Zza
węgła wynurzył się z ponaddźwiękową prędkością bumerang, zlokalizował mnie bez
wahania i usiłował wylądować na lewej skroni. Skutecznie. Efekt był łatwy do
przewidzenia – kopnąłem obunóż niebo, a potylicą i plecami kopnąłem chodnik. Bardzo
mocno kopnąłem, aż do utraty przytomności. Mojej oczywiście, bo chodnik stoicko
zupełnie kurzył się i niemal doskonale zignorował moją agresję. Niczym wzór
samarytanina podzielił się ze mną wszystkim, czym dysponował – brudem i
chłodem. Może nawet sałatką jarzynową, którą wczorajszej nocy oddał wracający
krętą ścieżką z imienin szwagra sąsiad spod jedynki. Niebo? Mogę być zadufkiem,
ale nie aż takim – niebo mnie nie zauważyło absolutnie i pasło się na
niebieskich łąkach jak czyni to odwiecznie bezświadomości mojego istnienia.
Czyżbym był tak
słabiuteńki i nieopancerzony? Ale bumerang również wydawał się być oszołomiony
i poległ tuż obok, dzięki czemu stanowił corpus delicti we właśnie rozpoczynającym
się pod nieobecność mojej świadomości śledztwie. Narzędzie z sygnaturą świętego,
australijskiego baobabu rocznik z grubsza średniowieczny (po analizach tak
skomplikowanych, że nawet nazwy są niewysławialne drzewo okazało się pamiętać w
dorosłym życiu trzecie odkrycie Terra Australis przez niejakiego pana Cooka,
który wbrew nazwisku nie wybrał się tam bynajmniej dla kangurzych steków, czy
jajecznicy ze strusich jaj). Odciski palców i DNA aborygenów pobrano
skwapliwie, choć z rosnącą rozpaczą, gdyż już pobieżna analiza wykazała, że
twórca tego arcydzieła sztuki militarnej wygląda od niego zdecydowanie gorzej i
funkcjonuje w geologii kontynentu w postaci rozdrobnionej na atomy wielokrotnie
transferowane w żołądkach zwierzęcych i rozwłóczone po całym kontynencie (i nie
tylko jak mniemam).
Tak
więc zanim moja świadomość zaczęła być nieprzydatna w śledztwie, gdyż moje
spostrzeżenia wnoszące wartość do niego zaczęły i skończyły się w tym samym
momencie (prędkość światła dla mojej nikczemnej percepcji okazała się być
pozazakresową wartością i przedmiotem plotek, bądź guseł i miraży) jako
pierwszy nie wniósł nic do śledztwa bumerang, a palmę pierwszeństwa oddałem
tyleż szczerze, co bezmyślnie. Do dzisiaj jednak tkwię w przeświadczeniu, że w
tym czasie, kiedy bumerang po raz siedemsetny odpowiadał na pytania oficera
„nie wiem, nie pamiętam, nie widziałem”, zupełnie jakby przedrzeźniał małpki
stanowiące maskotkę CIA, ja wyśniłem sny rozmaite - po raz pierwszy w życiu
poświęciłem na sny coś około pół roku hurtem, co było niepowtarzalnym doznaniem
dla organizmu. I w ramach snów zwiedziłem zaświaty wystarczająco, żeby jednak
wrócić do żywych. Nieskończoność ma tę wadę, że jest nieskończona i nic nie
chce się tam skończyć. Kiedy źle się trafi i niewłaściwym momentem człowiek
zacznie się rozkoszować, upadlać, bądź ekscytować… Cóż… Powiem tylko, że to
przerażające doznanie i nawet raj potrafi zacząć uwierać gdzieś w pół
nieskończoności, a potem, to już tylko żylaki, wrzody i depresja, a człowiek
przestaje rozumieć powody dla których znowu się ogolił nadaremnie.
