czwartek, 27 września 2018

Mariaż.


Zza węgła wynurzył się z ponaddźwiękową prędkością bumerang, zlokalizował mnie bez wahania i usiłował wylądować na lewej skroni. Skutecznie. Efekt był łatwy do przewidzenia – kopnąłem obunóż niebo, a potylicą i plecami kopnąłem chodnik. Bardzo mocno kopnąłem, aż do utraty przytomności. Mojej oczywiście, bo chodnik stoicko zupełnie kurzył się i niemal doskonale zignorował moją agresję. Niczym wzór samarytanina podzielił się ze mną wszystkim, czym dysponował – brudem i chłodem. Może nawet sałatką jarzynową, którą wczorajszej nocy oddał wracający krętą ścieżką z imienin szwagra sąsiad spod jedynki. Niebo? Mogę być zadufkiem, ale nie aż takim – niebo mnie nie zauważyło absolutnie i pasło się na niebieskich łąkach jak czyni to odwiecznie bezświadomości mojego istnienia.

Czyżbym był tak słabiuteńki i nieopancerzony? Ale bumerang również wydawał się być oszołomiony i poległ tuż obok, dzięki czemu stanowił corpus delicti we właśnie rozpoczynającym się pod nieobecność mojej świadomości śledztwie. Narzędzie z sygnaturą świętego, australijskiego baobabu rocznik z grubsza średniowieczny (po analizach tak skomplikowanych, że nawet nazwy są niewysławialne drzewo okazało się pamiętać w dorosłym życiu trzecie odkrycie Terra Australis przez niejakiego pana Cooka, który wbrew nazwisku nie wybrał się tam bynajmniej dla kangurzych steków, czy jajecznicy ze strusich jaj). Odciski palców i DNA aborygenów pobrano skwapliwie, choć z rosnącą rozpaczą, gdyż już pobieżna analiza wykazała, że twórca tego arcydzieła sztuki militarnej wygląda od niego zdecydowanie gorzej i funkcjonuje w geologii kontynentu w postaci rozdrobnionej na atomy wielokrotnie transferowane w żołądkach zwierzęcych i rozwłóczone po całym kontynencie (i nie tylko jak mniemam).

Tak więc zanim moja świadomość zaczęła być nieprzydatna w śledztwie, gdyż moje spostrzeżenia wnoszące wartość do niego zaczęły i skończyły się w tym samym momencie (prędkość światła dla mojej nikczemnej percepcji okazała się być pozazakresową wartością i przedmiotem plotek, bądź guseł i miraży) jako pierwszy nie wniósł nic do śledztwa bumerang, a palmę pierwszeństwa oddałem tyleż szczerze, co bezmyślnie. Do dzisiaj jednak tkwię w przeświadczeniu, że w tym czasie, kiedy bumerang po raz siedemsetny odpowiadał na pytania oficera „nie wiem, nie pamiętam, nie widziałem”, zupełnie jakby przedrzeźniał małpki stanowiące maskotkę CIA, ja wyśniłem sny rozmaite - po raz pierwszy w życiu poświęciłem na sny coś około pół roku hurtem, co było niepowtarzalnym doznaniem dla organizmu. I w ramach snów zwiedziłem zaświaty wystarczająco, żeby jednak wrócić do żywych. Nieskończoność ma tę wadę, że jest nieskończona i nic nie chce się tam skończyć. Kiedy źle się trafi i niewłaściwym momentem człowiek zacznie się rozkoszować, upadlać, bądź ekscytować… Cóż… Powiem tylko, że to przerażające doznanie i nawet raj potrafi zacząć uwierać gdzieś w pół nieskończoności, a potem, to już tylko żylaki, wrzody i depresja, a człowiek przestaje rozumieć powody dla których znowu się ogolił nadaremnie.

