czwartek, 13 września 2018

Pojedynek.


Budzę się znienacka i nie wiem gdzie jestem. Można powiedzieć, że z ciekawości się budzę, a nie z potrzeby fizjologicznej. Wzrok zawiesza się na nicości i przeprasza mnie za własną niedoskonałość, ale to nie pociesza i nie przynosi żadnego rozwiązania zagadki. Jest ślepcem w tej ciemności i nie podpowie, skąd zagrożenie nadciąga. I czy w ogóle nadciąga. Uszy zaczynają się chełpić chwilową przewagą, ale i one szybko poddają się, choć im światło w niczym nie jest w stanie pomóc. Odwołuję się do reszty zmysłów i w wyżła się zamieniam, ale jedyne, co osiągam, to konstatacja, że za ładnie nie pachnę. Spociłem się intensywnie – może skóra w ten sposób chce zwiększyć wrażliwość na bodźce, ale i ona uznaje, że ciepło jej służy, a szukanie czegoś toksycznego jest tylko moim kaprysem, którym zajmować się dłużej nie zamierza. Gdybym spróbował zamlaskać smak obraziłby się na mnie, że go nadaremnie angażuję, więc nawet nie spróbowałem. Koniec. Jaźń przegrała bo nie potrafi określić z której strony mam się bać i czego spodziewać, a to prowadzi do konkluzji, że i przeciwdziałać nie ma czemu.

Strach rośnie i eskaluje do paniki. Przecież obudziłem się. A powodów namacalnych brak. Żeby chociaż wyspany, ale gdzie tam! Niepewność zimnym jęzorem liże mnie po kręgosłupie, co z erotycznym uniesieniem nie ma nic wspólnego. Skóra zaciska się i marszczy, każdym włoskiem szukając skąd nadchodzi zło. Bo dobro nie budzi w ten sposób. Dobro w ogóle nie budzi, tylko wtula się ciepłem i wymienia snami. Przydałby się jakiś sonar czytający podczerwień ultrafiolet i inne zakresy, w których mieszkają potwory. Te najmniej realne, które potrafią schwytać serce w dłoń i zatrzymać je pokonując wolę życia. Te, które ściskają gardło tak mocno, że pęcherzyki płucne pękają jeden po drugim, a żołądek najkrótszą możliwą drogą awaryjnie zrzuca pokarmy, żeby nie obciążały dodatkowo organizmu. Niepewność drąży jelita, łydki tężeją, jakby chciały zmarmurzeć, a powód wciąż za węglem mroku skryty. Bezwonny i bezszelestny.

Było mi stanąć w kolejce po dodatkowe zmysły. Szósty, to może być za mało, ale taki pełen pakiet najnowszej generacji wszczepiony bezprzewodowo, to byłoby coś. Niemal to widzę oczami wyobraźni…

Pysk rozciąga mi się w złym uśmiechu, który obnaża kły. Niezbyt może ostre, ale masywne. Zabójcze i jadowite. Dawno ich nie dezynfekowałem, więc spotkanie z nimi gotowe narobić wielkich szkód w białkowej masie wroga. Jeśli wróg taką masę posiada. Patrzę nań, bo teraz, kiedy mam zmysły skryć się przede mną nie zdoła i banalna ciemność staje się niedogodnością iluzoryczną, nadmiernym pesymizmem. Potrafię wykryć, osaczyć i zniewolić wroga. Przyszpilić, żeby trwał bezsilnie tam gdzie jest i skowytał żałośnie. Spinam mięśnie, żeby go schwytać za odpowiednik gardła, za pulsometr serca i stać się katem zamiast ofiarą. Nie mam złudzeń. Niesmaku, ani dylematów. On i ja w jednym miejscu i czasie trwać nie damy rady. Niech zwycięży lepszy.

Światła areny niczym w rzymskim Koloseum kładą się złotem na piasku. Stoję z zaciśniętymi pięściami i patrzę na krew napływającą w ślepia tego, który ukrywał się przed zmysłami. Bóg to, czy cesarz dał zgodę do walki, a może niewiasta jakaś chustką na wietrze zwiastowała atak? Skoczyliśmy ku sobie jednocześnie, z pianą na ustach i w dźwiękach nieludzkich gołymi rękami rwaliśmy ciało. Oczy i żołądki wypływały pośród posoki i złoto areny zalśniło gorącą czerwienią. Nie dla nas, bo my pokąsani, oślepieni, dogorywający… Przegrani i wściekli.

Zmysły skarlały, a odpływając patrzyły z pogardą, jak nierozsądnie ich używaliśmy. Może nawet splunęły? Nie wiem, bo już tych zmysłów nie miałem. Leżałem w posoce, która mieszała się z piaskiem i zanikającą za węgłem czernią rywala. Ktoś litościwie ściął mu łeb mieczem wystarczająco ostrym, żeby skonał na jednym wydechu. Usłyszałem kroki na piasku. Niespieszne, zdecydowane. Może to tylko moja fantazja, jednak słyszałem, jak w złoty piach skaczą czarne krople posoki wroga. Miecz milczał chłodem stali i patrzył na mnie. On stał, a ja w pół zgięty nad własnymi jelitami pogryzionymi i leżącymi w prochu areny. W oczodołach pustych chciałem zmieścić żal i nadzieję, ale niosłem wyłącznie krew nienawiści. I obnażone zęby wlepiałem w ten miecz, a niewidzialny łaskawca pół kroku wykonał. Wiedziałem co zamierza. Wiedziałem, gdzie stoi, ale to nie wystarczyło. Miecz zaśpiewał pieśń z wiatrem do spółki i moje zmysły potoczyły się pod cesarską bandę. Do stóp niewiasty, której dla widowiska nie było żal jedwabiu chustki. Moje zmysły przytuliły się do niej w agonalnym łkaniu, kiedy ja… Zostałem sam. Już bez strachu. I bez wrogów. A nawet bez życia.

5 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. jak od rana? to przecież wczorajsze (że się tak wysilę na dowcip).

      Usuń
    2. Wieczorem nie zajrzałam, przeczytałam rano.

      Usuń
  2. Początek bardzo miło mi się skojarzył. Przywiódł na myśl takie zdanie "jak nie masz po co rano wstać, to chociaż wstań z ciekawości".

    Piękne. Zakończenie godne dobrej książki. Sama chciałabym umieć tak opisywać podobne scenerie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. śmierć na arenie... trochę jakby przegrany gladiator.
      próbuj, ćwicz. im więcej napiszesz, tym będzie łatwiej. ja też "rozpuściłem jęzor" i czasami coś mi się uda naskrobać tak, że warto to przeczytać.

      Usuń