Mimochodem
okazało się, że awansowałem na człowieka chwili, a może i roku, gdyż swoją
nieobecnością zaszczyciłem pierwsze strony wiadomości w miejscach tak
odległych, że nawet nie chcę wiedzieć, czym się żywią owe narody, a pierwsze
pomniki, dziękczynność i uwielbienie poczęły dotykać okolice, które namaściłem
swoją nie zawsze czystą stopą. Starsze panie ozdabiały polnym kwieciem ślady
mojego istnienia w łazience podstawówki, gdzie niegdyś posmarkałem się płacząc,
kiedy dostałem łomot za mieszkanie po niewłaściwej stronie ulicy, albo bramkę
na szkolnym boisku, w objęciach której przytomność straciłem po raz pierwszy dawno
temu i tylko na chwilę, jednak nieważkość osiągnąłem przed generałem
Hermaszewskim i lewitowałem trafiony między oczy piłką szybującą z
delikatnością szarży ostatniego białego nosorożca kłutego po jądrach pociskami
kalibru 9 mm
magnum gdzieś poza jurysdykcją białego człowieka.
Żeby
nie przechwalać się bezzasadnie powiem tylko, że plotki i pomówienia skierowały
śledztwo na tory pozwalające mu wycofać się z godnością i bez uszczerbku na
wizerunku, a co ważniejsze na rachunkach bankowych ekipy śledczej. Mało tego –
pozwoliło na erupcję wdzięczności szarży, co zostało wykorzystane bezwzględnie
w procedurach śledczych szeregowych szczebli. Także pośród medialnych doniesień
święciłem nieświadome sukcesy i może lepiej się stało, że nieświadomie, bo
rumienić się w obliczu miliardów kwadratowookich (uprzedzam, że kwadrat jest
trudnym do osiągnięcia ideałem i cywilizacja znacznie łatwiej znosi prostokąty
– patrz monitory wszelakiej produkcji), to zajęcie dla bardzo specyficznych
jednostek i trzeba być celebrytą o krwiobiegu regulowanym elektronicznie,
monitorowanym, klimatyzowanym, dozowanym i z ABS, żeby przetrwać bez
dożywotniej, psychicznej traumy. Moja świadomość tchórzliwie przeczekała
apogeum uwielbienia gdzieś wewnątrz pustego życiem organizmu okadzanego,
czczonego, pielęgnowanego tak, że nawet uprzywilejowany i namaszczony
błogosławieństwem zusowskim pacjent extra-vip poszarzałby z zazdrości widząc
katafalk na którym kwiaty wymieniano, zanim ich aromat zdążył otrzeć się o
najbliższą ścianę. Nastolatki stojące niepokalaną ławicą przed budynkiem
strzeżonym lepiej od siedzib zagrożonych przewrotem dyktatur, rzucały pomiędzy
czarne mundury raz ledwie używaną w zaciszu sypialni bielizną, kupioną odrobinę
na wyrost (chyba przeczuwały, że wybudzenie chwilę potrwa i niosły w sobie
wiarę, że jeszcze tylko sto porcji udek kurczaczych z KFC, a biust wypełni marzenie
zrealizowane na wyrost w pobliskiej galerii handlowej zakupem biustonosza z miseczką
E), rzucały kwiaty noszące na płatkach ślady nieumiejętnie dobranej szminki i
tęsknot skroplonych w odświeżaczach oddechu, pluszaki otrzymane od taty na
dzień dziecka teraz wygnane z łóżka, żeby dla mnie miejsce zrobić na poduszce
pokrytej taką ilością słodkich łez i wyznań, że gdyby poduszka grzeszyła
erekcją, to mogłaby na niej profesjonalnie wymaszerować w świat. W pionie. I
bez uszczerbku dla stabilności. Własnej i świata – dodam, żeby rozwiać
wątpliwości.