Mimochodem okazało się, że awansowałem na człowieka chwili, a może i roku, gdyż swoją nieobecnością zaszczyciłem pierwsze strony wiadomości w miejscach tak odległych, że nawet nie chcę wiedzieć, czym się żywią owe narody, a pierwsze pomniki, dziękczynność i uwielbienie poczęły dotykać okolice, które namaściłem swoją nie zawsze czystą stopą. Starsze panie ozdabiały polnym kwieciem ślady mojego istnienia w łazience podstawówki, gdzie niegdyś posmarkałem się płacząc, kiedy dostałem łomot za mieszkanie po niewłaściwej stronie ulicy, albo bramkę na szkolnym boisku, w objęciach której przytomność straciłem po raz pierwszy dawno temu i tylko na chwilę, jednak nieważkość osiągnąłem przed generałem Hermaszewskim i lewitowałem trafiony między oczy piłką szybującą z delikatnością szarży ostatniego białego nosorożca kłutego po jądrach pociskami kalibru 9 mm magnum gdzieś poza jurysdykcją białego człowieka.

Żeby nie przechwalać się bezzasadnie powiem tylko, że plotki i pomówienia skierowały śledztwo na tory pozwalające mu wycofać się z godnością i bez uszczerbku na wizerunku, a co ważniejsze na rachunkach bankowych ekipy śledczej. Mało tego – pozwoliło na erupcję wdzięczności szarży, co zostało wykorzystane bezwzględnie w procedurach śledczych szeregowych szczebli. Także pośród medialnych doniesień święciłem nieświadome sukcesy i może lepiej się stało, że nieświadomie, bo rumienić się w obliczu miliardów kwadratowookich (uprzedzam, że kwadrat jest trudnym do osiągnięcia ideałem i cywilizacja znacznie łatwiej znosi prostokąty – patrz monitory wszelakiej produkcji), to zajęcie dla bardzo specyficznych jednostek i trzeba być celebrytą o krwiobiegu regulowanym elektronicznie, monitorowanym, klimatyzowanym, dozowanym i z ABS, żeby przetrwać bez dożywotniej, psychicznej traumy. Moja świadomość tchórzliwie przeczekała apogeum uwielbienia gdzieś wewnątrz pustego życiem organizmu okadzanego, czczonego, pielęgnowanego tak, że nawet uprzywilejowany i namaszczony błogosławieństwem zusowskim pacjent extra-vip poszarzałby z zazdrości widząc katafalk na którym kwiaty wymieniano, zanim ich aromat zdążył otrzeć się o najbliższą ścianę. Nastolatki stojące niepokalaną ławicą przed budynkiem strzeżonym lepiej od siedzib zagrożonych przewrotem dyktatur, rzucały pomiędzy czarne mundury raz ledwie używaną w zaciszu sypialni bielizną, kupioną odrobinę na wyrost (chyba przeczuwały, że wybudzenie chwilę potrwa i niosły w sobie wiarę, że jeszcze tylko sto porcji udek kurczaczych z KFC, a biust wypełni marzenie zrealizowane na wyrost w pobliskiej galerii handlowej zakupem biustonosza z miseczką E), rzucały kwiaty noszące na płatkach ślady nieumiejętnie dobranej szminki i tęsknot skroplonych w odświeżaczach oddechu, pluszaki otrzymane od taty na dzień dziecka teraz wygnane z łóżka, żeby dla mnie miejsce zrobić na poduszce pokrytej taką ilością słodkich łez i wyznań, że gdyby poduszka grzeszyła erekcją, to mogłaby na niej profesjonalnie wymaszerować w świat. W pionie. I bez uszczerbku dla stabilności. Własnej i świata – dodam, żeby rozwiać wątpliwości.

