Budzę się znienacka i nie wiem gdzie jestem. Można
powiedzieć, że z ciekawości się budzę, a nie z potrzeby fizjologicznej. Wzrok zawiesza
się na nicości i przeprasza mnie za własną niedoskonałość, ale to nie pociesza
i nie przynosi żadnego rozwiązania zagadki. Jest ślepcem w tej ciemności i nie
podpowie, skąd zagrożenie nadciąga. I czy w ogóle nadciąga. Uszy zaczynają się chełpić
chwilową przewagą, ale i one szybko poddają się, choć im światło w niczym nie
jest w stanie pomóc. Odwołuję się do reszty zmysłów i w wyżła się zamieniam,
ale jedyne, co osiągam, to konstatacja, że za ładnie nie pachnę. Spociłem się
intensywnie – może skóra w ten sposób chce zwiększyć wrażliwość na bodźce, ale i
ona uznaje, że ciepło jej służy, a szukanie czegoś toksycznego jest tylko moim
kaprysem, którym zajmować się dłużej nie zamierza. Gdybym spróbował zamlaskać
smak obraziłby się na mnie, że go nadaremnie angażuję, więc nawet nie
spróbowałem. Koniec. Jaźń przegrała bo nie potrafi określić z której strony mam
się bać i czego spodziewać, a to prowadzi do konkluzji, że i przeciwdziałać nie
ma czemu.
Strach rośnie i eskaluje do paniki. Przecież
obudziłem się. A powodów namacalnych brak. Żeby chociaż wyspany, ale gdzie tam!
Niepewność zimnym jęzorem liże mnie po kręgosłupie, co z erotycznym uniesieniem
nie ma nic wspólnego. Skóra zaciska się i marszczy, każdym włoskiem szukając
skąd nadchodzi zło. Bo dobro nie budzi w ten sposób. Dobro w ogóle nie budzi,
tylko wtula się ciepłem i wymienia snami. Przydałby się jakiś sonar czytający
podczerwień ultrafiolet i inne zakresy, w których mieszkają potwory. Te
najmniej realne, które potrafią schwytać serce w dłoń i zatrzymać je pokonując
wolę życia. Te, które ściskają gardło tak mocno, że pęcherzyki płucne pękają
jeden po drugim, a żołądek najkrótszą możliwą drogą awaryjnie zrzuca pokarmy,
żeby nie obciążały dodatkowo organizmu. Niepewność drąży jelita, łydki tężeją,
jakby chciały zmarmurzeć, a powód wciąż za węglem mroku skryty. Bezwonny i
bezszelestny.
Było mi stanąć w kolejce po dodatkowe zmysły.
Szósty, to może być za mało, ale taki pełen pakiet najnowszej generacji
wszczepiony bezprzewodowo, to byłoby coś. Niemal to widzę oczami wyobraźni…
Pysk rozciąga mi się w złym uśmiechu, który
obnaża kły. Niezbyt może ostre, ale masywne. Zabójcze i jadowite. Dawno ich nie
dezynfekowałem, więc spotkanie z nimi gotowe narobić wielkich szkód w białkowej
masie wroga. Jeśli wróg taką masę posiada. Patrzę nań, bo teraz, kiedy mam
zmysły skryć się przede mną nie zdoła i banalna ciemność staje się
niedogodnością iluzoryczną, nadmiernym pesymizmem. Potrafię wykryć, osaczyć i
zniewolić wroga. Przyszpilić, żeby trwał bezsilnie tam gdzie jest i skowytał
żałośnie. Spinam mięśnie, żeby go schwytać za odpowiednik gardła, za pulsometr
serca i stać się katem zamiast ofiarą. Nie mam złudzeń. Niesmaku, ani
dylematów. On i ja w jednym miejscu i czasie trwać nie damy rady. Niech
zwycięży lepszy.
Światła areny niczym w rzymskim Koloseum kładą
się złotem na piasku. Stoję z zaciśniętymi pięściami i patrzę na krew
napływającą w ślepia tego, który ukrywał się przed zmysłami. Bóg to, czy cesarz
dał zgodę do walki, a może niewiasta jakaś chustką na wietrze zwiastowała atak?
Skoczyliśmy ku sobie jednocześnie, z pianą na ustach i w dźwiękach nieludzkich
gołymi rękami rwaliśmy ciało. Oczy i żołądki wypływały pośród posoki i złoto
areny zalśniło gorącą czerwienią. Nie dla nas, bo my pokąsani, oślepieni,
dogorywający… Przegrani i wściekli.
Zmysły skarlały, a odpływając patrzyły z pogardą,
jak nierozsądnie ich używaliśmy. Może nawet splunęły? Nie wiem, bo już tych
zmysłów nie miałem. Leżałem w posoce, która mieszała się z piaskiem i
zanikającą za węgłem czernią rywala. Ktoś litościwie ściął mu łeb mieczem
wystarczająco ostrym, żeby skonał na jednym wydechu. Usłyszałem kroki na
piasku. Niespieszne, zdecydowane. Może to tylko moja fantazja, jednak
słyszałem, jak w złoty piach skaczą czarne krople posoki wroga. Miecz milczał chłodem
stali i patrzył na mnie. On stał, a ja w pół zgięty nad własnymi jelitami
pogryzionymi i leżącymi w prochu areny. W oczodołach pustych chciałem zmieścić
żal i nadzieję, ale niosłem wyłącznie krew nienawiści. I obnażone zęby
wlepiałem w ten miecz, a niewidzialny łaskawca pół kroku wykonał. Wiedziałem co
zamierza. Wiedziałem, gdzie stoi, ale to nie wystarczyło. Miecz zaśpiewał pieśń
z wiatrem do spółki i moje zmysły potoczyły się pod cesarską bandę. Do stóp
niewiasty, której dla widowiska nie było żal jedwabiu chustki. Moje zmysły
przytuliły się do niej w agonalnym łkaniu, kiedy ja… Zostałem sam. Już bez
strachu. I bez wrogów. A nawet bez życia.
Makabreska od rana brrrr...
OdpowiedzUsuńjak od rana? to przecież wczorajsze (że się tak wysilę na dowcip).
UsuńWieczorem nie zajrzałam, przeczytałam rano.
UsuńPoczątek bardzo miło mi się skojarzył. Przywiódł na myśl takie zdanie "jak nie masz po co rano wstać, to chociaż wstań z ciekawości".
OdpowiedzUsuńPiękne. Zakończenie godne dobrej książki. Sama chciałabym umieć tak opisywać podobne scenerie.
śmierć na arenie... trochę jakby przegrany gladiator.
Usuńpróbuj, ćwicz. im więcej napiszesz, tym będzie łatwiej. ja też "rozpuściłem jęzor" i czasami coś mi się uda naskrobać tak, że warto to przeczytać.