Do
rzeczy. Pewien rzadko trzeźwiejący dziennikarz poczuł zew krwi (nie mówimy
tutaj o menstruacji kwitnącej na porzuconej w kubełku damskiej łazienki
podpasce) i postanowił zrobić karierę. Zawalczyć o Pulitzera. O tytuł ojca
sukcesu, albo dziecię roku. Na moim ciemieniu chciał karierę zrobić. I w tym
celu nabył skrzynkę szlachetnych płynów. Bezbarwnych, ostrzejszych niż bułgarska
czuszka znad Balatonu w szczycie możliwości, niż brzytwa po piętnastu
kilometrach spaceru po skórzanym pasie. Solo i w cichości ducha usiadł skromnie
nad brzegiem ruczaju zasilanego przez nieodległe zakłady produkcji czegoś
śmierdzącego niczym odpady z garbarni lub spalarni kości. Ok. – ja rozumiem
wegetarian, więc zostawmy zwierzątka samym sobie – niech więc będzie ozonownia.
Aromat oszałamia już przed wypiciem, więc klimat sprzyja wizjom
najodważniejszym. Jak wi-fi poradziło sobie z agresją eteryczną, to już niech
zostanie jej tajemnicą. Autor zdezynfekowany, odkażony, lecz nie wyjałowiony
urodził myśl.
Hmmm… Nie
chciałbym narazić się środowiskom feministycznym, a sama sugestia, że samiec
(pijak, na dodatek przebywający w zdegenerowanym środowisku, czyli mutant)
cokolwiek urodził, wydaje się stanowić wyzwanie i niemal prosi się o sztandary,
żeby za twoim przewodem ruszyć w zwycięski bój nasz ostatni. Ale może zostanie mi
wybaczone, bo samiec pod wpływem (co wie każda kobieta, niekoniecznie feministka)
ma urojenia i bełkocze – nie powiem, jak brzmiałoby to w nieparlamentarnym
języku i to po spożyciu, bo tego najbardziej wyrozumiała cenzura nie toleruje,
chyba, że jest się uznanym autorytetem, Guru ze skłonnościami do ekstrawagancji
i wulgaryzmów uświęcanych zanim się objawią. Kończąc dygresje powiem tylko, że
obdarzony niespożywalną, jednorazową dawką spirytualiów i skromnym dostępem do
sieci ogólnie dostępnej dziennikarz wygenerował myśl wiążąc dwa zdarzenia w
teorię, przy której teoria spiskowa zdaje się być zaledwie zaniechaną ścieżką
ewolucji wobec boskości jedynie słusznej drogi człowieczej.
Otóż
– w tym samym czasie, kiedy prędkość światła oszołomiła nawet światło i kontrola
lotów nie dała rady wprowadzić korekty kursów, a ja znalazłem się na kolizyjnym
trawersie względem bumerangu (rocznik z grubsza średniowieczny, z drzewa pod
którym Cook nie napisał „Sielanki do domu”, ani „Na lipę” – niedyskretnie
powiem, że jeśli cokolwiek pisał, to raczej stawiał krzyżyki przy sylwetkach
aborygenów przewracających się po przywitaniu ostrzem kordelasa – co za dziwny
naród… zachować się nie potrafił, prawie jak ja…), obok miała miejsce pewna
święta mistyfikacja.
Ulice
przemierzała procesja adorująca obraz kradziony tak często że autor powinien
poczuć się zawstydzony myślą, że stworzył coś tak pożądanego, że sam Bóg mu
zazdroszcząc mu powodzenia wezwał go przed swoje oblicze i do dzisiaj nie
pozwolił mu wrócić – widać ściany i sufity raju są równie nieskończone jak
talent malarza). No, chyba, że Bóg wie o czymś, o czym nie wiedział dziennikarz
– może to wręcz nieludzka sprawka i wystąpił w epizodzie zakulisowo, jako szara
eminencja zdarzenia rzucając na żer żądnej sensacji tłuszczy moją chudą, bladą
i ledwie zipiącą posturę i kawałek szacownego drewna nie mającego nic
(powtarzam – NIC) wspólnego z kombinatem skandynawskim na cztery litery i
(uff…) chociaż raz to nie jest dupa.