Do rzeczy. Pewien rzadko trzeźwiejący dziennikarz poczuł zew krwi (nie mówimy tutaj o menstruacji kwitnącej na porzuconej w kubełku damskiej łazienki podpasce) i postanowił zrobić karierę. Zawalczyć o Pulitzera. O tytuł ojca sukcesu, albo dziecię roku. Na moim ciemieniu chciał karierę zrobić. I w tym celu nabył skrzynkę szlachetnych płynów. Bezbarwnych, ostrzejszych niż bułgarska czuszka znad Balatonu w szczycie możliwości, niż brzytwa po piętnastu kilometrach spaceru po skórzanym pasie. Solo i w cichości ducha usiadł skromnie nad brzegiem ruczaju zasilanego przez nieodległe zakłady produkcji czegoś śmierdzącego niczym odpady z garbarni lub spalarni kości. Ok. – ja rozumiem wegetarian, więc zostawmy zwierzątka samym sobie – niech więc będzie ozonownia. Aromat oszałamia już przed wypiciem, więc klimat sprzyja wizjom najodważniejszym. Jak wi-fi poradziło sobie z agresją eteryczną, to już niech zostanie jej tajemnicą. Autor zdezynfekowany, odkażony, lecz nie wyjałowiony urodził myśl.

Hmmm… Nie chciałbym narazić się środowiskom feministycznym, a sama sugestia, że samiec (pijak, na dodatek przebywający w zdegenerowanym środowisku, czyli mutant) cokolwiek urodził, wydaje się stanowić wyzwanie i niemal prosi się o sztandary, żeby za twoim przewodem ruszyć w zwycięski bój nasz ostatni. Ale może zostanie mi wybaczone, bo samiec pod wpływem (co wie każda kobieta, niekoniecznie feministka) ma urojenia i bełkocze – nie powiem, jak brzmiałoby to w nieparlamentarnym języku i to po spożyciu, bo tego najbardziej wyrozumiała cenzura nie toleruje, chyba, że jest się uznanym autorytetem, Guru ze skłonnościami do ekstrawagancji i wulgaryzmów uświęcanych zanim się objawią. Kończąc dygresje powiem tylko, że obdarzony niespożywalną, jednorazową dawką spirytualiów i skromnym dostępem do sieci ogólnie dostępnej dziennikarz wygenerował myśl wiążąc dwa zdarzenia w teorię, przy której teoria spiskowa zdaje się być zaledwie zaniechaną ścieżką ewolucji wobec boskości jedynie słusznej drogi człowieczej.

Otóż – w tym samym czasie, kiedy prędkość światła oszołomiła nawet światło i kontrola lotów nie dała rady wprowadzić korekty kursów, a ja znalazłem się na kolizyjnym trawersie względem bumerangu (rocznik z grubsza średniowieczny, z drzewa pod którym Cook nie napisał „Sielanki do domu”, ani „Na lipę” – niedyskretnie powiem, że jeśli cokolwiek pisał, to raczej stawiał krzyżyki przy sylwetkach aborygenów przewracających się po przywitaniu ostrzem kordelasa – co za dziwny naród… zachować się nie potrafił, prawie jak ja…), obok miała miejsce pewna święta mistyfikacja.

Ulice przemierzała procesja adorująca obraz kradziony tak często że autor powinien poczuć się zawstydzony myślą, że stworzył coś tak pożądanego, że sam Bóg mu zazdroszcząc mu powodzenia wezwał go przed swoje oblicze i do dzisiaj nie pozwolił mu wrócić – widać ściany i sufity raju są równie nieskończone jak talent malarza). No, chyba, że Bóg wie o czymś, o czym nie wiedział dziennikarz – może to wręcz nieludzka sprawka i wystąpił w epizodzie zakulisowo, jako szara eminencja zdarzenia rzucając na żer żądnej sensacji tłuszczy moją chudą, bladą i ledwie zipiącą posturę i kawałek szacownego drewna nie mającego nic (powtarzam – NIC) wspólnego z kombinatem skandynawskim na cztery litery i (uff…) chociaż raz to nie jest dupa.

