostatniej posługi. Mistrz wcisnął ręce w kieszenie, jakby nie chciał pokazać,
że jest zdenerwowany i dłonie zaciskają mu się w pięści. Noc trwała, jednak
kościelne dzwony niosły nurtem wiadomość, że długiej historii mieć już nie
będzie. Mistrz szedł tym razem ostatni, lecz nie oglądał się, nie zacierał śladów.
Po prostu szedł, wiedząc, że poprzednicy znają drogę równie dobrze jak on sam.
Skręcili
na wyspę. Jedną z większych, zarośniętych drzewami i trochę zaniedbaną, bo nie
oferowała takich krajobrazów jak mniejsze, bliższe staremu miastu, nad brzegiem
których zamieszkały sezonowe knajpy na barkach, których żywot turystyczny
dobiegł końca. Jeszcze nim doszli poczuli zapach dymu i ogień płonący
beztrosko. Wokół było jeszcze parę osób trudnych do zidentyfikowania z tej
odległości. Siedziały kręgiem na granicy zasięgu świateł płomieni. Jeden z
niosących trumnę obejrzał się na wszelki wypadek, ale kiedy mistrz kiwnął głową
nie wahał się ani chwili. Wnieśli trumnę wprost w płomienie i zostawili ją tam
na pastwę ognia. Jęzory lizały lakierowane burty trumny i szybko przegryzły się
przez ściany. Stojąca na szczycie ogniska trumna chybotała się lekko, aż pękła
wpół. Do ognia posypały się papiery. Stare listy, rulony i karty rozsypanych
ksiąg.
Mistrz
warknął niezrozumiale, na co wszyscy siedzący wokół ognia poderwali się.
Długimi drągami przygotowanymi najwyraźniej wcześniej wpychali w ogień każdy
skrawek papieru, który usiłował uciec przed ogniem. Nawet pojedyncze litery
zdawały się szukać drogi ucieczki w trawę i mrok, jednak ognisko otoczone było
kamieniami i utrudniało im zadanie. Ktoś odkręcił butelkę i chlusnął w ogień,
który wzniósł się i rozszalał w apetycie. Wodą poniósł się skowyt psów, lecz
nie były to burki łańcuchowe, lecz pościg. Należało się go spodziewać. W końcu
kradzież była zuchwalstwem ze znaczną szkodą dla miejskiego księgozbioru.
-
Szybciej! – mistrz chrapliwym głosem ponaglił, więc drugi raz chlusnęła
butelka, a resztki trumny drągami zostały rozniesione w kamiennym kręgu. Ogień
dostawał niczym na talerzu wciąż nowe skrawki papieru. Na moście zadudnił
szereg biegnących, podkutych butów, a woda zwielokrotniła i wzmocniła dźwięki.
Zwierzyna została odkryta. Mistrz szybko pożegnał większość towarzyszy, którzy
rozpierzchli się wodą i lądem. Został on i dwie osoby wciąż podsuwające
płomieniom pożółkłe ze starości woluminy i pojedyncze kartki papieru. Dla tej
trójki było już za późno na ucieczkę – psy wbiegły na wyspę, a za nimi
zadyszani przewodnicy i tyraliera czarno odzianych sił specjalnych wyszkolonych
do tłumienia zamieszek i ataków terrorystycznych. Zdążyli jeszcze raz rozgarnąć
papier w płomieniach, poczym wrzucili w ogień drągi i spokojnie położyli się w
trawie obok. Pot ciekł im po twarzach, ale na ustach błąkał się zwycięski uśmiech.
-
Udało się! Historia spłonęła i jest nieodtwarzalna. Jaka historia? Psss… o tym
ani słowa. Ci, co wiedzieli zdążyli chyba uciec. Oby zdążyli. A mistrz? On nie
zdradzi nawet na torturach. Dwójka zerknęła na mistrza, który uśmiechnął się
nieśmiało ściągając kaptur. W blasku ognia zamiast twarzy mistrza wyłoniła się
zniszczona alkoholem twarz kloszarda przesiadującego do wczoraj na
najruchliwszym miejskim deptaku. Jeden z leżących zagwizdał z podziwem, a
zachwyt w oczach drugiego był fanatycznym wyznaniem miłości dla geniuszu
mistrza. Teraz sekret jest całkiem bezpieczny.
Zastanawiam się, czy historia niszczona jest po cichu...
OdpowiedzUsuńciekawe pytanie.
Usuńpodobno piszą ją zwycięskie wojska, i raczej powstaje pośród fanfar.
ale kto ją niszczy i czy się tym chwali? raczej nie, bo gdyby to zrobił, to tak, jakby pielęgnował pamieć o zniszczonych zdarzeniach. logika cierpi. skoro ma zniknąć, to znaczy,że trzeba o niej zapomnieć, a każde wspomnienie przedłuża jej życie.
Nocny tryb życia może być rozwiązaniem na upały, choć niestety noce w porze letniej nie przynoszą wyczekiwanego ukojenia (przynajmniej nie w Szwajcarii). Rozważałam sen letni.
OdpowiedzUsuńChciałam kiedyś taki mebel postawić w salonie. Był to projekt stolika do kawy, który byłby jednocześnie barkiem. W środku miał być suchy lód i szlachetne trunki. Oczywiście efekt otwarcia takiego mebla robiłby wrażenie, gdy spomiędzy białej zasłony mgielnej, wyciągałabym.... nie szczątki wampira, tylko alkohol.
dość ekscentryczny mebel. najwyraźniej masz znajomych o specyficznych cechach charakteru i dużym luzie.
Usuńsen letni oznacza to co myślę? niedźwiedzią gawrę zasiedloną w przeciwfazie do misiowego zapotrzebowania na sen?
Trzymałam się w stylu gothic. Miałam w tamtym czasie sporo znajomych w tej subkulturze, oraz kilkoro ze zlotów harlejowców. A rodzina jest otwarta i nigdy nie przejmowała się żadnymi moimi krzykliwymi modami z młodości.
UsuńTak, mogłabym przespać najgorętsze miesiące roku.
dla mnie to trochę zbyt barokowe, mimo, że gothic. i ten monokolor wydaje się przesadny. ale znam tylko z widzenia i trudno mi wyrażać się o wartości, którą ma nieść za sobą ta zewnętrzna deklaracja przynależności.
UsuńPuściłam i ja z dymem historię... Na działce moich rodziców, gdy jeszcze ją mieli. Uroczyście i z satysfakcją.
OdpowiedzUsuńi bez nalotu służb. to też się liczy.
UsuńNoc i cisza sprzyjają chowaniu sekretów...a właściwie spalaniu. Tylko czy tak się naprawdę da wszystko wymazać?
OdpowiedzUsuńnocą nawet akta udawało się spopielić - przynajmniej na filmach. papier ożeniony z ogniem zazwyczaj już nie oddaje treści. a milczenie sprzyja krótkiej, ludzkiej pamięci. pewnie się da - w każdym razie, ja bym postawił na tę ułomność ludzką parę groszy.
UsuńPalenie książek zawsze mi się kojarzy z czasami nazizmu, ale to już lepsze od ich wyrzucenia na śmietnik historii, lepiej spalić, niż żeby pleśniały nikomu niepotrzebne. Pomyśleć, ile zachodu kosztuje ich wymyślenie, spisanie, wydanie, a potem tylko takie puch! i już poszły z dymem!
OdpowiedzUsuńmi z inkwizycją się kojarzy.
Usuń