Adoracja
przypominająca zielonoświątkową, szła ulicami nieświadoma mnie i bumerangu wciąż
jeszcze czającego się w anonimowych, nieżyjących z pięćset lat dłoniach,
pokaleczonych australijskim klimatem i biologią. Peregrynacja obrazu, miała
stać się źródłem duchowych uniesień i euforii dotkniętych zmysłem estetyki,
wyrafinowania, bądź też przyczynkiem nawrócenia tych, którzy pod wygodnym,
kulturalnym płaszczykiem ukrywali zdecydowanie bardziej przyziemne uczucia
związane z bieżącą konsumpcją i orgazmiczną wolą zdobywcy. Ja? Ja prozaicznie i
zupełnie niepoetycko chciałem kupić bochenek chleba gnany myślami Brata
Alberta, aby „być dobrym jak chleb” i miałem zamiar przypomnieć sobie, jak
dobrym ów chleb być potrafi. A dziennikarz w szale zmysłów policzył trajektorię
bumerangu…
Skąd miał dostęp
do miejskiego monitoringu, żeby ekstrapolować trajektorię na podstawie smug i
prześwietleń, wybuchu supernowej napędzonej jonizacją powietrza spalonego do
plazmy ciśniętym bumerangiem – nie wiem. I nie dowiem się, bo tajemnica
dziennikarska zamknie usta nawet pijanemu dziennikarzowi. Policzył,
zasugerował, objawił, obwieścił, bronił, sugerował i szedł w zaparte stawiając
własną mosznę na szali zakładu, że rację mieć musi. Ani się zająknął na temat
dobroczynności, wdzięczności i wynagrodzenia, co zwiodło wielu i skłoniło do
przyklaśnięcia. A kiedy owacja osiągnęła punkt krytyczny i z wdziękiem
przekroczyła go nie pozwalając przy tym paparazzim zajrzeć sobie pod spódnicę,
śledztwo za łaskawym podszeptem zakulisowego decydenta wkroczyło na ścieżkę
zbudowaną ideą dziennikarza, na której końcu znalazł się mój pomnik – wciąż
żyjący, choć licho i bez świadomości.
Nieuważnej
publice przypomnę, że w tym czasie, kiedy erekcją intelektualną wykazywali się
inni, ja naiwnie sprawdzałem zasobność nieskończoności po drugiej stronie
świadomości i wtedy jeszcze nie czułem pierwszego cienia przesytu, czy
niesmaku. Dla mnie była to era wczesnej eksploracji i bezkrytycznego zachwytu
nad możliwościami czegoś, co już w założeniu oświadcza buńczucznie:
– Zero granic.
Idź gdzie chcesz z gwarancją, że możesz iść bez końca, jeśli tylko chcesz. I
nie wrócisz tu, jeśli tego nie chcesz. Gdybyś zmienił jednak zdanie powrót tutaj
oczywiście jest możliwy, tylko potrwa, zaledwie jedną nieskończoność.
Badacze
i entuzjaści, fanatycy i jednostki zaangażowane społecznie. Słowem wszyscy,
którzy mieli aspiracje zaistnieć w przestrzeni inaczej, niż obnażając amatorsko
sfotoszopowane, prywatne członki, silili się na ekspertyzy i hipotezy. Na wizje
i jasnowidztwa. Na węch myśliwski, albo karmiczne fluidy. Uzasadnień wolnych od
erotyki było nadmiar, a tych związanych z płodnością jeszcze więcej. Okres
(mowa o peregrynacji czasu, niezwiązanej nawet niezamierzenie z owulacją i
ewolucją gatunku) być może sprzyjał, bo plotki i mniemania zapłodniły jałowy
grunt i obrosły (znów niezamierzenie) w legendy, a pierwsze pielgrzymki do
miejsc świętych zaczęły się formować gdzieś pod Wąchockiem, nim z kłosów
wysypały się pierwsze nasiona jęczmienia. Kiedy dołączyły miejscowości
ogarnięte szaleństwem liczonym w setkach tysięcy obciążonych obowiązkiem
meldunkowym obywateli, śledztwo uszanowało wolę społeczeństwa i wkroczyło na
ścieżkę zbawienia. Zanim się ocknąłem cokół pod moimi stopami związał już na
mur-beton – dosłownie.