Adoracja przypominająca zielonoświątkową, szła ulicami nieświadoma mnie i bumerangu wciąż jeszcze czającego się w anonimowych, nieżyjących z pięćset lat dłoniach, pokaleczonych australijskim klimatem i biologią. Peregrynacja obrazu, miała stać się źródłem duchowych uniesień i euforii dotkniętych zmysłem estetyki, wyrafinowania, bądź też przyczynkiem nawrócenia tych, którzy pod wygodnym, kulturalnym płaszczykiem ukrywali zdecydowanie bardziej przyziemne uczucia związane z bieżącą konsumpcją i orgazmiczną wolą zdobywcy. Ja? Ja prozaicznie i zupełnie niepoetycko chciałem kupić bochenek chleba gnany myślami Brata Alberta, aby „być dobrym jak chleb” i miałem zamiar przypomnieć sobie, jak dobrym ów chleb być potrafi. A dziennikarz w szale zmysłów policzył trajektorię bumerangu…

Skąd miał dostęp do miejskiego monitoringu, żeby ekstrapolować trajektorię na podstawie smug i prześwietleń, wybuchu supernowej napędzonej jonizacją powietrza spalonego do plazmy ciśniętym bumerangiem – nie wiem. I nie dowiem się, bo tajemnica dziennikarska zamknie usta nawet pijanemu dziennikarzowi. Policzył, zasugerował, objawił, obwieścił, bronił, sugerował i szedł w zaparte stawiając własną mosznę na szali zakładu, że rację mieć musi. Ani się zająknął na temat dobroczynności, wdzięczności i wynagrodzenia, co zwiodło wielu i skłoniło do przyklaśnięcia. A kiedy owacja osiągnęła punkt krytyczny i z wdziękiem przekroczyła go nie pozwalając przy tym paparazzim zajrzeć sobie pod spódnicę, śledztwo za łaskawym podszeptem zakulisowego decydenta wkroczyło na ścieżkę zbudowaną ideą dziennikarza, na której końcu znalazł się mój pomnik – wciąż żyjący, choć licho i bez świadomości.

Nieuważnej publice przypomnę, że w tym czasie, kiedy erekcją intelektualną wykazywali się inni, ja naiwnie sprawdzałem zasobność nieskończoności po drugiej stronie świadomości i wtedy jeszcze nie czułem pierwszego cienia przesytu, czy niesmaku. Dla mnie była to era wczesnej eksploracji i bezkrytycznego zachwytu nad możliwościami czegoś, co już w założeniu oświadcza buńczucznie:

– Zero granic. Idź gdzie chcesz z gwarancją, że możesz iść bez końca, jeśli tylko chcesz. I nie wrócisz tu, jeśli tego nie chcesz. Gdybyś zmienił jednak zdanie powrót tutaj oczywiście jest możliwy, tylko potrwa, zaledwie jedną nieskończoność.

Badacze i entuzjaści, fanatycy i jednostki zaangażowane społecznie. Słowem wszyscy, którzy mieli aspiracje zaistnieć w przestrzeni inaczej, niż obnażając amatorsko sfotoszopowane, prywatne członki, silili się na ekspertyzy i hipotezy. Na wizje i jasnowidztwa. Na węch myśliwski, albo karmiczne fluidy. Uzasadnień wolnych od erotyki było nadmiar, a tych związanych z płodnością jeszcze więcej. Okres (mowa o peregrynacji czasu, niezwiązanej nawet niezamierzenie z owulacją i ewolucją gatunku) być może sprzyjał, bo plotki i mniemania zapłodniły jałowy grunt i obrosły (znów niezamierzenie) w legendy, a pierwsze pielgrzymki do miejsc świętych zaczęły się formować gdzieś pod Wąchockiem, nim z kłosów wysypały się pierwsze nasiona jęczmienia. Kiedy dołączyły miejscowości ogarnięte szaleństwem liczonym w setkach tysięcy obciążonych obowiązkiem meldunkowym obywateli, śledztwo uszanowało wolę społeczeństwa i wkroczyło na ścieżkę zbawienia. Zanim się ocknąłem cokół pod moimi stopami związał już na mur-beton – dosłownie.