Obudziłem
się już w politurze metali szlachetnych, w mosiężnym bałwochwalstwie i
uwielbieniu mas. Stałem się bożyszczem wysysającym wszystko, co najlepsze w
narodzie, a naród przestał przejmować się krotochwilną pobieżnością granic.
Znienacka stałem się bratem czerwonoskórego, o którym zapomniała amerykańska,
poniekąd demokratyczna (?) administracja i do dzisiaj nie chce się przyznać, że
dziedzic wciąż żyje i ma się na tyle dobrze, że potrafi z cisowego łuku
zestrzelić Boeinga 767 w relacji Nowy Jork – Moskwa z międzylądowaniem na
premierę opery Batterfly w Sydney. Współczesny Titanic dla wybrańców losu! (koneserom
podpowiem, że ścięgna do cięciwy łuku refleksyjnego pobrane zostały bez zgody
producenta od łosia – rocznik 2011, Kolumbia Brytyjska, szuwar bagnisty
nieopodal Pinchi Lake, plus minut 50 dowolnych, dookólnych mil, dla dobra
okolicznych łosi). Stałem się mężem platonicznym bezimiennej Laponki z sierocej
wioski, która swój wianek zgubiła nie w wodach świętojańską nocą umajonych,
lecz pośród grzebienia lodowych igieł kaleczących rysy twarzy tak bardzo, że
łzy musiały w losowaniu wygrać bruzdę, którą chciały popłynąć zanim w ogóle
zaczęły, o ile termometr w ogóle zechce kolaborować ze łzami mając do wyboru
kryształy równie słonej wody). Na dodatek, w języku ogólnie niedostępnym, z
westchnieniem nostalgicznym wspomina, że ów wianek został poderwany z wody
pośród kry niezidentyfikowaną radiową anteną U-boota w roku czterdziestym
drugim ubiegłego wieku (los dalszy nieznany – dane z archiwum PCK). Niechcący zostałem
szwagrem połowy nieemerytowanych mnichów klasztoru Szaolin, chociaż nawet
jednego gestu nie potrafię powtórzyć imitując śmiertelny ukłon w stronę
niewidzialnego, acz bardzo niebezpiecznego przeciwnika (Czy to aby nie jest
karane gardłem w państwie środka? Zdaje mi się, że kraje arabskie są bardziej
bezkompromisowe w tych kwestiach, jednak pewności nie mam – myślę o zbiorowym i
spontanicznym szwagrostwie niespokrewnionych wewnętrznie braci klasztornych).
Ech!
Ta moja skłonność do dygresji została mi w spadku po niezapowiedzianej wizycie
w nieskończoności, za co przepraszam dozgonnie tych tu i tych tam. Uprzedzam
jednak lojalnie, że nawet błaganie o wybaczenie potrafi się znudzić
odbiornikowi takich deklaracji, więc proszę o wstrzemięźliwość w wyrażaniu
opinii, bo mogą się stać samospełniającą się przepowiednią na zgubę
dystrybutora życzeń. A nie opowieścią z drugiej strony lustra, czy tylko
życiorysem napiętnowanym jednym, choć niebanalnym zdarzeniem, któremu udało się
przypiąć ciężar znaczenia. Stało się. Obudziłem się i zderzyłem ze światem
który domniemywał tak długo, aż zdążył napisać historię i się z nią oswoić. Wykarmić
i sfokusować. A w centrum reflektorów zakwitła moja bladość nierozumna,
zdumiona i niepewna, właśnie wytrącona odmętów niepewności. Krótko i
beznamiętnie mówiąc – moja ignorancja ocknęła się i stanęła przed alpinistyczną
szaradą wspięcia się na postument globalnych oczekiwań ciągów dalszych. Chociaż
śpiąc schudłem niemożebnie, to w oczach zewnętrza stałem się Tytanem, który
skinieniem głowy odczynia uroki, albo poskramia szarańczę. Ujarzmia kaprysy
bogów z dowolnego Panteonu. Stoi za sterem rydwanu wiodącego w przyszłość pełną
spełnień i świecącego łuskami zalet tak mocno, że nawet Zeus mruży oczy kiedy
zerka w tę stronę.
Bumerang?
Zapomnieliśmy o bumerangu? Wstydźmy się ludzkości. Śledztwo zakończone. Rząd
medali i emerytur odtrąbiony hucznie i wiekopomnie, zanim się ocknąłem już
maskę pośmiertną miałem gotową, a na zewnątrz trwała produkcja t-shirt’ów z
podobizną mojej bladości zwieńczona połową aureoli bumeranga nieżyjącą dłonią
ciśniętego.
A
obraz adorowany? Dama z gronostajem, do którego pośmiertnie usiłuje się
przyznawać z trudem pan Leon, któremu udało się uzyskać obywatelstwo unijne,
pomimo restrykcji. Cóż - myślącym granice niestraszne. Pan dziennikarz
policzył, że trajektoria miała w pierwszym przelocie zmieść uśmiech pani, a
wracając sponiewierać gronostaja, tudzież biust dobrodziejki, co raczej
unicestwiłoby wartość dzieła.
Wciąż
drapię własny, nieogolony podbródek – wielkomiejska adoracja gryzonia i
nieżyjąca od wieków dziewoja… Niechęć. Podzieliły mi życie na dwa rozłączne
sektory – przed i po zdarzeniu. Dramat dla mnie. Dla narzędzia zbrodni zapewne
też. Może się z nim ożenić? Wspólnym bólem żyjemy i jednym skojarzeniem. No i
jeszcze dziennikarz – sam nie wiem, czy mu do tyłka nakopać, czy posłać przez
umyślnego skrzynkę sfermentowanego jęczmienia – niechby kartofli! Ale uczciwie.
Tak, żeby nie kalało wzroku. Za świadka na ślubie ma robić? A jak znów
narozrabia pod wpływem? I znowu moim? To byłaby już zbiorowa recydywa.
A ten bumerang to miał wylatywać zza węgla czy zza węgła?
OdpowiedzUsuńŻal chodnika, tak dotkliwie skopanego przez bohatera od razu na wstępie. Niewinnie!
węgiel nie ma tu nic do rzeczy. albo Word był mądrzejszy, albo ja niedokładny. już poprawiam.
UsuńDlaczego? Można by pociągnąć wątek i ułożyć pryzmę kamiennego lub drzewnego, żeby na przeszkodzie bumerangowi stał.
Usuńwolałem, żeby ów bumerang zakręcał - to takie no... w sam raz dla bumeranga. żeby nie było zbyt prosto.
UsuńOn i tak zakręcał - zza węgła. No to równie dobrze mógł zza węgla.
Usuńmógł. jednak chciałem, żeby zakręcał zza węgła.
UsuńNiech zatem zakręca zgodnie z wolą autora. W końcu ktoś musi ukrócić tę samowolę przedmiotów (nie)ożywionych.
UsuńDygresje mają to do siebie, że odnoszą się nie tylko do snów, ale rzeczywistości realnej, dnia codziennego, kłopotów, które wracają jak bumerang i niewdzięczności ludzkiej.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam
ja, to chyba zbudowany jestem z dygresji. z drobiazgów nie na temat.
UsuńBohater opowiadania ma w sobie cokolwiek z autora, czy to jedynie fikcja literacka?
OdpowiedzUsuńCo do nieskończoności, może żyjemy w błędnym przekonaniu, że istnieje naprawdę? Przyroda wokół nas i my jako jej element, zdają się temu zaprzeczać.
cóż. grzech własnych tworów się wypierać. kursywą piszę z wyobraźni. przynajmniej mam taką nadzieję. jednak trudno zupełnie odciąć bohatera od mojej wyobraźni.
Usuńa nieskończoność to coś absolutnie przerażającego. nawet, jeśli nie istnieje.
Miałeś szczęście, że trafił Cię bubel, co zapewne jest wynikiem zapoznania się aborygeńskiego rzemiechy z napojem, od którego powinien trzymać się z daleka, co w Australii nie jest znowu takie trudne.
OdpowiedzUsuńmyślisz o nalewce z eukaliptusa? zakąszanej stekiem z dziobaka?
Usuń