Obudziłem się już w politurze metali szlachetnych, w mosiężnym bałwochwalstwie i uwielbieniu mas. Stałem się bożyszczem wysysającym wszystko, co najlepsze w narodzie, a naród przestał przejmować się krotochwilną pobieżnością granic. Znienacka stałem się bratem czerwonoskórego, o którym zapomniała amerykańska, poniekąd demokratyczna (?) administracja i do dzisiaj nie chce się przyznać, że dziedzic wciąż żyje i ma się na tyle dobrze, że potrafi z cisowego łuku zestrzelić Boeinga 767 w relacji Nowy Jork – Moskwa z międzylądowaniem na premierę opery Batterfly w Sydney. Współczesny Titanic dla wybrańców losu! (koneserom podpowiem, że ścięgna do cięciwy łuku refleksyjnego pobrane zostały bez zgody producenta od łosia – rocznik 2011, Kolumbia Brytyjska, szuwar bagnisty nieopodal Pinchi Lake, plus minut 50 dowolnych, dookólnych mil, dla dobra okolicznych łosi). Stałem się mężem platonicznym bezimiennej Laponki z sierocej wioski, która swój wianek zgubiła nie w wodach świętojańską nocą umajonych, lecz pośród grzebienia lodowych igieł kaleczących rysy twarzy tak bardzo, że łzy musiały w losowaniu wygrać bruzdę, którą chciały popłynąć zanim w ogóle zaczęły, o ile termometr w ogóle zechce kolaborować ze łzami mając do wyboru kryształy równie słonej wody). Na dodatek, w języku ogólnie niedostępnym, z westchnieniem nostalgicznym wspomina, że ów wianek został poderwany z wody pośród kry niezidentyfikowaną radiową anteną U-boota w roku czterdziestym drugim ubiegłego wieku (los dalszy nieznany – dane z archiwum PCK). Niechcący zostałem szwagrem połowy nieemerytowanych mnichów klasztoru Szaolin, chociaż nawet jednego gestu nie potrafię powtórzyć imitując śmiertelny ukłon w stronę niewidzialnego, acz bardzo niebezpiecznego przeciwnika (Czy to aby nie jest karane gardłem w państwie środka? Zdaje mi się, że kraje arabskie są bardziej bezkompromisowe w tych kwestiach, jednak pewności nie mam – myślę o zbiorowym i spontanicznym szwagrostwie niespokrewnionych wewnętrznie braci klasztornych).

Ech! Ta moja skłonność do dygresji została mi w spadku po niezapowiedzianej wizycie w nieskończoności, za co przepraszam dozgonnie tych tu i tych tam. Uprzedzam jednak lojalnie, że nawet błaganie o wybaczenie potrafi się znudzić odbiornikowi takich deklaracji, więc proszę o wstrzemięźliwość w wyrażaniu opinii, bo mogą się stać samospełniającą się przepowiednią na zgubę dystrybutora życzeń. A nie opowieścią z drugiej strony lustra, czy tylko życiorysem napiętnowanym jednym, choć niebanalnym zdarzeniem, któremu udało się przypiąć ciężar znaczenia. Stało się. Obudziłem się i zderzyłem ze światem który domniemywał tak długo, aż zdążył napisać historię i się z nią oswoić. Wykarmić i sfokusować. A w centrum reflektorów zakwitła moja bladość nierozumna, zdumiona i niepewna, właśnie wytrącona odmętów niepewności. Krótko i beznamiętnie mówiąc – moja ignorancja ocknęła się i stanęła przed alpinistyczną szaradą wspięcia się na postument globalnych oczekiwań ciągów dalszych. Chociaż śpiąc schudłem niemożebnie, to w oczach zewnętrza stałem się Tytanem, który skinieniem głowy odczynia uroki, albo poskramia szarańczę. Ujarzmia kaprysy bogów z dowolnego Panteonu. Stoi za sterem rydwanu wiodącego w przyszłość pełną spełnień i świecącego łuskami zalet tak mocno, że nawet Zeus mruży oczy kiedy zerka w tę stronę.

Bumerang? Zapomnieliśmy o bumerangu? Wstydźmy się ludzkości. Śledztwo zakończone. Rząd medali i emerytur odtrąbiony hucznie i wiekopomnie, zanim się ocknąłem już maskę pośmiertną miałem gotową, a na zewnątrz trwała produkcja t-shirt’ów z podobizną mojej bladości zwieńczona połową aureoli bumeranga nieżyjącą dłonią ciśniętego.

A obraz adorowany? Dama z gronostajem, do którego pośmiertnie usiłuje się przyznawać z trudem pan Leon, któremu udało się uzyskać obywatelstwo unijne, pomimo restrykcji. Cóż - myślącym granice niestraszne. Pan dziennikarz policzył, że trajektoria miała w pierwszym przelocie zmieść uśmiech pani, a wracając sponiewierać gronostaja, tudzież biust dobrodziejki, co raczej unicestwiłoby wartość dzieła.

Wciąż drapię własny, nieogolony podbródek – wielkomiejska adoracja gryzonia i nieżyjąca od wieków dziewoja… Niechęć. Podzieliły mi życie na dwa rozłączne sektory – przed i po zdarzeniu. Dramat dla mnie. Dla narzędzia zbrodni zapewne też. Może się z nim ożenić? Wspólnym bólem żyjemy i jednym skojarzeniem. No i jeszcze dziennikarz – sam nie wiem, czy mu do tyłka nakopać, czy posłać przez umyślnego skrzynkę sfermentowanego jęczmienia – niechby kartofli! Ale uczciwie. Tak, żeby nie kalało wzroku. Za świadka na ślubie ma robić? A jak znów narozrabia pod wpływem? I znowu moim? To byłaby już zbiorowa recydywa.

13 komentarzy:

  1. A ten bumerang to miał wylatywać zza węgla czy zza węgła?
    Żal chodnika, tak dotkliwie skopanego przez bohatera od razu na wstępie. Niewinnie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. węgiel nie ma tu nic do rzeczy. albo Word był mądrzejszy, albo ja niedokładny. już poprawiam.

      Usuń
    2. Dlaczego? Można by pociągnąć wątek i ułożyć pryzmę kamiennego lub drzewnego, żeby na przeszkodzie bumerangowi stał.

      Usuń
    3. wolałem, żeby ów bumerang zakręcał - to takie no... w sam raz dla bumeranga. żeby nie było zbyt prosto.

      Usuń
    4. On i tak zakręcał - zza węgła. No to równie dobrze mógł zza węgla.

      Usuń
    5. mógł. jednak chciałem, żeby zakręcał zza węgła.

      Usuń
    6. Niech zatem zakręca zgodnie z wolą autora. W końcu ktoś musi ukrócić tę samowolę przedmiotów (nie)ożywionych.

      Usuń
  2. Dygresje mają to do siebie, że odnoszą się nie tylko do snów, ale rzeczywistości realnej, dnia codziennego, kłopotów, które wracają jak bumerang i niewdzięczności ludzkiej.
    Serdecznie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja, to chyba zbudowany jestem z dygresji. z drobiazgów nie na temat.

      Usuń
  3. Bohater opowiadania ma w sobie cokolwiek z autora, czy to jedynie fikcja literacka?
    Co do nieskończoności, może żyjemy w błędnym przekonaniu, że istnieje naprawdę? Przyroda wokół nas i my jako jej element, zdają się temu zaprzeczać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. cóż. grzech własnych tworów się wypierać. kursywą piszę z wyobraźni. przynajmniej mam taką nadzieję. jednak trudno zupełnie odciąć bohatera od mojej wyobraźni.
      a nieskończoność to coś absolutnie przerażającego. nawet, jeśli nie istnieje.

      Usuń
  4. Miałeś szczęście, że trafił Cię bubel, co zapewne jest wynikiem zapoznania się aborygeńskiego rzemiechy z napojem, od którego powinien trzymać się z daleka, co w Australii nie jest znowu takie trudne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. myślisz o nalewce z eukaliptusa? zakąszanej stekiem z dziobaka?

      Usuń